Szczęśliwe dni: 9 grudnia
W bezmiarze niekończących się zdań Prousta jest takie, w którym autor W poszukiwaniu straconego czasu powiada: „Śmierć milionów nieznanych nam, dalekich ludzi, jest nam ostatecznie mniej przykra niż przeciąg, który nas samych zawieje”.
W podobnym duchu, ale dalej szedł Gombrowicz w swoich rozważaniach na temat bólu. Już nie pamiętam, gdzie – pewno w Dzienniku – pisał, że nie ma tak mądrych, wzniosłych i abstrakcyjnych myśli, których by nie unicestwił zwykły ból zęba.
Akurat wiem, co mówię, bom ostatnio cierpiał na zęby. Musiałem odwołać zajęcia online. Na szczęście Janek Karow – mój nie tyle asystent (nie jestem profesorem), co partner dydaktyczny zastąpił mnie udatnie (czyje to zdanie: „Pan ma talent, młody człowieku, prawdziwy talent”?). A ja, łykając Apap za Apapem, bo nic innego nie było pod ręką, truchlałem na samą myśl o tym, żeby szukać ratunku u dentysty – zdawała mi się trudniejsza do zniesienia niż ten ból. Mój przyjaciel, Rafał, doradził mi przez telefon, żebym płukał gębę (Gombrowicz!) spirytusowym wyciągiem z kitu pszczelego. Fakt, że dolegliwości przeszły, ale nie wiadomo na jak długo.
Taki to jest dzisiaj teatr życia codziennego.
Opowiem Wam teraz, czym się zajmuję – praktycznie od marca.
Głównie siedzę w domu, co – w stosunku do tak zwanych normalnych, czyli niepandemicznych czasów – nie czyni mi wielkiej różnicy, bo i tak przeważnie siedzę, a raczej leżę w domu. Jak pisał Miron Białoszewski: „kiedy leżę / nie nadaję się do wstania / leżenie zapuszcza korzenie / nie wierzę w poruszanie się”.
Pięć razy w tygodniu jednak wstaję, żeby odbyć owe zajęcia online ze studentami Szkoły Teatralnej, zwanej, nie wiedzieć czemu, Akademią. Mam ja, powiem Wam, tych zajęć co nie miara, bo to i WoT, i aktorzy, i jeszcze niebawem reżyserzy. Z jednymi historia teatru w Polsce Ludowej, z drugimi teatr powszechny od Ajschylosa, z trzecimi najnowszy dramat polski, a z czwartymi kanon krytyki teatralnej, od Boya-Żeleńskiego poczynając. Z piątymi (reżyserami) jeszcze nie wiem, bo to drugi semestr, ale skłaniam się ku analizie Ryszarda III. Więc taki więcej ze mnie omnibus, by nie rzec: człowiek Renesansu (he, he). Niemniej lubię te zajęcia internetowe: wstaję na ostatnią chwilę, parzę kawę, zarzucam sweter albo bluzę na piżamę i już cały jestem w skowronkach, zwłaszcza że przed ekranem mogę palić do woli papieroski, co w realu byłoby niedopuszczalne.
Zajęcia nieco dziwne. O ile nie jest to konwersatorium, gdzie participants biorą aktywny (powiedzmy) udział, to nie bardzo wiem, do kogo mówię i czy w ogóle do kogoś, bo – jak potwierdza wiele uczeńszych ode mnie koleżanek i kolegów – studenci wyłączają obraz i dźwięk. Czy słuchają, nie wiem. Może sobie śpiewam a Muzom i ekranowi laptopa, ale co mi tam: byłem kiedyś studentem i wiele jestem w stanie zrozumieć. Toutes proportions gardées, ale sam za studenckich czasów dawałem nogę w towarzystwie niesfornych koleżanek z zajęć profesora Raszewskiego, żeby w Kmicicu na Piwnej pić tanie wino i bajdurzyć o głupotach.
Ostatnio napotkałem opór. Studenci drugiego roku studiów magisterskich w piątej minucie zajęć zdobyli się na szczere wyznanie, że nie przeczytali Bezkrólewia Wojciecha Tomczyka. Wcześniej bez problemów, a nawet z ożywieniem, omawialiśmy utwory Słobodzianka, Sikorskiej-Miszczuk, Masłowskiej, Prześlugi – teraz chciałem coś na drugą nóżkę, czyli jak to mówią: spectrum. Aż tu nagle klops. Czy dlatego, że Wojtek, skądinąd mój fajowy niegdyś koleżka z roku, jest dziś promowany przez pisowskich katokalifów jako czołowy dramatopisarz obok wydętego wierszopisa Wencla i piszącego prozą Wildsteina? Chyba nie, bo studenci o tym nie wiedzieli, a nazwisko Tomczyka nic im nie mówiło. Odpadli od lektury dlatego, jak sądzę, że sztuka, moim zdaniem, jest mizerna, niewydarzona, w stylu „wyżej s… niż d… ma” i nic tu nie pomogą uczone elukubracje profesora Jacka Kopcińskiego, też mego, skądinąd wybitnego, koleżki, który jak Karol Irzykowski czyta Bezkrólewie na zasadzie: „ja bym napisał to tak”. Gdyby w Bezkrólewiu było to wszystko, co Jacek w swojej interpretacji konstruuje, pierwszy biłbym pokłony – że Gombrowicz, że Mrożek… Dałby Bóg, ale nie dał.
Niemniej moich studentów rozmowa o Bezkrólewiu nie ominie – i odbędzie się sine ira et studio, bo ostatecznie tekst istnieje sam w sobie i sam siebie wypowiada. Gdyby takie czy inne uwikłania autora miały na nim ciążyć, nie czytalibyśmy Celine’a, Geneta czy Pounda.
Poza działalnością dydaktyczną pracuję przecież w Teatrze Polskim, który, rzecz jasna, nie gra, ale aktorów trzeba czymś zająć i dać im zarobić, bo wiadomo, że cienko przędą. Więc od wielu miesięcy wymyślam i układam scenariusze rozmaitych działań online. Robię to, nie powiem, z przyjemnością, boć to zawsze można przypomnieć sobie ulubionych poetów albo ni z gruszki, ni z pietruszki stwierdzić, że taki zapomniany utwór jak Baba-Dziwo bardzo dziś jest rajcujący.
Wszelako nachodzi mnie i taka refleksja: ja, wiecie, mam już z górką 60 lat, więc raczej nie należę do pokolenia internetowego. Przeciwnie – byłem i jestem człowiekiem biblioteki. Aż tu nagle okoliczności życiowo-pandemiczne posadziły mnie przed kompem i zmusiły do całkiem nowej aktywności. Nie powiem – ciekawe to jest. Jako historyk teatru myślę czasem o tych, którzy, na przykład, podczas okupacji niemieckiej uprawiali działalność artystyczną po domach (Kantor, Kotlarczyk) albo w konspiracji uczyli adeptów aktorstwa (podziemny PIST). Albo kelnerowali w kawiarniach. Albo byli szatniarzami. Albo, jak Szletyński, konduktorami w warszawskiej kolejce dojazdowej czy, jak Szyfman, fornalami w wiejskim majątku. To są, prawda, nieporównywalne rzeczy. Mnie chodzi jedynie o to, że teatr polski w długim i rozmaitego typu doświadczeniu wypracował formy przetrwalnikowe. I nigdy nie zaniknął – ani pośród powstań i wojen, ani w stalinizmie, ani w stanie wojennym. Mówię to przeciw tym, którzy wieszczą zagładę teatru z powodu Sars-Cov 2. Jak pisał Młynarski: „Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy”.
09-12-2020
Oglądasz zdjęcie 4 z 5