Teatr mieszczański
Co to właściwie znaczy? Jeśli założyć, że to taki teatr, który zdarza się w mieście i dla mieszkańców miasta, no to właściwie tego „niemieszczańskiego” znamy nie tak wiele – obrzędy wiejskie i plemienne, przedstawienia dworskie, teatr jarmarczny…
Od Aten przez Rzym, Paryż, Londyn, Moskwę, Edynburg, Nowy Jork w kulturze europejskiej teatr łączył się z miastem z prostego powodu – tam była publiczność. Wiem, wiem. Mieszczańskość z wiersza Tuwima Straszni mieszczanie, z komedii Moliera Mieszczanin szlachcicem, z powieści i sztuk Zapolskiej to kategoria moralna i intelektualna, a nie topograficzna.
Ten znienawidzony przez wszystkich średniak arystokratą nie będzie, choć się bardzo stara, prostoty proletariusza nie osiągnie, bo się wyalienował. Moralnie jest upadły albo chociaż wątpliwy, bo akceptuje „zgniłe kompromisy”. (Kompromisy inne niż zgniłe w języku polskim chyba w ogóle nie są znane i używane, a artysta, co jak co, ale bezkompromisowy podobno być musi). Oczywiście gust tego mieszczanina też jest fatalny. Podobają mu się piosenki, które już słyszał, tradycyjne zestawy kolorystyczne, ckliwe i banalne opowieści o miłości, wtórne narracje, łatwe wzruszenia i w ogóle kicz, zła sztuka oraz melodramatyczna tandeta.
Ci nieszczęśni burżuje (burgeoisie-mieszkańcy miast) chyba tylko po to przyszli na świat, aby ich różne Baudelairy kłuły swoją pogardą, epatowały, prowokowały i budziły. „A ja was proszę w imieniu wszystkich robotników i chłopów, żebyście mnie nie budzili. Też sobie budzik! Pokażcie nam pięknych ludzi w pięknych krajobrazach, a nawet taniec brzucha jeśli to potrzebne do agitacji”. Tak mówi u Majakowskiego przedstawiciel nowego, bolszewickiego mieszczaństwa, obrzydliwy Naczdyrdups, ten sam, który pyta, czy Michelangelo go zna „…bo wiecie, artystów jest wielu a Naczdyrdups jeden”.
Słowem, nikt tego biednego mieszczanina nie lubi. Komuniści – nie. Adolf Hitler wprawdzie protestował przeciw zgniłej sztuce i piętnował z pozycji estety rozmaite ekscesy modernizmu, ale do mieszczaństwa, zwłaszcza żydowskiego, miał wiadomy stosunek. Słowo „mieszczanin”, dzięki pracy kilkunastu pokoleń ludzi szlachetnych i przepełnionych dobrymi intencjami, stało się synonimem marnego człowieka. Marny, bo nie zachwyca go jak go nie zachwyca. Marny, bo chciałby, żeby mu było raczej przyjemnie niż nieprzyjemnie. Marny, bo czasem, gdy znajdzie się w sytuacji kłopotliwej moralnie, szuka rozwiązania kompromisowego, wygodnego dla siebie, ale i dla innych. Czyli że nie jest to nasz ulubiony bohater.
A teraz, trochę z przekory, ale i trochę z poczucia krzywdy wyrządzonej temu poczciwcowi, popatrzmy na jego pozytywne cechy. W swojej postaci najczystszej i najsympatyczniejszej to nie tylko pan Pickwick, ale chyba i Yossarian odmawiający sensu paragrafowi 22. To także biedny K., który nawet swój proces próbuje zanalizować jako zjawisko logiczne i dające się pojąć. Szlojme Kurlender z Nalewek, postać z Marienbadu Szolem Alejchema, szczyt mężowskiej tolerancyjności. Hans Castorp? Niewątpliwie wysubtelniony przez chorobę, ale jednak całkiem sympatyczny mieszczuch. Tragiczny i wciąż fascynujący Wokulski, o parę klas ciekawszy od szlacheckich rycerzyków.
Jakie są zatem argumenty przemawiające na korzyść mieszczanina i tak pogardzanego teatru mieszczańskiego? Po pierwsze fakt, że mamy do czynienia z fałszywym uogólnieniem. Oskarża się mieszczańskość o wszelakie zło, egoizm, wąskie horyzonty, niskie pobudki, ograniczoną wrażliwość. Może to jednak oskarżyciele nie dysponują wystarczająco wyostrzonym zmysłem obserwacji? Może jednak coś z tej mieszczańskiej hierarchii wartości zasługuje na szacunek? Może życie duchowe mieszczanina jest trochę bardziej skomplikowane, wielobarwne, a nawet odrobinę tęczowe? Może jego estetyka też czasami bywa atrakcyjna, ale tak trochę z cicha pęk, tak jakby Felicjan Dulski po cichu pisał pod setką heteronimów jak wspaniały Fernando Pessoa? Może mieszczanin umiał dostrzec niuanse i drobiazgi, które mają wpływ na nasze życie, a których inni w swoich zdecydowanych, zideologizowanych osądach nie zauważyli?Mówimy o ironii romantycznej, ale czy ironia i autoironia mieszczańska nie jest przypadkiem godna szacunku? Ironia, norwidowski „konieczny bytu cień” to oczywiście broń słabych.
Słabi śpiewają, wisząc na krzyżu Zawsze patrz na jasne strony życia i nie muszą kopulować z figurą Ukrzyżowanego, by wyrazić swoje wątpliwości wobec tajemnic wiary. Żywot Briana może i jest obrazoburczy, ale przy okazji jest piekielnie inteligentny. Mieszczaństwo, zwłaszcza brytyjskie, zawsze wyżej stawiało przewrotną ironię niż jednowymiarową, krzykliwą ekspresję. G.B. Shaw napisał Pigmaliona zapewne także w tym celu, by kolejne pokolenia widzów doceniły rangę formy w relacjach międzyludzkich.
Solidny teatr mieszczański czasem bywa zbyt prosty, ale wstydzi się być prostacki. Antoni Słonimski wspominał, jak przed drugą wojna światową kilku skamandrytów poszło na jakąś słabą, złym wierszem napisaną sztukę i zaczęli na głos zgadywać rymy. Powstało zamieszanie i jakiś siedzący wśród publiczności mężczyzna wstał i powiedział: „Panowie swoim zachowaniem zmuszają nas do obrony tej miernoty!”. Słonimski z perspektywy lat samokrytycznie przyznawał mu rację. Nie wiem zupełnie, dlaczego mi się ta historia przypomniała.
27-11-2013
Oglądasz zdjęcie 4 z 5