Wszędzie Spotkania Teatralne (odc. 1)
Domowe festiwale, cóż to za przygoda! Artyści na scenie, kamera na widowni, ja przed telewizorem, przed laptopem, na kanapie, na krześle, na wsi, w mieście, z piwem, z herbatą w dłoni, z kocem, z kotem na kolanach. Albo antrakt! Zamiast przygnębiającego foyer, tłumu kurtuazyjnych uśmiechów i uciekających spojrzeń, balkon i widok na noc, co zjadła pole i sarny. Takie to wszystko zwyczajnie niezwykłe, że aż głupio pisać o tych tam, rolach, scenografiach, interpretacjach… Kot myje łapę, Hipolit uderza w bębny – zaczynają się czterdzieste Warszawskie Spotkania Teatralne. Onlajnowe, więc ogólnopolskie.
Jest do tego stopnia na żywo, że nawet z opóźnieniem względem czasowej rozpiski. To rozstrzyga wszelkie wątpliwości, czy rzeczywiście, gdy ja tu w Zalesiu patrzę, to Katarzyna Figura tam w Gdańsku wolno zmierza ku proscenium, ku kamerze (w otwierającej festiwal Fedrze z Teatru Wybrzeże w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego). Kuratorami tegorocznej edycji są zarządzający stołecznym Teatrem Dramatycznym Tadeusz Słobodzianek i Wojciech Majcherek. Nie zaskakuje więc fakt, że na WST oglądamy głównie spektakle, które wpisują się w (prawda, że szeroką) kategorię „teatru środka”. Ma to zresztą sens, ponieważ czytelna fabuła i wyraźni bohaterowie sprzyjają widzowi, który w pieleszach więcej ma do pokonania pokus i nikt na niego nie syknie jadowicie, gdy zacznie zerkać w telefon.
WST ocalały przed przekleństwem pierwszego wywołanego pandemią rzutu spektakli w sieć – marną jakością. Transmisje festiwalowych propozycji są znakomicie zrealizowane – wyreżyserowane. Operatorzy wiedzą, kiedy kamerę zbliżyć, kiedy oddalić, czy warto pominąć scenę i pokazać bezpośrednio wyświetlany gdzieś na niej film, czy też kosztem jakości zaprezentować go wkomponowanego w scenografię. Jednak nawet najlepsze kadrowanie obarczone jest nieuchronną stratą perspektywy, co dobrze widać w Fedrze. Chwilami chciałoby się kamerę zatrzymać na panoramicznym ujęciu całej sceny i pozwolić, aby o kadrach decydowała znakomita gra świateł, wydobywająca coraz to nowe kształty i plany z surowej skrzyni/klatki z pordzewiałych płyt (za scenografię i kostiumy odpowiada Mirek Kaczmarek). W tej ascetycznej przestrzeni nic nie odwracało uwagi od aktorów.
To, co w Fedrze najbardziej dojmujące, to niemożliwe do przerwania sprzężenie zwrotne miłości i krzywdy, istniejące między Fedrą, Hipolitem (Jakub Nosiadek) i Arycją (Katarzyna Dałek) – przez nich powodowane, ale i nimi powodujące. Na biorących się z tego nieszczęściach rolę tytułową zbudowała Katarzyna Figura, brawurowo stąpająca na granicy komedii – nawet w rozpaczy i szaleństwie. Groźna jest kobieca energia, która bije zarówno z niej, jak i z Arycji, a którą podkreślają demonicznie pobielone twarze. Dlatego Hipolit ze swym obnażonym muskularnym torsem i pogardą dla kobiet wydaje się nie tyle silny, co śmieszny. Kobieco-męski front rozciąga się przez kolejne festiwalowe propozycje.
***
Kupiec wenecki w reżyserii Szymona Kaczmarka z Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku rozbił pomorski bank z teatralnymi nagrodami za sezon 2018/19. Zdaje się, że słusznie. To Szekspir doskonale uwspółcześniony. I nie chodzi tylko o to, że Jessika (Anna Kończal) z Lorenzem (Kacper Sasin) wciągają kreski. Scenografia Kai Migdałek nie tylko zaktualizowała, ale i zeswojszczyła Wenecję. Pośród portowych kontenerów przesuwają się plamy marynarek w stonowanych kolorach – bogaci kupcy nie mają w sobie nic z uciechy bogactwa, nic z ekstrawagancji. Więcej jej w Shylocku i jego kolorowych dresowych spodniach. Nic tu nie imponuje – nawet majestat prawa. Sala sądowa z drugiego aktu jest nie tyle surowa, co improwizacyjnie sklecona, jakby zrecyklingowana. Nastrój znakomicie podsumowują i lokalizacje dookreślają sample z piosenki Synów – Świnoujście. „Fale biją, biją” – rapuje melancholijnie Piernikowski. A ten retro posmak, który unosi się nad muzyką duetu podkreślają szkatułki, które Porcja (Monika Janik) stawia przed zalotnikami. To kontenery, do których kluczem są kasety VHS. Porcja w jednym z nich nie ukrywa portretu, lecz samą siebie. Dopóki z niego nie wyjdzie, widzimy ją na ekranie. W jednej ze scen jej dłoń zajmuje cały telewizor – to nowy rodzaj bliskości, niedostępny w żywym teatrze, ponieważ pozbawiony kontekstu widowni i ingerujący w naszą prywatną przestrzeń. Podobny, choć bardziej niepokojący efekt uzyskano w gnieźnieńskiej Historii przemocy (reż. Ewelina Marciniak) – w scenach, w których aktorzy zwracają się wprost do kamery (ale o tym w drugim odcinku).
Wróćmy do historii Porcji i Shylocka (Igor Chmielnik) – ta dwójka bohaterów jest w przedstawieniu Kaczmarka najważniejsza. Szekspirowska przebieranka Porcji w Baltazara (młodego prawnika) jest przede wszystkim zadaniem, które stawia przed sobą bohaterka: „muszę dogłębne studia przeprowadzić nad tym, czym jest męskość”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest słabością, co widać w poruszającej scenie wręczania listów. Łzy w jej oczach to żadna tkliwość, a rodząca się z gorzkiego zwycięstwa świadomość zła, którego pożywką stają się: walka o sprawiedliwość, pragnienie wierności, miłosne porywy i chrześcijańskie miłosierdzie. Wątpliwy status tego ostatniego unaocznia los żydowskiego kupca. Zarówno jego monolog o zemście, jak i świetna przemowa w sądzie (jednocześnie zimna i zapalczywa) sprawiają, że niezwykle trudno zaliczyć się między jego wrogów, byłby to bowiem akces jednoznacznie antysemicki. Shylock, choć wzbudza współczucie, jest koniec końców jeszcze jednym elementem patriarchalnej układanki. „Mój dom to piekło” – mówi jego córka i ucieka. Fatalny wybór, bo ojcowską opresję zamienia na przemoc kochanka. Niewiele zostało w słupskim przedstawieniu z komedii, co nie znaczy, że nic – dowodem świetnie zagrana kłótnia o pierścień Porcji i Bassania (Wojciech Marcinkowski).
***
Ale i postawienie na teatr środka bywa ryzykowne, czego znakomitym przykładem Transfugium z kaliskiego Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Krzysztof Rekowski wyreżyserował i zaadaptował opowiadanie Olgi Tokarczuk. Futurystyczna historia o tytułowym centrum transmedycznym, gdzie ludzie poprzez zabieg transfugacji mogą przezwyciężyć człowieczą egzystencję, w której od reszty istnienia „rozdzielają nas jedynie fugi – drobne szczeliny bytu” – ma w kaliskiej inscenizacji retro-sznyt. Brzmi dobrze, a nawet modnie. Ale to nie takie retro. „Zero naftaliny!” – woła młoda i postępowa Hanna (Aleksandra Pałka), córka głównej bohaterki Renaty (Agnieszka Dzięcielska). Oj tak, byłoby wspaniale, niestety Transfugium to teatr sprzed kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat. Nabożne aktorskie skupienie, zamyślone spojrzenia szybujące gdzieś pod sufitem, nowocześnie rozsuwane, diabolicznie świszczące drzwi… W transgresyjną i ekologiczną wizję przejścia do natury, którą zajęła się Tokarczuk, Rekowski wpisał konflikt pokoleniowy. Całość wypada nieznośnie naiwnie i stereotypowo. W finale Renata zamienia się w wilczycę i na tratwie odpływa na drugi brzeg jeziora. Częstując nas wcześniej mądrościami w rodzaju „wilki potrafią się tak zorganizować, żeby rządził nimi wilczy filozof, a nie awanturnik”. Oczywiście ludzie tego nie potrafią, a ich zasługującą na metamorfozę (jeśli nie zagładę) patriarchalną cywilizację reprezentuje sędziwy ojciec (Maciej Grzybowski), któremu młodzi barbarzyńcy odebrali największą życiową przyjemność – polowania. A przecież – jak poucza – „człowiek krwi potrzebuje i lepiej żeby to była krew zwierzęcia”. Wyrazem jego bestialstwa jest nieustanne mlaskanie, choćby i nic nie jadł (bowiem jest to teatr, w którym posiłek spożywa się niemetaforycznie) ani nawet nic nie mówił. Uważajcie, ci co oglądacie w słuchawkach! Nie dajcie się ponieść audialnemu biologizmowi, ponieważ ominie was dopisany przez Rekowskiego i napisami na ekran włożony telekinetyczny dialog dwóch wilków (widocznych i wyjących na filmie), które oczekują na transfugowaną Renatę. To chyba stoicy, ale niewolni od emocji – wnoszę po ich spokojnej skardze na to, że ludzie wcale wilków o zgodę nie pytają, czy mogą się w nie transfugować. Metaforycznej transfugacji dokonał wiele lat temu weteran stołecznego rapu, znany właśnie jako Wilku. Parafrazując jego klasyczną nawijkę:
Wilk na tratwie w głowie się nie mieści
[tu trzeba by wygwiazdkować, ale pointa już blisko]
Nie ma czasu, głupot nie chcę pieprzyć
Jeśli ci się nie podoba wyłącz jak masz geścik
***
W następnym odcinku: świat wreszcie objaśniony, a zaraz potem na nowo skomplikowany.
23-12-2020
40. Warszawskie Spotkania Teatralne, 5-16 grudnia 2020.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5