O pożegnaniu z III RP
Czy profesor Małgorzata Gersdorf staje się dla Trzeciej RP takim symbolem, jakim major Sucharski jest dla Drugiej? Może? Trochę tak… trochę nie…
***
Ot, takie jakieś patetyczne symbolizmy mi się nasuwają... Szukam ich. Lęgną się po swojemu, gdzieś w zakurzonych kulisach, niezależnie od prawdopodobieństwa detali oraz świateł sceny skupionych na bieżącej akcji. Symbole i potrzeba poszukiwania symboli, mitologia i mitologizacja to żywioły stare jak świat. Człowiek szuka ich, żeby oswoić rzeczywistość. Oswoić – powiadam – a nie rozumieć, bo w sprawie rozumienia tego, co się w Polsce stało, co się dzieje, co się kończy i zaczyna, wykonuję osobną robotę w postaci chaotycznego słuchania i czytania wszystkich i wszystkiego, co się nawinie – historyków, socjologów, dziennikarzy, ambasadorów, studentów, etnografów, teologów i sklepikarzy. Żona podpowiada: „Wyłącz to!”. A ja stękam: „Daj mi jeszcze chwilę”.
Próby rozumienia oznaczają strasznie dużo myśli i słów, często sprzecznych. Słowem: kotłowanina. A symbol to co innego niż rozumienie. W symbolu jest jakieś takie jedno – bum. Obejmuje rozum i nierozum oraz emocje wszelkiej maści. Oswaja. Tak jak kiedyś anielskość oswajało takie coś białego z piórami, a diabelskość – sami wiemy co. I wtedy na chwilę jest spokój.
***
Więc proponuję sobie Małgorzatę Gersdorf i majora Sucharskiego jako symboliczną parę. W sumie to by się jakoś zgadzało. Jest mi to potrzebne do pożegnania, bo wypada mieć przynajmniej wyraźny koniec, skoro początek i środek był dla mnie niejasny, przeżyty w przelocie.
***
Sąd Najwyższy trzyma się jeszcze jak Westerplatte. Ale sens Sądu Najwyższego? Sens Trybunału Konstytucyjnego? Sens, który zawiera się w respektowaniu bardzo kruchej w gruncie rzeczy, śmiesznie kruchej umowy, która albo jest Konstytucją, jest żywym mitem, albo okazuje się tylko kartką papieru z literkami. Za Konstytucją nie stoją czołgi ani policja. Za zapisaną Konstytucją stoi, a raczej stała, tylko siła niepisanej umowy o respektowaniu reguł gry.
I tak jak wprowadzenie dwunastego zawodnika na boisko albo wstawienie trzeciej bramki sprawia, że nie sposób, jak gdyby nigdy nic, wrócić do meczu, tak jest z ustrojem Sądów i Konstytucją. Konstytucja przekroczona oznacza bezpowrotną jej utratę, oznacza pozostałość w postaci strzępka papieru. To właśnie niedawno dokonało się w Polsce. Koniec III RP był bezkrwawy, wśród nocnej ciszy. Kilku gości w garniturach i grupka Rejtanów. I to się stało.
Tylekroć przywoływana filmowa odzywka szatniarza z Misia, jest jednak niezastąpiona: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co Pan nam zrobi?”.
***
Trzecia Rzeczpospolita upadła być może dlatego, że „jakoś”, bo nie mam pojęcia „jak” miałoby się to zdarzyć i ukonstytuować, ale „jakoś” nie zdołała w sobie, z siebie wytworzyć odpowiednio nośnej, soczystej, pojemnej mitologii, która objęłaby statystycznego Polaka. Dostatecznie silnych symboli i ikon. „Orliki” były świetnym pomysłem. Właściwie: prawie bingo. Lecz jednocześnie tylko tyle, bo mity nie rodzą się w gabinetach „elit władzy”, jak to się dzisiaj powiada. Rodzą się i dojrzewają w zmacerowanej, przegryzionej glebie, której składnikami są kolejne warstwy sięgające w głąb setek lat doświadczeń historycznych, kompleksów, traum, klimatu, geografii, ekonomii, osobistych świadectw. „Elity władzy” mogą tylko je uruchamiać i wykorzystywać.
Więc skąd III RP miałaby w Polsce czerpać sok dla żywotnego mitu regularności, solidności, powściągliwości, cierpliwości, długiego marszu, respektowania prawa?! Mitu nudnego mieszczaństwa? Mitu przygody w podróży „z naszymi zmarłymi” do staro-nowej Europy? Mitu optymizmu? Dobrosąsiedztwa i współpracy? A to wszystko mogłoby, lub raczej powinno być sensem symboliki III RP.
Były nawet obiecujące zadatki. Kiełkowało. Mit Solidarności i Strajku w Stoczni z Wałęsą. Bezprecedensowy na skalę światową Okrągły Stół. Wybory 1989. Geremek ze swoim przemówieniem przy podpisywaniu wejścia do NATO. Owsiak, który przywraca Polakom sens idei „czynu społecznego”… To były naprawdę światowe hity!
Tymczasem okazało się, że nic nie skupiło tyle energii i nic nie trafiło na podatniejszy grunt w Polakach mierzonych statystycznie, jak wezwanie do emocji negatywnych. Wałęsa okazał się ubekiem, Okrągły Stół – zmową, Wybory 1989 – zdradą, Geremek – Żydem i jednocześnie nie-Europejczykiem, a Jerzy Owsiak publicznie używał słowa „kurwa”. Katastrofa lotnicza stała się zamachem, nobliści – komunistami, oskarowcy – pedagogami wstydu, a Polak zarządzający Unią Europejską – zaprzańcem. Do tego doszła przeróbka symbolu, który z racji swojej uniwersalności wydawał się poza zasięgiem. Otóż grecka Temida zdjęła opaskę z oczu i odsłoniła okulary Zbigniewa Ziobry. Ale to akurat nie jest atrakcyjną redefinicją mitu dla Polaków mierzonych statystycznie. Ważniejsze, że sędziowie okazali się złodziejami kiełbasy oraz chorymi na nienawiść do Ojczyzny.
Wygląda na to, że żadna pomyślna idea, żadna jasność ani słodko-kwaśna złożoność, żadne indywidualne ani wspólne świadectwo uniwersalnego bogactwa słów i czynów, żadne człowieczeństwo, żadna obietnica podróży nie była społecznie dość silna, aby przemóc statystykę polskości i stworzyć stary-nowy wiodący mit. Żaden Owsiak ani siostra Chmielewska, ani Kuroń, ani Jan Józef Lipski, ani Marek Edelman, ani Mazowiecki, Bartoszewski z Geremkiem, żadna Tokarczuk z Szymborską ani Wajda z Miłoszem, Kochanowski z Modrzewskim, żaden Giedroyć i Stempowski, Chopin z Mickiewiczem, Kopernik ze Skłodowską, Schulz z Gombrowiczem, Swinarski z Kantorem, Wojtkiewicz z Gierymskim, Kołakowski z Tischnerem, Nowosielski z Wróblewskim i Abakanowicz, Pawlikowski ze Stańką oraz setki i tysiące znanych i nieznanych mi ludzi, artystów, adwokatów i lekarzy, motorniczych, bibliotekarek i nauczycielek, księgowych i taksówkarzy, sprzedawczyń i opiekunek do dziecka.
Okazało się, że ci wszyscy wymienieni i niewymienieni, żyjący i mitologiczni nasi najlepsi ludzie, nasza wypasiona repra – nawet oni nie uciągną. Nie przeważą mitu klęski, katastrofy, pretensji, odszkodowań, ekshumacji, reprywatyzacji i lustracji, szkodników, Targowicy, krwi, ofiary, cierpienia oraz Boże coś Polskę. Taki to ciężar. I chociaż wszyscy zjedli po tysiąc koletów, to nie uciągnęli. Taki to ciężar mitu zemsty.
***
Dokładnie o tym samym, ale innymi słowami.
Być może sezonowość roślinki o nazwie III RP wynika z faktu, że gleba, na której wyrosła, nigdy wcześniej nie gościła u siebie takiego dziwactwa? Gleba głęboko orana, wypalana, betonowana i dzielona nie nawykła po prostu do tego, aby nagle wydawać z siebie takiego badyla. A roślinki nikt nie wypalał, nie betonował, więc rosła sezon po sezonie i nic, żadnej orki. Więc roślinka nagle, sama z siebie musiała, chcąc nie chcąc, zadbać o regularność odżywiania się i mozół wytwarzania kolejnych, nigdy wcześniej niewidzianych u siebie gałązek, a później konarów. Spanikowała. Czyżby tylko tyle miało do niej należeć? Tak po prostu? Żeby po prostu doskonalić sprawność przepompowni soków? Dowiadywać się o sobie, poprawiać i korygować? Bez nawykowego „lotnik, kryj się”?!
Kiedy listki wychynęły wyżej ogrodzenia, roślinka zobaczyła, że u sąsiada też rosną jakieś dziwactwa. Jakieś dęby, klony i jesiony. Roślinka zawsze była byliną, a nagle dowiedziała się, że może być krzewem albo nawet wielopniowym, krzaczastym drzewem! W dodatku znalazła się w katalogu! To bardzo wiele. Bardzo za wiele – pomyślała roślinka. Mam stać się po prostu jakąś kolejną odmianą zaszeregowanej przeciętności? Jakąś odmianą głogu? Albo, nie daj Bóg – tarniny?! To zbyt mało. Okazać się jakimś prunusem spinosą variegatą w zestawieniu z lipami, bukami, jodłami i daglezją? A co z moim wysiłkiem przetrwania, z wielowiekową orką, wypalaniem i betonowaniem?! Czy sam fakt betonowania i orania nie zalicza mnie od razu do kategorii baobabów?
Oczywiście, że roślinka tak nie pomyślała. Nie była przygotowana na zwiększoną fotosyntezę, na wymóg poczucia humoru powyżej Jacka Kaczmarskiego. Roślinka przerażona własnym wzrostem, nieznanymi sobie wcześniej rozmiarami, sięgnęła korzeniami do głębszych zasobów gleby i z ulgą odnalazła tam dobrze sobie znane, oswojone piosenki. O bohaterstwie klęski, o osamotnieniu i ofierze. „Umierać musi, co ma żyć” powtórzyła roślinka za kanonem lektur i dla animuszu golnęła sobie jeszcze oprysk z mesjanizmu. A potem, zupełnie jak baron Münchhausen, tylko odwrotnie, wciągnęła samą siebie w głąb.
***
Pożegnania są trudne. Byłem całym sercem za III RP. Nadal uważam, że to najlepsze, co przytrafiło się Polsce w jej historii. Głupio, że łatwiej przychodzi mi poszukiwanie symbolu końca niż logo jej obecności. Wydawało się, że skoro ta kuśtykająca III RP już jest, skoro mam ją zaklepaną, to zakładanie ogrodu botanicznego jest najwłaściwszą odpowiedzią z możliwych, również w wymiarze obywatelskim. Dwieście metrów od Wisły na tym jej brzegu, który ostatecznie przypisał się Europie i wyzwolił tym samym od dylematów pokoleń rodaków, którzy nie mogli wiedzieć, na jakim brzegu i jakiej rzeki koczują. Zakładanie ogrodu w III RP na trwałym, jak się wydawało, brzegu Wisły, wyzwalało mnie również z kanonu polskiej literatury, a ściślej z wieszczowatej politury jej odczytywania, którą ta klasyka oblazła i zakadziła powietrze. Nawet Gombrowicza oblazło kadzidło, a co tu mówić o Herbercie. Ogród prywatny, indywidualny i obywatelski. Nie przeciw Rosji czy Niemcom. Nie przeciwko komukolwiek. Nie z ucieczki, nie z emigracji wewnętrznej. Ogród tworzony po prostu. Dla drzew, dla dzięciołów, szpaków i tarniny. Ogród z całą pewnością nie-idylliczny. Ogród świadomości gnicia i wzrostu, trwałości i przemijania, życia i śmierci, marności nad marnościami, ogród nienasycenia, zachwytu oraz wszystkich egzystencjalnych przekleństw, ale przynajmniej… nie-polskich. Ogród obietnicy, że ja od Polski, a Polska ode mnie, że wreszcie wzajemnie się od siebie, z całym uszanowaniem, odpierdolimy. I to właśnie była piękna III RP, a mój ogród był jej symbolem.
***
Nie, nie, nie, nie, nie. Nie wymiękam. Nie ma to tamto. Uroniłem łzę, przyznaję, ale przecież statystyczny Polak nie będzie pluł mi w twarz. Jeśli szukam symbolu końca III RP, to nie z powodu rzewnego kombatanctwa, ale po to, żeby samemu sobie dobitnie uzmysłowić, że nie ma powrotu. Polskość wybrzuszyła się, a potem wylała w całej okazałości. I nawet jeśli filtry Unii Europejskiej zadziałają i okażą się w jakieś mierze skuteczne, czyli powstrzymają na chwilę ofensywę statystycznego Polaka, to jednak stęchlizna pozostanie. Długotrwały i dręczący smród kapuścianego faszyzmu. A więc nie ma to tamto. Ogrodnicy i ptasznicy łączcie się! Czeka nas długi marsz. Ocieplanie krzewów różanych. Zrywanie granatowych owoców tarniny na nalewkę. Oczyszczanie budek lęgowych.
01-10-2018
Wy nie odwoływaliście się do emocji pozytywnych tylko do negatywnych przebranych za pozytywne, z nienormalności zrobiliście normalność wmawiając sobie i wszystkim dookoła że wszystko jest ok. Nie jest i nie było.
Tyle pięknych słow, a diagnoza błędna. I recepta zresztą też.