AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O wstydzie, nie o dumie

Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie, reż. Wiktor Rubin, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
Pracownik Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, redaktor miesięcznika „Dialog”.
A A A
fot. Dawid Stube  

Przedstawienie jest absolutnie bezpretensjonalne, choć o poruszanej w nim problematyce zwykło się mówić w oparach patosu. Czy jest jeszcze coś takiego, jak wolność tworzenia? Co z wolnością artysty i artystyczną niezależnością? Co z twórczym poświęceniem? Wreszcie, jak rodzi się uromantyzowany mit artysty, nawet gdy on sam tego nie chce?

I właśnie zdałem sobie sprawę, że nie napisałem ani „artystka”, ani „twórczyni”, choć przecież powinienem. I nie tylko dlatego, że dramat ma z pewnością – dla Jolanty Janiczak – wymiar bardzo osobisty, ale i dlatego, że wszystkie pytania, które stawia, filtruje przez pryzmat podporządkowania jej – Stanisławy Przybyszewskiej, jemu – Maximilienowi de Robespierre’owi. Podporządkowania, z którego sama Przybyszewska nie umiała się wyrwać, być może nawet go nie dostrzegając. Wracamy tu zatem do tematu możliwego lub niemożliwego buntu (jak w zrobionym osiem lat temu spektaklu Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy) i do tematu szczególnej pozycji kobiety w tym buncie (jak w Żonach stanu…, ale i w szeregu innych, głównie „historycznych” dramatów Janiczak).

Fabuła jest niemal szczątkowa. To ostatnie chwile życia zagłodzonej i uzależnionej od środków przeciwbólowych pisarki (Joanna Żurawska), prowadzącej monolog o artystycznym idealizmie (choć ona za nic by tego tak nie nazwała), przerywany strzępami dialogu z wyimaginowanym Robespierre’em (Maciej Hązła). Przybyszewska, oczywiście, czyni z niego heroicznego i bezkompromisowego indywidualistę, który dla sprawy zrezygnował z siebie (choć ten może i próbuje protestować). I jakoś nawet chce być mu bliska, a może nawet godna jego legendy, tyle że on kończy na pomnikach, ona – w brudzie i samotności. Ile jest w jednym i drugim (w okolicznościach śmierci pisarki i w cynizmie rewolucjonisty) tak zwanej prawdy historycznej? Nie próbuję rozstrzygać. Nie warto. Bo raz jeszcze Jolanta Janiczak miesza opowieść o tym, jak było, z własnymi pytaniami i lękami, więc wielka historia traci na znaczeniu lub – lepiej – zyskuje nowe sensy. Niekoniecznie uniwersalne (cóż za sztampowe określenie!), lecz osadzone stabilnie na ziemi: czy codzienność odmienia się przez czas przyszły i przeszły? Czy jest coś poza tu i teraz?

Te zagadnienia są nieosiągalne dla pozostałych postaci spektaklu. Dla Stanisława Przybyszewskiego (Michał Czachor), rozgoryczonego, dość operetkowo, że jest za mało lubiany. Janka, artysty wizualnego (Michał Karczewski), szukającego przepisów na to, by jego prace pokazać w galeriach, a nawet dla Zofii, nauczycielki (Kamila Banasiak) – jedynej przejętej losem pisarki, niosącej jej najbardziej materialną pomoc. Czy każde z tej trójki jest miałkie po równo? Rzecz jasna nie: bo nawet jeśli cierpienie, każde, nie tylko Przybyszewskiej, naznaczone jest samotnością, to przecież jedyną pewną pomocą jest właśnie ta najbardziej przyziemna. Zofia będzie przekonana, że pomogła za mało i że ostatnim razem przyszła za późno. A jednak przynosiła jedzenie i ubrania. Myła i pielęgnowała.

Ciekawe, jak przyziemność wdziera się do tego spektaklu o rzeczach, że się tak wyrażę, duchowego kalibru. Pieniądze są tu bowiem wszechobecne. Począwszy od wiszącego w tle neonu („Dlaczego szczęście jest takie kosztowne?”), przez szereg kwestii zakorzenionych w różnych kontekstach. „Może wieczór się zwróci?” – słyszymy już na początku, gdy aktorzy powtarzają pytanie-mantrę speców od zarządzania kulturą. „Pieniądze mogą krytykować każdy system” – słyszymy, gdy czekamy na drogowskaz ku rewolucyjnej ścieżce. „Zupełnie się nie opłacam, w żadnym teatrze dziś, jak i kiedyś nie przyniosę zysków, nie nadaje się na hit” – mówi sama Przybyszewska, bijąc przy tym (to ciekawy motyw tego spektaklu) w modę na „sztukę krytyczną”, która przecież ma się tak świetnie, że wchodzi nawet do mainstreamowych mediów, stając się estetycznym stylem, a nie czymś, co miałoby burzyć szkodliwy ład. Pieniądze, a w zasadzie ich brak, są tu trudnym do rozerwania spoiwem łączącym doświadczenie Przybyszewskiej z doświadczeniem każdego: czuję wstyd w świecie, w którym te pieniądze dystrybuowane są tak wybiórczo, ale czuję też wstyd, że o te pieniądze się troszczę. „Nie próbujcie wpędzić mnie w ciało” – zaklina Przybyszewska, jakby usiłując wyrwać się z błędnego koła uzależnienia od tego, czym się brzydzi. Bo czy można bez pieniędzy? Ech, rozromantyzowane to pytanie. U Janiczak takiego taniego uniesienia nie ma.

Dziesięć lat temu Krytyka Polityczna wydała Zdradę klerków Juliena Bendy – legendarny esej francuskiego filozofa, którego pierwsza wersja powstała bez mała wiek wcześniej, czyniąc z autora w wielu kręgach persona non grata. Benda jest bezkompromisowy. Artystów i inteligencję oskarża w tekście o zdradę własnego powołania na rzecz finansowej stabilizacji i towarzyskiej rozpoznawalności. Zarzuca im karierowiczostwo i polityczny koniunkturalizm. Tymczasem jedni i drudzy, Banda nazywa ich klerkami, są (powinni być!) współczesnymi eremitami, których obecność może realnie uwierać społeczeństwo. Autor jest radykalny – pisze nawet, że walka o prawdę nie jest tym samym, co walka o sprawiedliwość. Że rozum nie zawsze musi oznaczać sprawiedliwość.

To, że na polskie wydanie eseju musieliśmy czekać tak długo, wynika być może z polskiej specyfiki: za co, jak za co, ale za zaangażowanie w politykę (opozycyjną) to akurat artystów i inteligentów doby komunizmu bardzo ceniliśmy. Niekiedy nawet to zaangażowanie nadawało im artystyczno-intelektualny status. Ale dziś esej Juliena Bendy nabiera nowych sensów. Nie jest on ani wezwaniem do artystyczno-intelektualnej apolityczności, ani pochwałą eremityzmu. Czytamy go po wieku, zastanawiając się, co z kreślonej bez Bendę opozycji (godna i samotnicza bieda vs stabilizacja i poklask) pozostało: nie tylko dlatego, że artysta i stabilizacja to oksymorony. Również dlatego, że dla coraz większej grupy ludzi, nie tylko klerków, nie ma żadnego wyboru. Patrzyłem więc na spektakl Wiktora Rubina na podstawie tekstu Jolanty Janiczak i zastanawiałem się, czy ta pierwsza interpretacja – lokująca jego tematykę w kręgu pytań o naturę artystycznego buntu – nie powinna ustąpić pola dużo szerszej. Czy nie zrobili przedstawienia o wstydzie za kraj, w którym za jednymi drzwiami ktoś jest głodny, za drugimi ktoś jest dumny, że przestał myśleć, a za trzecimi mieszka miks dwóch wcześniejszych sąsiadów. Przybyszewska to tylko pretekst, jakkolwiek okrutnie to brzmi.

Śnieg, którym wyściełana jest w tej opowieści scena, każe myśleć o innym zaśnieżonym spektaklu o biedzie – o W imię Jakuba S. Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego (może dlatego, że dramat po latach drukuje właśnie najnowszy „Dialog”). Demirski i Strzępka robili przedstawienie o próbie niedziedziczenia biedy i wstydu. Janiczak i Rubin robią przedstawienie także o próbie niedziedziczenia artystycznego etosu, rozumianego tu jako artystyczna gęba. Nie, Przybyszewska nie jest tu wzorcem dla kogokolwiek. Bo, przepraszam, czego mamy teraz oczekiwać od artystów (a zwłaszcza artystek): że znajdą swojego Robespierre’a, by zrobić mu pomnik, samej zdychając z głodu i brudu? Bo czego oczekujemy od klerków: że będą z dumą zadzierali nosa, wmawiając komukolwiek, że jest dobrze, jak jest? A jak jest, to widzimy. Tyle że dumą nikt jeszcze nie wypełnił żołądka.

Więc i Rubin, i Janiczak rozsyłają po teatrach kolejne projekty spektakli z nadzieją, że zostaną przyjęte. Bo i aktorki, i aktorzy tego spektaklu idą do roboty z nadzieją, że jakiś miejscowy radny zawyrokuje, że ten spektakl był wart dotacji, że nie zrezygnuje z nich i ich pracy, bo przecież – jak pisze Janiczak – „każdego można zastąpić każdym i nawet nikt nie zauważy”. Bo i my idziemy do teatru z nadzieją, że warto będzie poświęcić na to wyjście czas i pieniądze. Jedno i drugie liczymy bardzo precyzyjne. Choć naprawdę wstyd, że się żyje w czymś takim.

30-10-2024

Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
Jolanta Janiczak
Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie
reżyseria: Wiktor Rubin
współpraca reżyserska i dramaturgia: Jolanta Janiczak
scenografia i wideo: Łukasz Surowiec
kostiumy: Rafał Domagała
muzyka: Krzysztof Kaliski
reżyseria światła: Monika Stolarska
inspicjentka: Ewa Malicka
obsada: Kamila Banasiak, Joanna Żurawska, Michał Czachor (gościnnie), Maciej Hązła, Michał Karczewski
premiera: 26.10.2024

galeria zdjęć Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie, reż. Wiktor Rubin, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie, reż. Wiktor Rubin, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie, reż. Wiktor Rubin, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie, reż. Wiktor Rubin, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie ZOBACZ WIĘCEJ
 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: