Wszystko jak należy – realistycznie
Czym są i czym być mogą na scenie Czerwone nosy Petera Barnesa, nikogo w Poznaniu nie trzeba uświadamiać. Legendarna inscenizacja Eugeniusza Korina (1993) i grane wciąż świetne przedstawienie Jana Klaty (2021, oba spektakle w Teatrze Nowym) dowodnie o tym świadczą. A jak sobie poradziła z uscenicznieniem tego dramatu Anna Wieczur w teatrze kaliskim? Powiedzmy od razu: jak należy (co niecałkowicie jest pochwałą).
Spektakl wydał mi się mocno przydługi: w swej premierowej wersji trwał z górą trzy i pół godziny. Piszę „przydługi”, a nie po prostu „długi”, bo odniosłem w Kaliszu wrażenie, iż tekst angielskiego dramaturga, choć bardzo mądry i dojmująco aktualny, aż się prosi o trochę więcej skreśleń. Anna Wieczur odniosła się do tekstu Barnesa z nadmierną, moim zdaniem, pieczołowitością, co spowodowało sporą ilość dłużyzn.
Zespół aktorski kaliskiego teatru bardzo dzielnie dawał sobie radę bez mikroportów, które chyba nadmiernie panoszą się ostatnio na polskich scenach. I chwała mu za to, tyle że brak tych urządzeń raczej nie wymaga aż takiego wysilania głosu, jakie zaprezentowała cała niemal obsada Czerwonych Nosów. Podziwu godne jest to, że wszyscy wytrzymali w tym wokalnym „nadnatężeniu” przez całe trzy i pół (z górą) godziny, ale wraz z upływem czasu rosło moje przeświadczenie, iż spektakl ten jest wykrzyczany, co bynajmniej nie wzmagało mojego współprzeżywania losów ekipy ojca Flote’a (Jakub Łopatka), Kruków, biczowników, złotników, prostytutek, papieża (Lech Wierzbowski), arcybiskupa (Zbigniew Antoniewicz), Pani Bonville i Sabiny (w obu rolach Agnieszka Dzięcielska), i tak dalej. Właściwie tylko mim Sonnerie, czyli Mistrz Din Don (Malwina Brych), radośnie lub smutno pląsający i kunsztownie pobrzękujący dzwoneczkami, dawał mym uszom wytchnienie od krzyków.
Być może zadziałało tu premierowe napięcie, być może brak mikroportów spowodował „wokalny stres” i obawę, czy wszystko aby jest słyszalne w tylnych rzędach parteru oraz na balkonie. Choć sam siedziałem blisko sceny, mogę jednak, będąc doświadczonym (lżej i ciężej) widzem już chyba kilku tysięcy spektakli, zapewnić PT Obsadę, że na pewno by było słyszalne bez tego wokalnego „nadnatężenia”.
Na baczną uwagę zasługuje w kaliskim spektaklu multimedialne rozwiązanie kwestii scenografii. To znaczy, żeby wszystko było precyzyjnie objaśnione: scenografia, owszem, jest wyraźnie obecna w postaci choćby kurtyny wtaszczonej na scenę na okoliczność występu Czerwonych Nosów, zawieszonej na drewnianym stelażu, będącej raczej ozdobą-tłem występów trupy ojca Flote’a niż cokolwiek zasłaniającej. Lecz scenerię tego przedstawienia stanowiły przede wszystkim projekcje wideo, stylizowane – wedle mojej amatorskiej wiedzy z historii sztuki – na malarstwo romantyczne. Mieliśmy więc „jak żywe” późnośredniowieczne, ciut zamglone (bądź zadymione) krajobrazy miejskie i sielskie (w tym sugestywnie się prezentujące błoto-bagno), tu i ówdzie od czasu do czasu przelatywało pod nieboskłonem czarne, złowróżbne ptactwo, a gdy było trzeba, wkraczali w to malownicze tło ponuro wyglądający oprawcy-kaci. Trójwymiarowość owego „średniowieczno-romantycznego prospektu” zapewniała przezroczysta zasłona, którą rozwieszono na samym froncie sceny.
Ciekawym, nieco zagadkowym elementem scenografii jest umieszczony z tyłu po lewej stronie splątany, leżący „pniokorzeń”. Nikt go nie dotyka, nikt go nie ogrywa, on po prostu jest. Czym jest? Może symbolem łączności kultury z naturą? (Na jego łączność z kulturą wskazywałoby równo przycięte końcówki.)
W kwestii scenografii mam zatem uczucia mieszane, które dotyczą nie tylko wspomnianych tu już kurtyny czy „pniokorzenia”, lecz także narzędzi egzekucji. Owszem, szubienice, na których powieszono złowróżbnych „kruczych” rabusiów, a zarazem perfidnych roznosicieli Czarnej Śmierci, były odrobione jak należy i godnie spełniły swą rolę. (Przy okazji: realizm sceniczny został tu wydatnie zakłócony, bo aż nadto widoczne były wysiłki „katów”, aby oszczędzić życie partnerów, „skazańców”: po założeniu tym ostatnim pętli na szyję, „kaci” pieczołowicie mocowali haki na zaczepach, które umieszczone były na plecach ich „ofiar”, zapewniając im powieszenie na bezpiecznych uprzężach.)
Zostawmy dobrze odrobione szubienice, a także jakże oczywiste starania o jak najdalej posunięte bezpieczeństwo i higienę pracy scenicznej i przejdźmy do innych narzędzi zagłady: trzech Biczowników, jak wiemy z tekstu Barnesa, zostaje skazanych na śmierć w płomieniach. Na kaliskiej scenie są zatem, jak należy, przywiązani do pali, wokół których wyrastają jakieś, chyba plastikowe, elementy udające stosy chrustu. Spłonięcie zaznaczone jest bijącym ostro z dołu czerwonym światłem. Realizm to czy „nierealizm”? Mała sceniczna żenada czy już duża?
Nie pastwiłbym się tak ochoczo nad tą sceną, gdyby nie nader staranna dbałość reżyserki, scenografki oraz autora projekcji o jak najbardziej realistyczny charakter scenerii, kostiumów oraz aktorskiej gry. A tu takie naiwne faux pas…
Zarzut „realistycznej naiwności”, alias naiwnej oczywistości postawiłbym również aktorskiej grze całej niemal obsady tego spektaklu. Zespół Czerwonych Nosów jest jak jeden mąż i jedna małżonka „naiwnie wesołkowaty”, a jedyny wyjątek stanowi tu Rochfort (Michał Wierzbicki), którego cwane wyrachowanie widoczne jest w każdym geście i wypowiedzianym słowie. Najbardziej spektakularnym odejściem od owej wesołkowatości jest dziwnie rozwiązana scena śmierci ojca Flote’a, który ginie zasztyletowany przez Rochforta na rozkaz papieża, stojąc pośrodku sceny na rękach i głowie w pozycji w hatha-jodze zwanej sirsasaną. Czy ma to być podkreślenie późnośredniowiecznej wielokulturowości Flote’a i jego zespołu?
Prostytutki Kamila i Maria (Aleksandra Pałka-Łopatka i Aleksandra Lechocińska) zachowują się z odpowiednim dla ich roli społecznej wyuzdaniem, demonstrując wraz ze złotnikami (późniejszymi mężami) rozmaite warianty (płatnej) miłości cielesnej, a później (ten pomysł akurat jest niezły) eksponują cennik swych usług, zadzierając do góry suknie. Cennik ów, razem z ilustracjami demonstrującymi zapewne charakter owych usług, jest utrwalony obrazkowo na wywalanej bezczelnie i kilkakrotnie spodniej, biało-bieliźnianej, dolnej części ich przyodziewku. Piszę „zapewne”, bo suknie są błyskawicznie opuszczane, w związku z czym nawet widzowie siedzący, tak jak mi się przytrafiło, bardzo blisko sceny nie są w stanie nawet powierzchownie przestudiować, co na owych (raczej chyba) obrazkach konkretnie jest utrwalone.
Prostytutki obdarowane złotą biżuterią pocierają nią demonstracyjnie swe łona – żeby nie było już absolutnie żadnej wątpliwości co do ich konduity. Realizm? Być może. Naiwność? Z pewnością tak.
Gdy na scenie mają się pojawić złotnicy i prostytutki, z góry pośrodku opuszcza się z nadscenia gromada srebrnych, podświetlonych i błyszczących gwiazdek – żeby była pełna jasność?
Gorzki, mądry, choć trochę przegadany tekst Barnesa nie wybrzmiewa zatem w sposób oryginalny, adekwatny do jego intelektualnej klasy, goryczy i mądrości. Wykrzyczany, przegestykulowany, robi się dość szybko i na długo naiwnie realistyczny, choć trzeba powiedzieć, że rozmaite aluzje do współczesności, jak choćby ściśle określone reguły zarobkowania „cechu” prostytutek, czyli ostra satyra na „związkowość” przepisów prawa, wszechobecną przynajmniej w świecie anglosaskim; „prelekcje o prawach ekonomii” w wykonaniu złotników czy pseudolewackie eksplanacje grabieży, gładko płynące z ust Kruków, sprowokowały żywą reakcję kaliskiej premierowej widowni.
Wyjątek stanowi ostatnia scena – „papieski samograj”, czyli końcowy monolog głowy kościoła o tym, że pora już na przywrócenie porządku opartego na przemocy władzy i okłamywaniu maluczkich – oczywiście dla ich dobra. Rezydujący w Awinionie papież Klemens VI nie pozostawia nam żadnych złudzeń, a aktorska klasa Lecha Wierzbowskiego rozbłyskuje tu pełnym blaskiem w oszczędnym, klarownym, dobitnym, nienachalnym przypomnieniu nam, jakie reguły rządzą światem – wypada tu zasadnie podejrzewać, że także i naszym.
Na koniec, zgodnie ze wskazówkami dramaturga, Klemens VI zadziera głowę do góry i długo, przeciągle wyje niczym wilk do księżyca. Tym samym dotychczasowy, raczej mało zgodny z intencjami dramaturga, naiwny realizm tego spektaklu podkula ogon i czym prędzej umyka ze sceny. Szkoda, że tak późno.
P.S. W programie kaliskiego spektaklu zamieszczono obszerny fragment perory Wielkiego Inkwizytora z Braci Karamazow Dostojewskiego. Ten redaktorski pomysł, choć pachnie oczywistością, wydaje mi się jednak nader trafny.
17-05-2023
Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu
Peter Barnes
Czerwone nosy
przekład: Stanisław Barańczak
inscenizacja i reżyseria: Anna Wieczur
scenografia i kostiumy: Marta Śniosek-Masacz
muzyka: Ignacy Zalewski
projekcje wideo: Stanisław Zaleski
światło: Paulina Góral
przygotowanie muzyczne: Jacek Laszczkowski
ruch sceniczny i choreografia: Anna Iberszer
treningi cyrkowe: Wojciech Rotowski
efekty kaskaderskie: Andrzej Słomiński
obsada: Izabela Beń-Olejniczak, Malwina Brych, Agnieszka Dzięcielska, Krystyna Horodyńska, Małgorzata Kałędkiewicz, Ewa Kibler, Aleksandra Lechocińska, Aleksandra Pałka-Łopatka, Bożena Remelska, Izabela Wierzbicka, Zbigniew Antoniewicz, Karol Biskup, Filip Kempiński, Adam Kupaj, Jakub Łopatka, Wojciech Masacz, Dariusz Sosiński, Błażej Stencel, Adam Szymański, Marcin Trzęsowski, Michał Wierzbicki, Lech Wierzbowski oraz Jacek Różański, Przemysław Kubiak, Filip Kępiński
premiera: 25.03.2023
galeria zdjęć Czerwone nosy, reż. Anna Wieczur, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu ZOBACZ WIĘCEJ
78WIN là địa điểm sòng bạc trực tuyến an toàn yêu thích của đông đảo người chơi đam mê. Cung cấp cho người dùng một trải nghiệm cá cược như: thể thao, đá gà, xổ số,… chất lượng, minh bạch trên mọi trò chơi. Đăng ký +78k ngay vào tài khoản. https://78wincom.net/