Bynajmniej samograj
Ileś tam tysięcy piosenek napisanych albo przetłumaczonych przez Wojciecha Młynarskiego aż się prosi, wręcz krzyczy, o sceniczne zagospodarowanie przez kolejne pokolenia twórców estrady, teatru muzycznego, dramatycznego, operowego… (z teatrem tańca bym się zawahał, ale w końcu – czemu nie?!). Czyż można się zatem dziwić, że wsławiony wieloma muzyczno-teatralnymi spektakularnymi sukcesami poznański Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej zdecydował się na produkcję kolejnego teatralno-muzycznego samograja pod hasłem „wszyscy kochamy Młynarskiego”?
Oczywiście, podpuszczam tu Szanowne Czytelniczki oraz Szanownych Czytelników, bo doskonale wiem, że takie sformułowania z początku recenzji zwiastują ciętą krytykę i podważenie tezy, iż teksty Młynarskiego + teatr = samograj (w domyśle: murowany sukces). Cóż, demaskuję wobec tego natychmiast i nieodwołalnie tę początkową „podpuchę”, stwierdzając z satysfakcją, że spektakl muzyczny Młynarski. Trochę miejsca jest samograjem dobrze skomponowanym, mądrze zainscenizowanym i świetnie wykonanym.
Jasne jest, że teksty Młynarskiego wybronią się w każdym wykonaniu, niemniej ich sceniczna oprawa może im sprzyjać bądź przeszkadzać. Oczywiście w końcu i tak dotrą do widzek i widzów (słuchaczek i słuchaczy), wywołując u nich satysfakcję estetyczną i zadumę etyczną, lecz forma ich podania jest jednak, ujmijmy to z filozoficzną łagodnością, nieredundantna.
Ułożenie scenariusza omawianego tu widowiska oraz jego reżyserię powierzono Mateuszowi Bierytowi, młodemu (31 lat) aktorowi krakowskiemu, dobrze obeznanemu z widowiskami muzycznymi. Bieryt dobrał sobie młodą lub wręcz bardzo młodą ekipę aktorską, sprawną wokalnie, w ogromnej większości wykształconą muzycznie (ukończone Wydziały Aktorstwa Muzycznego w akademiach teatralnych, gra na skrzypcach, fortepianie, harmonijce ustnej, aktorstwo musicalowe, piosenkarstwo, nagrody na festiwalach piosenki aktorskiej itp., itd.). Te właśnie łączące ich doświadczenia, no i rzecz niebagatelna – pokoleniowa wspólnota, niewątpliwie pomogły Bierytowi w zespoleniu tej grupy aktorek i aktorów (mamy tu pięcioro ludzi z Teatru Nowego oraz troje występujących gościnnie) i bardzo ułatwiły reżyserskie ogarnięcie tego potencjalnego samograja w trakcie prób.
Scena jest zabudowana dwoma prostopadle wobec siebie usytuowanymi ścianami. W ścianie zamykającej horyzont mamy trzy otwory drzwiowe, które dają nam wgląd w to, co dzieje się za ścianą. A dzieją się tam czasami rzeczy warte odnotowania, wzbogacające akcję. Z kolei ściana poprzeczna ma podłużny otwór „okienny” usytuowany wysoko, umożliwiający aktorkom i aktorom obserwację tego, co dzieje się niżej oraz interwencje w działania partnerek i partnerów podjęte z góry, a więc z niejako z pozycji władzy. To też się czasem przydaje.
Na lewym proscenium (patrząc od strony widowni) rozłożone są instrumenty: pianino pozbawione frontowej zabudowy, instrumenty perkusyjne i kontrabas. Co ciekawe, całe to instrumentarium jest postawione jakby na ogródku – na podłodze proscenium „rośnie” sztuczna trawa, z której wyrastają różnokolorowe kwiatki. Trudno mi ten zabieg scenograficzny zinterpretować, ograniczę się zatem do stwierdzenia: „Ładne to, miłe i nie przeszkadza”.
Prawe proscenium zajmują: skrzypaczka, altowiolinistka i wiolonczelistka. Akompaniament całej tej mini-orkiestry w sposób dyskretny i nienachalny wzbogaca wokalne popisy scenicznego ansamblu. Chyba że Dawid Sulej Rudnicki, odpowiedzialny za muzyczną stronę przedstawienia, zarządzi ostre „interwencje instrumentalne”, jak na przykład przeciągające się bardzo długo pizzicato, które akcentuje wagę przesłania piosenki Chrońmy dzieci.
Inscenizacyjna rama sugeruje nam podglądanie jakiejś młodzieżowej prywatki z lat sześćdziesiątych. Na ten trop naprowadzają nas przede wszystkim kostiumy – mieszanina taniochy i złego gustu z wyszukanym, bardzo już dzisiejszym krzykiem mody typu vintage sale. Niektóre z kostiumów można śmiało uznać – używając gwary rodem z Jeżyc, Dębca i Łazarza – za bamberskie, czyli (przekładam na polski już prawie literacki) wieśniackie, buraczano-ziemniaczane. Oto na przykład Gabriela Szmel paraduje w luźnych żółtych spodniach w brązową kratkę, żółtej koszuli z wzorkami w kółka i niebiesko-białym swetrze, a Dariusz Pieróg w beżowej flanelowej koszuli z wzorkami w brązowe kółka, wełnianej patchworkowej kamizelce i spodniach w kolorze (by uniknąć niepotrzebnych kloacznych skojarzeń, piszę…) „jasnobrązowym”, których nie powstydziłby się żaden z obsługujących żniwne sierpy rolników indywidualnych ze wsi Taplary. Koszule z kolistymi wzorkami stanowią zresztą wspólny element wszystkich niemal strojów, a kolejną cechą wspólną w dziedzinie garderoby jest „bezradne” niedobranie jej poszczególnych elementów, na przykład Oliwia Nazimek mocuje na swej talii czerwoną spódnicę jasnoniebieskim paskiem, który wręcz „daje po oczach”. A jeśli dodamy do tego obcisłą beżową bluzkę w brązowe podłużne i poprzeczne paski, „prywatkowa” żenada rodem z szóstej dekady XX wieku rozciąga się przed nami w całej okazałości.
Nastrój potańcówki konweniuje idealnie z doborem piosenek rozpoczynających widowisko. Mamy tu bowiem cały szereg wielkich przebojów Młynarskiego z lat sześćdziesiątych: między innymi otwierający spektakl hit Skaldów Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał (swoją drogą, Dariusz Pieróg mógłby tu lepiej trzymać się czystej linii melodycznej, wyśpiewując „…że mnie ktoś pokochał dziś”), znany z serialu Wojna domowa szlagier Tak mi źle, Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę, Podchodzą mnie wolne numery, Och, ty w życiu czy nieśmiertelny song Jesteśmy na wczasach, którego refren Jan Romanowski pozostawia do wykonania ludziom na widowni (na premierze nie zawiódł się – ja też, jak wiele innych osób, ochoczo podjąłem tę inicjatywę).
Aktorzy i aktorki nieśmiało i niezdarnie pląsają, jakby wstydząc się tańca swobodnie luzackiego, nieskrępowanego regułami, niebędącego obowiązującym na dansingach tańcem towarzyskim (doskonale pamiętam ten wstyd, przełamany w moim pokoleniu dopiero upowszechnieniem twista). Rozkręcają się jednak dość szybko, a gdy dochodzi do refrenu „Tak mi źle, je, je!”, ich ruchy można śmiało określić jako „ekstatyczne”. I to się widzom bardzo podoba.
Błagania Dariusza Pieroga i Tomasza Osicy, by obudzić wiosną w dziewczynach jakieś pozytywne uczucia wobec nich – „narratorów melicznych”, spełzają na niczym – żeńska część obsady nader otwarcie, bez żadnego skrępowania demonstruje swe désintéressement. A gdy Osica i Gabriela Szmel kierują ku sobie ubrane w różne intonacje uniwersalne słowo „łoł!”, różnorodne więzi międzyludzkie demonstrowane są widzom przez pozostałych aktorów i aktorki w formie rozmaitych powiązań, nawiązań i rozwiązań, których głównym narzędziem są mocne sznurki.
Impreza się rozkręca, prywatka wzbogaca się o nowe motywy: od części pierwszej, zatytułowanej przez reżysera Jasno, przechodzimy do części drugiej – Ciemno, która jest już przede wszystkim serią solowych piosenkarsko-aktorskich popisów. Zresztą już do części pierwszej zostały wprowadzone motywy, nazwijmy to, „marginalno-prywatkowe”, jak choćby piękny song Ile ja dopłacam? w subtelnym, nienachalnym wykonaniu Oliwii Nazimek.
Z części drugiej zapamiętałem najwyraziściej song tytułowy Trochę miejsca, wykonany perfekcyjnie, bardzo już serio przez Olgę Lisiecką, a także balladę O tych, co się za pewnie poczuli, zaśpiewaną przez Gabrielę Szmel. Ciekawym rozwiązaniem ruchowym było wykonanie tej piosenki w „pełzającym przykucu”. Dopiero kiedy aktorka wyśpiewała obawę Młynarskiego, że i on się za pewnie poczuł, pozwoliła sobie na przejście do pozycji stojącej.
A gdy wybrzmi już piękna i mądra ballada Włodzimierza Wysockiego o niedoszłym locie z Moskwy do Odessy, a potem dramatycznie wyśpiewana przez Julię Rybakowską przestroga, że wojna zawsze jest bardzo blisko, przechodzimy do części trzeciej, zatytułowanej przez scenarzystę-reżysera Pięknie. Dominuje tu mądra, dojrzała refleksja nad upływającym nieubłaganie czasem i życiowymi wyborami, z których możemy być mniej lub bardziej dumni bądź niedumni. Mamy tu motyw gnącej się i odginającej leszczyny, bezpretensjonalność niesłusznie banalizowanych wron, akceptację podejmowania gry w zielone, mimo „podeszławego” już wieku, a na sam koniec piękny przekład tekstu (a właściwie głównych motywów tekstu) Paula Anki, ułożonego do nut francuskiego przeboju o kończącej się miłości, a podarowanego Frankowi Sinatrze, który uczynił z tej piosenki swój największy przebój: My Way. Ten ostatni utwór odśpiewany jest a capella, z ciekawym, oryginalnym współbrzmieniem poszczególnych głosów, stanowiąc godne ukoronowanie wokalnej niemal-perfekcji ośmiorga wykonawców.
Wyszło z tego wszystkiego coś, co jest naprawdę zabawne, mądre, poruszające i wartościowe muzycznie (z drobnymi wyjątkami). Można zatem z całą pewnością stwierdzić, że „Młynarski samograj” został tutaj uruchomiony mądrze i atrakcyjnie. Oby pozostał w repertuarze Teatru Nowego jak najdłużej, bo publiczności chętnej do uczestnictwa w nim z pewnością nie zabraknie.
PS Uwaga na marginesie: niektóre piosenki z pierwszej, „prywatkowej” części były na premierze śpiewane z zaznaczeniem aktorskiego dystansu wobec granej postaci. Odbierałem to tak: „Śpiewam tekst Młynarskiego i bawię się nim, dystansując się do ciut plebejskiej postaci, w którą się wcielam. Wszyscy kochamy Młynarskiego, więc to kupicie”. Efekt komiczny jest tu, oczywiście, osiągnięty: aktor robi do nas oko, my je odwzajemniamy, wszyscy „wiemy swoje”, tzn. kochamy, cenimy, podśpiewujemy i w ogóle... Wolałbym jednak, by na przykład świetny skądinąd w innych numerach Michał Badeński potraktował poważniej żulowatego osobnika, któremu „podchodzą wolne numery”, a Jan Romanowski naprawdę był zakochany w pannie Krysi, gdy rzuca jej w twarz miłosne wyznanie. W takich razach im jesteś bardziej serio, tym większy jest efekt komiczny (lub tragikomiczny), a im aktor mniej się miota w udawanych emocjach, tym cisza lub śmiech na widowni są autentyczniejsze.
W ogóle, jak sądzę, nad pierwszą częścią tego świetnego spektaklu wisi groźba „popadnięcia w szyderę” – w końcu bamberskie kostiumy i „oldskulowo prywatkowe” przyruchy taneczne wyraźnie taką aktorską postawę sugerują. Jeśli jednak aktorzy i aktorki będą je traktować poważnie, jako „moje własne” stroje i zachowania, efekt komiczny będzie nadal mocny i wyrazisty, i nie nastąpi obsuwa w „tanie obśmiewanie”.
18-12-2024
Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
Młynarski. Trochę miejsca
scenariusz i reżyseria: Mateusz Bieryt
aranżacja i kierownictwo muzyczne: Dawid Sulej Rudnicki
scenografia i kostiumy: Aleksandra Grabowska
reżyseria światła: Monika Stolarska
choreografia: Baxi (Bartosz Ostrowski)
obsada: Olga Lisiecka, Oliwia Nazimek, Julia Rybakowska, Gabriela Szmel (gościnnie), Michał Badeński (gościnnie), Tomasz Osica (gościnnie), Dariusz Pieróg, Jan Romanowski
premiera: 20.10.2024
Premiera w ramach festiwalu Pamiętajmy o Osieckiej, 17-20.10.2024, Teatr Nowy w Poznaniu.
galeria zdjęć MŁYNARSKI. TROCHĘ MIEJSCA, reż. Mateusz Bieryt, Teatr Nowy Poznań ZOBACZ WIĘCEJ