Chrzest w oparach piany
Bogini Życia i Rozkoszy o imieniu Mokosz (Martyna Rozwadowska), przyodziana w pikowaną szatę (coś jakby kurtkę zimowo-narciarską, ale zbyt obszerną i przydługą), siedzi na plastikowym elemencie scenografii, który jest imitacją urżniętego drewnianego pnia i rozpoczyna barwną narrację o początku świata. Ów początek, wedle mitologii słowiańskiej (bo do niej się Mokosz odwołuje), polegał na wyłonieniu się lądu z nieba i z morza, które wzięły się nie wiadomo skąd – po prostu były od zawsze. Dalej, jak to we wszystkich mitologiach, pojawiło się słońce, w ślad za nim flora, fauna i ludzie, a nieco przedtem łajdacki Bóg Otchłani Weles został zesłany przez wszechwładnego Stwórcę Świata Peruna pod ziemię, do korzeni Drzewa Życia, gdzie nadal knuł i spiskował.
Perun, podobnie jak Weles, nie pokazuje się na scenie osobiście, a jedynie grzmi spotęgowanym przez wzmacniacze głosem Wojciecha Siedleckiego. Sam aktor, ubrany „po cywilnemu” i uzbrojony w mikrofon jest widoczny z tyłu, za widownią, stojący w obszernej kabinie technicznej obsługi spektaklu. Czyli jednak trochę się pokazuje, będąc w zasięgu wzroku przynajmniej tych widzów, którzy zasiadają w lożach pierwszego piętra Teatru im. Fredry w Gnieźnie. Czyli na przykład mnie. (To nie jest, Perunie broń, uwaga krytyczna, lecz ot, taki sobie dowód recenzenckiej czujności.)
W głębi sceny po lewej stronie majaczy jakiś biały postument albo może posąg, dla którego przeciwwagą jest jakiś duży też jakby posąg stojący na proscenium po prawej stronie. W trakcie długiego monologu bogini Mokoszy na scenę powolutku, acz systematycznie wpełza z góry biała piana. Z mojego punktu obserwacji widać w lewej kulisie niebieską beczkę, z której piana wędruje najpierw w górę czarnymi przewodami, by potem opadać, pełzać i rozpościerać się na całej scenie, zapobiegliwie wyłożonej odporną na jej działanie materią. Gdy Mokosz kończy opowieść o bezlitosnym pojedynku Peruna z Welesem, piana dosięga jej drewnopodobnego siedziska i zatrzymuje swą natarczywą ekspansję. Od tej pory wszystkie postacie, ludzkie i nadludzkie, występujące w spektaklu 966, czyli zmierzch bogów będą brodzić po kolana w tej białej lekkiej materii oblepiającej ich nogi.
Zastanawiałem się długo i wielokrotnie, po kiego licha Marcin Liber – pracujący już po raz trzeci w Gnieźnie reżyser tego spektaklu – zaordynował tę „wylewną”, mocno niewygodną dla zespołu aktorskiego sceniczną ekspansję piany. Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasunęła, brzmi: piana jest aluzją do pokrywającego krainę Polan błota, na które narzeka grany gromko i zamaszyście przez Rolanda Nowaka misjonarz Jordan (prawdopodobnie Włoch). Wszechobecne błoto nie jest zresztą jedyną dostrzeganą przezeń wadą naszych ziem: nie podoba mu się ponadto jakość dróg oraz dojmujący chłód, no i nie ma też złudzeń na temat zamieszkujących owe ziemie ludzi, dostrzegając między innymi niepohamowaną chciwość naszych praprzodkiń i praprzodków. Dostał jednak zlecenie (do końca nie jest pewne, czy od papieża, czy od margrabi magdeburskiego), żeby nawracać, więc pogrąża się z lekką odrazą w – jak jest się łaskaw wyrazić – „ten gnój”.
Poprzestańmy póki co na „tym gnoju”, do Jordana jeszcze wielokrotnie przyjdzie nam powrócić.
Druga nasuwająca mi się (ciut złośliwa) odpowiedź na pytanie o przyczynę owej pienistej ekspansji: może to być aluzja do bicia piany, którym są – moim zdaniem – dziwne, mniej lub bardziej naukowe „gdybanio-żale” dotyczące pogańskiej, autentycznej tożsamości ludu słowiańskiego, utraconej na ziemiach Mieszka I wskutek chrztu. (Kiedy to było? Tak dawno, że już najstarsi górale słabo to kojarzą. A poza tym czy magia tudzież pogańskie wierzenia i obyczaje naprawdę całkowicie u nas wyginęły? Czyż nie trwały niezłomnie przez wieki, no i czyż nie rozkwitają w najlepsze w dzisiejszych, naznaczonych rozlicznymi kryzysami czasach?).
Na szczęście scenarzysta 966, czyli zmierzchu bogów, Jarosław Murawski, ogranicza swe spekulacje na ten temat jedynie do tekstu pod tytułem Wykorzenieni, zamieszczonego w programie gnieźnieńskiego spektaklu. Jego scenariusz prowokuje już tylko do zadawania istotnych pytań, no i zawiera dużą ilość współczesnych aluzji.
Do aluzji jeszcze wrócimy, bo dodają one spektaklowi Libera lekkości, wywołując na widowni ożywczy śmiech. Natomiast najistotniejszym pytaniem, które wyłania się z akcji 966…, jest: czy chrzest, mimo naszych licznych wątpliwości, nie był rzeczywiście jedynym remedium na powstrzymanie germańskiej ekspansji, a być może wręcz pozwolił na ocalenie fizycznego istnienia Polan? Taki wniosek można bez wahań wyciągnąć z kilku kluczowych dialogów Mieszka I (Maciej Hązła), jego doradcy Ziemowita (Maciej Hanczewski) oraz Jordana, niezłomnie niewzruszonego w pędzie ku nawracaniu pogan – póki co prośbą lub/i groźbą, a jak będzie trzeba, to i mieczem. W końcu to on częstuje Mieszka wieścią o wyrżnięciu plemienia Obodrytów przez germańskie wojska. Takich „ponagleń” raczej nie wolno księciu lekceważyć.
W 966… obcujemy z dużą ilością wątków, jakby Liber i Murawski chcieli tam pomieścić całe bogactwo przełomowych wydarzeń historycznych oraz bajań mitologicznych. Liczne nawiązania do słowiańsko-polańskich wierzeń, zaznaczane od czasu do czasu „quasi-indiańskimi” pląsami lokalnych bóstw pogrążonych po kolana w pianie, sąsiadują z misjonarskimi wysiłkami Jordana, który w paru scenach niesie krzyż. Tyle że ów krzyż jest wygięty, tzn. jego długi, wykonany z plastiku trzon wygina się na ramieniu misjonarza.
Wątek słowiańsko-rodzinny zapewniają nam Jasiek (Wojciech Kalinowski) oraz Jaśkowa (Joanna Żurawska), która jest w ciąży, zagrożonej potencjalnie przez Peruna, bo Stwórca Świata może żywić nie wiadomo, czy uzasadnione podejrzenia, iż ojcem dziecka jest Weles. Zresztą tak dokładnie to nie wiadomo, czy Weles, czy kapłan słowiański Żyrzec, ponieważ obie te postaci gra ten sam aktor – Michał Karczewski. (Mamy tutaj znany z licznych mitologii motyw ofiary dziecięcej.) Na koniec okazuje się, że sceny z tym właśnie motywem w tle to był sen. Czyj? Nie zdążyłem tego w bogactwie wątków i zdarzeń wyłapać.
Dorosłą już (a być może dorastającą dopiero) córką Jaśka i Jaśkowej jest Jaga (Kamila Banasiak), która dowiaduje się, że po zapanowaniu chrześcijaństwa nie będzie mogła zostać kapłanką, a co najwyżej wiedźmą. O mitycznej Jadze-wiedźmie, szpetnej, odrzuconej przez lokalną społeczność, traktuje zresztą długa, snuta z głośnika zaraz po przerwie narracja. Odmieńczą tożsamość owej mitycznej Jagi uszanowano w pogaństwie – Weles podzielił się z nią swą boską, magiczną mocą, czyniąc ją, że tak się wyrażę, wiedźmą oficjalną. (Swoją drogą, właśnie skonstatowałem, że nie ma, póki co, w polszczyźnie żeńskiej formy słowa „odmieniec”!)
Przy okazji odkrywamy, że biały postument w głębi sceny to podziemny tron Welesa, umiejscowiony, jak głosi mityczna opowieść, w wielkiej „sali tronowej”, w korzeniach Drzewa Życia.
Jaga w drugiej części spektaklu gdzieś „wywędrowuje” bez uprzedzenia – czyżby chciała jednak naprawdę zostać wiedźmą i poszła w świat, szukać podziemnego królestwa Boga Otchłani? W każdym razie jej rodzice przez bardzo długi czas brodzą w pianie, bezskutecznie poszukując w jej odmętach swej niepokornej córki.
Na sam koniec pierwszej części spektaklu Jaga, gdy się dowiaduje, że po chrzcie może zostać tylko wiedźmą, doznaje „opętania”, wysuwając język tak daleko, jak tylko się da i wydając szereg nieartykułowanych okrzyków, ostro wzmocnionych rosnącą w siłę muzyką. Natomiast w drugiej części przedstawienia Marcin Liber oddaje głos grającej Jagę Kamili Banasiak w jej wcieleniu „prywatnym”. Dowiadujemy się wówczas, że dobrze jej ze sobą, zwłaszcza w deszczowy dzień z filiżanką kawy w ręku. W kwestii Boga i bóstw Jaga-Kamila stwierdza, że „jej Bogiem” jest po prostu ten, który ją akceptuje.
To by było na tyle w kwestii wątku chrześcijańsko-pogańsko-feministycznego.
O rozhoworach państwowotwórczych i „chrzcielnych” Mieszka I z Ziemowitem i od czasu do czasu jeszcze z Jordanem już wspomniałem – do nich też jeszcze wrócę.
Mamy jeszcze wpadających dwukrotnie na scenę i robiących zamieszanie w pianie Muzułmanina (ponownie Kamila Banasiak), Żyda (ponownie Joanna Żurawska) i Konstantynopolitańczyka (Zuzanna Czerniejewska-Stube). Ciekawostka: cudzoziemcy-innowiercy w obu przypadkach są szybko i niezbyt uprzejmie przeganiani ze sceny.
Pod koniec pierwszej części spektaklu na scenie pojawia się Wojciech Siedlecki we własnej osobie, tyle że gra… księżniczkę czeską Dobrawę, która przybyła właśnie na dwór Mieszka I. Prześmieszne są jej negocjacje w sprawie warunków bytowych, jakie książę ma jej zapewnić. Warunkami sine qua non są: kąpiel (nie jest powiedziane, jak częsta) i ogrzewana komnata. Kwestia wygódki nie jest poruszona, ale już z początkowych narzekań Jordana wiemy, że wygódki są na zewnątrz i w tej sprawie nic się nie da zrobić.
W drugiej części mamy wątek „zburzenia” pogańskich posągów – oba solidnie materialne symbole słowiańskich wierzeń (w tym biały posąg-tron Welesa) zostają zawinięte w brezent i ułożone na podłodze, w pianie (czyli w błocie?).
Wątek ideowej konfrontacji chrześcijaństwa ze słowiańską pogańszczyzną jest kilkakrotnie zaznaczony w ostrych dialogach Mieszka I z Jordanem (ten pierwszy do drugiego o krzyżu: „Pokaż mi symbol nie śmierci, ale zmartwychwstania!”), a także w propozycji Jagi, by wszyscy bogowie – ci starzy i ten nowy – sprawiedliwie podzielili świat, który jest na tyle duży, że ich wszystkich zmieści. Na koniec kapłan Żyrzec, ukazujący się na scenie prawie zawsze ze zwierzęcą czaszką w ręku, wyraża życzenie, by Jordan uznał go za „antyboga”, czyli za kogoś na kształt Szatana.
Ciekawą postacią jest jedna z siedmiu żon Mieszka I, niejaka Bogna (ponownie Zuzanna Czerniejewska-Stube), która po pierwsze, ani myśli ustępować miejsca Czeszce, twardo negocjując kwestię swego statusu na dworze po przyjęciu chrztu, a po drugie, wysnuwa w pewnym momencie, ni z gruszki, ni z pietruszki, mityczną, nader krzepiącą opowieść o Wielkiej Polsce od Bornholmu po Sycylię, o zwycięstwach wojsk polskich nad armiami Aleksandra Macedońskiego i Cezara, a także o poślubieniu siostry tegoż Cezara przez któregoś z polskich władców. Brzmi znajomo? Co prawda o Polsce za Mieszka I nikt jeszcze nie słyszał i nikt o niej nie wspominał, niemniej aluzja, bardzo celna i aktualna, została ciepło przyjęta przez premierową widownię.
Bogna i Mieszko ukazują się w jednej ze scen jako para małżeńska „leżąca” w pościeli, tzn. stoją na proscenium z kołdrami na plecach – taki skrót sceniczny, nader trafny. Kolejna obserwacja „kostiumowa”: książęcy płaszcz, jaki przyodziewa na siebie Mieszko w niektórych scenach, coś chyba za bardzo przypomina pstrokaty, ciepły szlafrok. Niemniej ów „szlafrok” z pewnością skutecznie chroni księcia przed chłodem, na który narzekał Jordan.
Scenicznej akcji dzielnie towarzyszą (a jakże) projekcje wyświetlane na tylnej ścianie będącej zarazem ekranem. Na ogół możemy je z pewnym wysiłkiem skojarzyć z poszczególnymi wątkami spektaklu: mamy zatem coś jakby wąskie podłużne wejście do jaskini, nasuwające jednak swą czerwienią ewidentne skojarzenia (wiadomo jakie), mamy obraz nieba i wypełniających je galaktyk, mamy powtarzające się dwukrotnie liczne wizerunki dziewczynek i dziewcząt nad wodą, mamy krajobraz rodem z tropików z licznymi palmami na pierwszym planie, no i wreszcie piękne zdjęcia pomarańczowych skał w amerykańskiej Monument Valley, z czymś na kształt latającego spodka na niebie, u góry po lewej. Jak się to wszystko łączy z poszczególnymi wątkami oraz przesłaniem całości? A czy musi? Doprawdy, nie wiem, choć chyba jednak chciałbym wiedzieć.
Jak już zaznaczyłem, współczesnych aluzji mamy w 996, czyli zmierzchu bogów co niemiara: do narzekań chrześcijańskiego misjonarza na drogi, ziąb, chciwość i błoto dodać trzeba niewątpliwie smutną konstatację Ziemowita, że po zakupie maszyn oblężniczych u Normanów skarbiec księstwa jest pusty. Podczas ostrych negocjacji w kwestii ewentualnego chrztu Jordan nie wyklucza podtrzymania niechlubnej praktyki niewolnictwa pod warunkiem, że nie obejmie ono ludzi już ochrzczonych, poganie nadal mogą być niewolnikami. Z kolei Mieszko, odpowiadając na ostre słowa Bogny, która właśnie dowiedziała się, że „stare” żony zostaną przegnane, stwierdza, że to „spekulacja” (w podtekście: jeden z przetargowych argumentów w negocjacjach z Jordanem).
Jordan w liście do niemieckiego cesarza przymila się o biskupstwo magdeburskie – nagrodę za jego misjonarskie wysiłki naznaczone tyloma niewygodami. Na koniec okazuje się jednak, że szybciej otrzyma biskupstwo gnieźnieńsko-poznańskie od papieża, co go całkowicie zadowala i zniechęca do knowań z cesarzem.
W trakcie „chrzcielnych” negocjacji z Jordanem książę Mieszko przeprowadza „badanie opinii publicznej”, pytając Jaśka i Jaśkową o ich zdanie na temat zmiany wyznania, pojąc ich przy tym wódką i nie szczędząc licznych obietnic. Oboje są nie w ciemię bici, więc udaje im się wytargować jakowąś „trzynastkę” plus jeszcze „czternastkę”. Co owe liczebniki znaczyły w czasach Polan? Tego się nie dowiadujemy, ale zabawa jest pyszna.
Na koniec namolny Jordan chrzci wodą (święconą?), czerpaną z blaszanego wiadra, nie tylko wszystkich obecnych na scenie, lecz także niektórych widzów, zaś w centrum sceny miejsce pogańskich artefaktów zajmuje nadmuchany pracowicie… posąg Chrystusa ze Świebodzina, który podczas braw i ukłonów też elegancko się kłania, zginając się w pasie.
Podsumowując: dużo tych wątków i motywów, może za dużo jak na jeden spektakl z jedną przerwą, ale generalnie, jak to u Libera: jest żywy problem i nie można za nic w świecie narzekać na nudę.
Na prawie że koniec krótka refleksja na marginesie żalów nad utraconą pogańską tożsamością: wspaniały francuski antropolog i socjolog Marcel Mauss w swym eseju Pojęcie osoby (1938) uznał przełomowe znaczenie chrześcijaństwa w ostatecznym ustaleniu trwałego, aktualnego do dziś obrazu osoby ludzkiej: „Chrześcijanie, wyczuwając w osobie moralnej siłę religijną, uczynili z niej istotę metafizyczną”, jako że „nie masz Żyda ani Greka; nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani niewiasty, albowiem wszyscy jesteście jednym w Jezusie Chrystusie” (Nowy Testament, List Pawła z Tarsu do Galatów).
Tu do bólu szczerze muszę wyznać, że w codziennych kontaktach z Rodaczkami i Rodakami nie zawsze czuję się traktowany jako osoba metafizyczna, a czasem wręcz nie jestem traktowany jako po prostu osoba. Czyżby znów szerzyło się u nas pogaństwo? Ale któż pamięta, jak traktowano bliźniego swego za czasów pogańskich? Więc może jest tak, że chrześcijaństwo nie zapuściło jeszcze w Polsce zbyt głęboko swych korzeni?
Na sam koniec: tytuł niniejszej recenzji nie jest li tylko chwytem retorycznym. Co prawda zalegająca na gnieźnieńskiej scenie piana nie wydziela oparów, ale Marcin Liber, jak zwykle, nie poskąpił nam dymów. Zatem snujące się nad sceną dymy mogą być bez wahania wzięte za coś wydzielającego się z piany, komponując się harmonijnie w „pianę oraz jej wyziewy”, czyli opary. I wszystko się zgadza.
26-04-2023
Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
Jarosław Murawski
966, czyli zmierzch bogów
reżyseria: Marcin Liber
scenografia, kostiumy, światła: Mirek Kaczmarek
muzyka i wideo: Wojciech Kucharczyk
choreografia: Hashimotowiksa (Paulina Jaksim, Katarzyna Kulmińska)
obsada: Wojciech Kalinowski, Joanna Żurawska, Kamila Banasiak, Maciej Hanczewski, Maciej Hązła, Wojciech Siedlecki, Michał Karczewski, Roland Nowak, Zuzanna Czerniejewska-Stube, Martyna Rozwadowska
prapremiera polska: 17.03.2023
galeria zdjęć 966, czyli zmierzch bogów, reż. Marcin Liber, Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie ZOBACZ WIĘCEJ
Are you ready to dive into the vibrant world of Philippines nightlife? Click here for more: ->-> 마닐라 마사지.COM
Are you ready to dive into the vibrant world of Philippines nightlife? Click here for more: ->-> 말라떼 맛집.COM
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 검증업체.COM
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노사이트.com
The actor himself, dressed in plain clothes and armed with a microphone, is visible at the back, behind the audience, standing in a spacious technical cabin for the performance. So he shows himself a bit, being within sight of at least those viewers who sit in the boxes on the first floor of the Theater. Danica | startup business owner
If you’re looking for an AI-powered marketing platform that can help you automate your tasks and generate more leads, then Groove.ai is a great option. The platform is easy to use, affordable, and offers a variety of features to help you grow your business. Here are some of the things that you should keep in mind before using Groove.ai: Groove.ai is a powerful tool, but it’s not a magic bullet. You still need to put in the work to create and execute effective marketing campaigns. Groove.ai is not a replacement for human interaction. It’s important to still connect with your customers on a personal level. Groove.ai is constantly evolving. The platform is adding new features and capabilities all the time. Overall, Groove.ai is a great tool for businesses of all sizes that are looking to automate their marketing tasks and generate more leads. The platform is easy to use, affordable, and offers a variety of features to help you grow your business. Click here to get FREE Access to GrooveAI https://yfind.net/groove-the-free-suite-of-marketing-tools-that-will-change-your-business/ Plr products free Galit goldfarb diet Tts studio Syndtrio
This is a great blog, Thank you for sharing this. drolet ht-3000
While negotiating a possible baptism, Jordan does not rule out maintaining the infamous practice of slavery, provided that it does not include people already baptized, pagans can still be slaves. Peter | website builder
Wow, this was an eye-opening read. So glad I took the time to read this today, a big shift from reading about appliance repair service.
This post is good enough to make somebody understand this amazing thing, and I’m sure everyone will appreciate this interesting things. Window Washing of Coquitlam
Really nice and interesting post. I was looking for this kind of information and enjoyed reading this one. our website