AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 1 listopada

Fot. Karol Budrewicz  

Spośród wszystkich szczęśliwych dni dzień dzisiejszy należy do najszczęśliwszych: bo cóż może sprawiać więcej radości niż wspominanie umarłych? Prawdę mówiąc o ludziach, którzy odeszli, i o świecie, który odszedł wraz z nimi, myślę każdego dnia – nostalgicy nie potrzebują specjalnych świąt. Czasem nawet uważam, że ja sam należę już do przeszłości, dlatego lubię słowa Kaliny Jędrusik: „Myśmy już byli”.

W pieśni XX Piekła Dante opisuje pokutujących, którzy idą z mozołem przed siebie, ale głowy mają przekręcone do tyłu. Paradoks polega na tym, że kara wiecznego spoglądania wstecz spotkała wróżbitów – pewnie dlatego, że zapuszczali wzrok w rejony zastrzeżone dla bogów. Z czego można by wysnuć wniosek, że najroztropniej jest żyć teraźniejszością. Ale co mają zrobić ci, którzy nie potrafią się w niej odnaleźć, a co dopiero mówić o czerpaniu radości?

Gdybym nie był tak owładnięty przez wspomnienia, pewnie byłbym teraz zajęty drążeniem dyni i gromadzeniem cukierków dla biegających po podwórku dzieci przebranych za duchy. Zdaje się, że tak właśnie obchodzi się Halloween; w każdym razie widziałem to w amerykańskich filmach, a przecież „my już są Amerykany”, jak w latach swojej świetności śpiewał pan poseł Kukiz. Jeśli chodzi o pożytkowanie dyni, to ostatecznie mogę zjeść dyniową zupę przyprawioną na ostro lub dynię zapiekaną z orzeszkami pinii; jadłem ostatnio coś takiego w zaprzyjaźnionym domu państwa M., mając notabene widok z okna na Powązki. No więc jedzenie tego dorodnego warzywa pochwalam, ale straszenie nim toleruję jedynie w horrorach.

Wygląda jednak na to, że opór kulturowych konserwatystów na nic się nie zda i Halloween – „nowa świecka (?) tradycja” – zalęgnie się w naszym kraju na dobre. No cóż, każdy ma taką metafizykę, na jaką zasługuje. Co prawda z ortodoksyjną formą obchodzenia Wszystkich Świętych też mam problem. Dręczy mnie pytanie, które wyraził Mickiewicz: „Więc żadnych nie ma duchów? Świat ten jest bez duszy?”. Z tą wszelako różnicą, że w rozmowie z uzbrojonym w dogmaty księdzem Gustaw stawia to pytanie poniekąd ironicznie czy prowokacyjnie, przyjmując za pewnik, że wszystko ma naturę duchową i duchem jest przeniknięte.

A ja, daleki od romantyzmu mieszkaniec ziemi Ulro, takiej pewności zostałem pozbawiony. I jeśli już u księdza szukam intelektualnego wsparcia, to jest nim wielki uczony, ksiądz profesor Michał Heller, który w swoich książkach łączy teologię z kosmologią i z perspektywy tej ostatniej ponawia klasyczne pytanie: dlaczego istnieje raczej coś niż nic; i to coś tak wyrafinowanego jak Wszechświat?

W takim dniu jak dzisiejszy wszyscy stajemy się na chwilę filozofami. I „obnażamy nasze serca” jak Baudelaire, którego zapis z dziennika intymnego wydaje mi się w tym miejscu nadzwyczaj stosowny: „Prawie całe nasze życie zużywamy na głupie ciekawości. A jest tyle rzeczy, które powinny w najwyższym stopniu wzbudzać ciekawość ludzi, a które, sądząc z ich sposobu życia, nie zaciekawiają ich wcale. Gdzie są nasi zmarli przyjaciele? Po co my tu jesteśmy? Czyśmy skądeś przyszli? Co to jest wolność? Czy można ją pogodzić z prawem opatrzności? Czy liczba dusz jest skończona czy nieskończona? A ilość ziem, które nadają się do zamieszkania? Etc. etc.”.

Ale przez resztę roku życie bierze górę nad śmiercią – dewiza memento mori nie towarzyszy naszej epoce; raczej wprost przeciwnie, rządzi nią duch, który dobrze się wyraził w sloganie reklamowym pewnego zakładu pogrzebowego: „W naszej trumnie będziesz wyglądał jak żywy”.

Pomyśleć, że nasi przodkowie pisali „podręczniki dobrego umierania”, a ars moriendi stanowiła niezbywalny aspekt sztuki dobrego życia. Względnie niedawno śmierć była nieporównanie bardziej oswojona niż dzisiaj. Z dzieciństwa pamiętam – a to ledwie pół wieku temu – jak moja ukochana piastunka Mania, zresztą głuchoniema, prowadzała mnie po domach, gdzie przed pogrzebem wystawione były zwłoki. W małym miasteczku wciąż panował taki obyczaj. Musiałem się tych kadawerów naoglądać co niemiara, ale moja pamięć nie przechowała żadnych obrazów – widocznie je wyparłem, a teraz dobywają się z nieświadomości i wracają w snach i obsesyjnych fantazjach.

Myślę, że z tego samego źródła pochodzi moja fascynacja śmiertelnym pięknem przedstawień Tadeusza Kantora i Jerzego Grzegorzewskiego. Z niego też, jak myślę, zrodziło się przeżycie teatralne, które sygnalizowałem w poprzednim felietonie, nie zdradzając, jaki spektakl mam na myśli. Łaskawa czytelniczka tych felietonów, Marylka Dworakowska, zadała mi nawet pytanie, czy to Płatonow z Burgtheater wywarł na mnie tak piorunujące wrażenie. Nie, Marylko, nie widziałem Płatonowa. A to, co obejrzałem nosi tytuł Gęś, Śmierć i tulipan.

Do obejrzenia Gęsi… parokrotnie zapraszał mnie jej twórca, znakomity scenograf i reżyser Marcin Jarnuszkiewicz. Widywałem jego spektakle dla dorosłych, na przykład pamiętne Do Damaszku w nieistniejącym już Teatrze Szwedzka 2/4. Znam i podziwiam minimalistyczną estetykę Marcina, odpowiada mi w niej spowolniony aż do granicy bezruchu rytm i odmierzany kroplami czas, który niejako intensyfikuje statyczne piękno obrazów.

Poszedłem więc pewnego poranka do teatru Baj, w którym nigdy przedtem nie byłem. Spektakl trwał trzydzieści pięć minut. Spędziłem je w stanie, nie waham się powiedzieć, kontemplacji, mimo że na widowni siedziała spora grupa dzieci mniej więcej dziesięcioletnich, więc z natury rzeczy ruchliwych i gadatliwych. Ale i one trwały w ciszy jakby zamarły z wrażenia.

Spektakl dobywał je ze świata, w którym żyją na co dzień – pędzącego, hałaśliwego, dynamicznego, zmiennego – i stawiał wobec problemu, który z pewnością nie zaprząta ich dziecięcych głów: że jest śmierć. I nawet nie to, że się przydarza, zwykle znienacka, nieoczekiwana, ale że towarzyszy nam stale jako część życia. Filozof by powiedział, iż świadomość i akceptacja tego faktu – że żyjemy ku śmierci – czyni nasze życie autentycznym.

Śmierć, która w przedstawieniu przychodzi do Gęsi, nie zabiera jej od razu, przeciwnie – zaprzyjaźniają się. Gdy wreszcie, by tak rzec, Śmierć wyprawia gęś na śmierć, sama odczuwa, jak się zdaje, pustkę i utratę. To jest Śmierć owładnięta melancholią. I Śmierć, która poza śmiercią nie ma nic do zaoferowania, żadnych łatwych pocieszeń, żadnej nadziei. Gdy Gęś pyta, co się stanie ze stawem, gdy ja odejdę. Śmierć odpowiada: „Nic. Staw odejdzie razem z tobą…”.

Od owego poranka w Baju nie opuszcza mnie obraz tych dwojga: ptaka i Kostuchy, animowanych przez dwie aktorki. Pewnie już ze mną zostanie. Tak jak ten wiersz, który przeczytałem wiele lat temu i który ciągle mi towarzyszy – wiersz bardzo odpowiedni na dzisiejszy dzień:

Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści.
Noc jest czarna, ale będzie czarniejsza.
Dobrze takim, co żyli, ale w porę odeszli.
Ty więc nie bierz spraw ludzkich do serca.

Los był prosty, ale będzie krzywy.
Czysta woda zostanie zatruta.
Kto jest mądry, będzie nieszczęśliwy,
A głupiemu szczęście jak pokuta.

Gwiazda przejdzie i zaraz przeminie.
Na czekaniu puste lata zbiegną.
Co upadło, zetleje w ruinie.
I goryczą będzie ziemskie piękno.

2-11-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany U
    U 2015-11-03   23:59:22
    Cytuj

    A jednak przecież "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna."

  • Użytkownik niezalogowany Małgorzata
    Małgorzata 2015-11-03   10:48:04
    Cytuj

    Jestem zauroczona Pana stylem i przemyśleniami, chociaż nie zawsze się ze wszystkim zgadzam. Serdecznie pozdrawiam

  • Użytkownik niezalogowany Maria Dworakowska
    Maria Dworakowska 2015-11-02   16:03:19
    Cytuj

    Dziękuję za odpowiedź i za dzisiejszy tekst.