AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 15 listopada

Fot. Karol Budrewicz  

Czytam tytuł: „Na ratunek Teatrowi Studio!”. Czy ktoś wie, o co chodzi? Bo ja nie bardzo, jak to mówią, ogarniam. Idąc za cokolwiek sensacyjnym tytułem, dotarłem do oświadczeń, stanowisk i opinii przedstawionych przez instytucje, których rozmaitość i mnogość wymownie świadczy o tym, iż nasze życie teatralne jest w kwitnącym stanie, przynajmniej pod względem organizacyjnym.

W sprawie nie-wiadomo-jakiej sytuacji Studia wypowiedziały się władze: Biura Kultury m. st. Warszawy, Instytutu Teatralnego, Unii Polskich Teatrów, Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, Zarządu Głównego Związku Zawodowego Aktorów Polskich oraz Komisji Zakładowej tegoż Związku, działającej w Teatrze Studio. Opinię wyraził także Związek Artystów Scen Polskich, a ściśle ZASP-owskie Koło Młodych (tuż przed wysłaniem tego felietonu widzę, że głos zabrał wreszcie prezes ZASP-u Olgierd Łukaszewicz).

Pozostawiam na boku pytanie, które chętnie powtórzę przy innej okazji: czym mianowicie różni się Aktor Polski od Artysty Scen Polskich. Ale na razie dajmy temu pokój i wróćmy, jak mawiał Mistrz Pathelin, do naszych baranów…

W dramatycznym liście zespół Studia prosi o wsparcie i pisze o groźbie całkowitej zmiany charakteru i faktycznej likwidacji Teatru Studio, jaki znamy. Tymczasem dyrektor artystyczna Agnieszka Glińska przebywa na zwolnieniu lekarskim, czyli że coś dzieje się za jej plecami. To coś zaczęło się bodaj od odwołania przez dyrektora naczelnego Studia, Romana Osadnika, premiery Cwaniar wg Sylwii Chutnik w reżyserii… Glińskiej.

Interesuje mnie ta sprawa o tyle, że parę lat temu, za dyrekcji Grzegorza Brala (artystycznej) i Osadnika (naczelnej), pracowałem w Studiu i obserwowałem równie tajemniczą, by nie powiedzieć tajną intrygę, która została uknuta – jak przypuszczam – w gabinecie ówczesnego szefa Biura Kultury, Marka Kraszewskiego – postaci, łagodnie mówiąc, niecieszącej się w naszym środowisku nadmiernym poważaniem. Intryga zmierzała do usunięcia z dyrekcji Brala i zastąpienia go Glińską. Do pałacowego przewrotu doszło w środku sezonu. Wszystko odbyło się z przebiegłością godną nadwiślańskich Talleyrandów, czyli bez klasy. Bral, jak zdradzany mąż, dowiedział się o dymisji ostatni – Kraszewski z Osadnikiem do końca utrzymywali go w złudzeniu, że nadal będzie dyrektorem. Gdy z dnia na dzień okazało się, że jednak nie będzie, nie protestując, zwinął manatki, a ja razem z nim.

Intronizacja Agnieszki Glińskiej nosiła znamiona triumfu. Studio pod nową dyrekcją miało dźwignąć się z upadku i odzyskać swoją świetność artystyczną. Rzeczywiście, teatr był w stanie mizerii. Za krótkich rządów Brala nie udało się, mimo planów i chęci, podnieść Studia z zapaści i z tej porażki zdawaliśmy sobie z Grzesiem sprawę. Za Glińską szła energia, ludzie, wyraźne wsparcie władzy, jawna przychylność „Gazety Stołecznej” no i zainteresowanie publiczności. Studio bez wątpienia odżyło i nabrało wigoru.

Ale po jakimś czasie – trudno mi wskazać dokładnie, kiedy, bo aż tak uważnie nie śledziłem sprawy – coś oklapło. Nie wiem co i nie wiem dlaczego. Jednak obecny konflikt Glińskiej z Osadnikiem nie może brać się z powietrza. Snuję tu jedynie domysły, ale nie zdziwiłbym się gdyby znowu w Teatrze Studio toczyła się gra o tron, której skutki prędzej czy później wyjdą na jaw i wprawią nas w osłupienie. Aktorzy Studia piszą wprost, że obawiają się likwidacji teatru w jego obecnym kształcie. Jaki nowy kształt się wykluwa i w czyich umysłach, nawet nie próbuję sobie wyobrażać. Już wolę wrócić pamięcią do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdy Studio było w apogeum artystycznej formy.

Zacząłem do Studia chodzić około 1975 roku, niedługo po tym, jak objął je Józef Szajna, zamieniając dotychczasowy Teatr Klasyczny na autorskie centrum awangardy teatralnej i plastycznej. Warszawa była wtedy bogata w teatr. Dość przypomnieć, że na czele najważniejszych placówek stały takie osobistości jak Holoubek, Axer, Hübner, Warmiński, Hanuszkiewicz. Każdy z nich robił co innego, miał odrębny, wyrazisty repertuar i styl, nie mówiąc o bardzo mocnych zespołach aktorskich. Zaliczałem większość ówczesnych premier w Dramatycznym, Współczesnym, Powszechnym, Ateneum i Narodowym i mogę chyba powiedzieć, że w tych i na tych teatrach się wychowałem.

Ale Szajna oddziaływał na mnie specjalnie. Jego sztuka uchodziła za szczyt awangardy i jako taka musiała robić wrażenie na młodym człowieku – bodaj większe niż prowokacje Hanuszkiewicza. Sławną Replikę widziałem kilka razy, a Dante – oglądany zarówno z Herdegenem, jak i z Marzeckim w roli tytułowej, budził we mnie nabożny podziw.

Dzisiaj wszystkie związane z widowiskami Szajny emocje i myśli (jeśli były takowe) wyparowały. Przeżycia, jakich doznałem w Studiu przed czterdziestu laty, nic już dla mnie znaczą, a o Szajnie z perspektywy czasu myślę z dużą dozą sceptycyzmu. Powiadają, że nic się tak nie starzeje jak awangarda. Może szczególnie szybko przeminęły te awangardowe dzieła, których „wielkie serio” było spowinowacone z kiczem i naznaczone wiedzą o tym, gdzie stoją konfitury…

Razu pewnego byłem świadkiem, jak powaga teatru Szajny osunęła się na chwilę z koturnu. W Dantem była scena, w której kilka ubranych w białe giezła kobiet opuszczało sceniczny podest i zbliżało się do widzów. Każda z nich miała wielką miednicę wypełnioną wodą i ręcznik przewieszony przez ramię. Moment był natchniony i podniosły, kobiety, podchodząc do wybranego widza, wypowiadały słowa: „Umyj ręce” i podsuwały mu miednicę. Takie, wicie, nowatorstwo. Reakcje były różne: jedni podejmowali grę bez ociągania i umoczywszy palce w wodzie, wycierali je w podany ręczniki, inni się krygowali.

Pewnego razu jakiś szczególnie oporny delikwent zaparł się jak wół i nie reagował na wezwanie. Ale trafił na równie upartą aktorkę – już teraz nie pamiętam, czy była to Irena Jun, czy może Wiesława Niemyska – która stała nad nim z tą miednicą i coraz bardziej zirytowana nalegała: „Umyj ręce… Umyj ręce… No, umyj ręce!”.

Nie powiem, było to bardzo zabawne…

W 1982 roku schedę po Szajnie przejął Jerzy Grzegorzewski – those were the days, my friends!… Przez czternaście lat jego dyrekcji byłem wiernym widzem Studia, niejako ucząc się całkiem nowego języka teatru. A potem jeszcze trochę kibicowałem Zbyszkowi Brzozie, gdy przejął Studio po Grzegorzewskim i zrobił Godzinę… Handkego, Antygonę

Dziś Studio stoi, jak się wydaje, przed nowym rozdaniem. Ale nie wiadomo, komu kibicować. I czy w ogóle warto kibicować…

16-11-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (3)
  • 2015-11-20   08:47:43
    Cytuj

    To ja w drugą stronę miałem.Ja z kolei (była wiosna 1981)zgotowałem artystkę, gdy jako licealista zbyt ochotnie i szybko wraziłem łapy w tę miednicę. A się kobiecina zgotowała!!! ":D

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-17   23:07:47
    Cytuj

    www.jacekrzysztof.blog.onet.pl

  • Użytkownik niezalogowany yyyy
    yyyy 2015-11-17   22:20:54
    Cytuj

    "Pozostawiam na boku pytanie, które chętnie powtórzę przy innej okazji: czym mianowicie różni się Aktor Polski od Artysty Scen Polskich." Chętnie odpowiem. Artysta Sceny to także reżyser, scenograf, kostiumograf, kompozytor, tancerz, choreograf... To tak na boku.