AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wrocław zmienia skalę

 

Wrocław przegrał proces o krasnoludka z Waldemarem Fydrychem.

Młodszym czytelnikom trzeba prawdopodobnie wyjaśnić, kim jest ów Fydrych, człowiek, który pozwał miasto.

W książce, którą znajdziecie i w nowojorskiej MoMie, i w bolońskim MAMbo, i w każdej liczącej się galerii na świecie: Surrealism – 50 Works of Art You Should Know, figuruje on po Artaudzie, Dalim i Duchampie, ale przed Paulem Klee i Picabią (porządek leksykonu jest alfabetyczny) wśród największych twórców ruchu.

Z hasła poświęconego Fydrychowi dowiemy się, że w latach osiemdziesiątych stworzył on we Wrocławiu Pomarańczową Alternatywę, napisał Manifest Surrealizmu Socjalistycznego oraz – w nocy z 30 na 31 sierpnia 1982 roku – namalował na ścianie domu na Biskupinie (dzielnica Wrocławia) pierwszego krasnoludka. Ten krasnoludek został namalowany na miejscu, w którym wcześniej widniało hasło podziemnej Solidarności, zamalowane następnie przez milicję. Gdy w jakiś czas potem Waldemar Fydrych został zatrzymany i był przesłuchiwany na okoliczność „uporczywego ponawiania aktów wandalizmu”, tłumaczył, że w swej działalności pozostaje na gruncie estetyki marksistowskiej i – w zgodzie z dialektyką Hegla – w miejscu, gdzie teza („Solidarność żyje!”) walczy z antytezą (szara farba kryjąca), dokonuje syntezy, malując pomarańczowego krasnoludka.

Do dziś pamiętam jesienny dzień, kiedy zobaczyłem swojego pierwszego krasnoludka. Było brudno, było dżdżysto, było szaro i beznadziejnie, a On był namalowany pod kolumnadą na Placu Zbawiciela w Warszawie. Pomarańczowy, uśmiechnięty, zapraszający do innej rzeczywistości. To był wstrząs jak Bretonowskie „spotkanie parasola z maszyną do szycia na stole sekcyjnym”. Jakaś niezwykle silna sugestia, że z tego coraz bardziej dokuczliwego klinczu, w jakim wówczas żyliśmy, jest wyjście, a przy tym – nie jest ono wcale trudne.

Fydrychowi udało się skarnawalizować rzeczywistość Wrocławia. To był karnawał w tym głębokim, Bachtinowskim sensie, gdy wyzwolony śmiech obala fałszywe autorytety i martwe hierarchie. W happeningach Fydrycha brały udział tysiące ludzi. Ich formuła była tak otwarta, że do organizatorów masowo przyłączali się przechodnie. Pełna wolność! I ty mogłeś zostać pomarańczowym skrzatem! Milicja nie wiedziała, jak interweniować. Nikt nie ucieka, więc jak tu gonić? A przy tym ile razy można pytać na przesłuchaniu: „z jakich powodów przyłączyliście się do nielegalnego zebrania krasnoludków?”

Myślę, że Pomarańczowa Alternatywa nie przez przypadek zrodziła się we Wrocławiu. Gdy przyjeżdżało się tu w latach siedemdziesiątych „z Polski”, miało się wrażenie wyjazdu do innego kraju. We Wrocławiu wchodziło się natychmiast w atmosferę nieznanego gdzie indziej luzu, dystansu do siebie i świata, kpiarskiego uśmiechu, otwartości i tolerancji. Ten specyficzny klimat kształtowały pewnie i pielgrzymki hipów ciągnące z całego świata do Grotowskiego i jego Brzezinki, i „zieloni grajkowie”, przesiadający się tutaj do pociągu do Szklarskiej Poręby na Giełdę Piosenki Turystycznej, ale też – kto wie, czy nie w największym stopniu – Festiwale Teatru Otwartego organizowane przez Bogusława Litwińca.

To też był kilkutygodniowy karnawał, podczas którego po mieście biegali Japończycy z Tenjo Sajiki i obrzucali ludzi główkami kapusty, Murzyni z Ugandy bębnili na Świdnickiej, po której maszerowały ogromne kukły Petera Schumanna z Bread and Puppet Theatre, a komuniści z Brazylii (dostali przepustkę z więzienia na przyjazd do Wrocławia) agitowali za prawdziwym marksizmem.

Pamiętam – ze starego filmu – jakiś spektakl w hallu Dworca Głównego i tłum – dwa, trzy tysiące ludzi – oglądający go w skupieniu.

Ten festiwal bardzo mocno wchodził w miasto.
I pozostawiał w nim trwały ślad.

Opowiadał mi Maciek Masztalski, jak parę lat temu załatwiał dla swojego Teatru Ad Spectatores piwnicę na wrocławskim dworcu PKP. Koleje podzielone na kilkanaście spółek, jedni od torów, drudzy od semaforów, kompetencje niejasne, urzędnicy na dzień dobry warczą, ale gdy usłyszeli, że chodzi o teatr – zdarzył się cud – zaczęli się uśmiechać i wspominać: tych Japończyków i ich kapustę, ten spektakl w hallu Dworca Głównego.

Przypomniałem sobie tę opowieść, gdy we wrześniu 2011 roku odbywał się we Wrocławiu Europejski Kongres Kultury. Został wypchnięty z miasta na tereny przy Hali Ludowej, zamknięty za elektronicznymi bramkami, strzeżony przez tłum ochroniarzy. Mimo obecności kilkuset luminarzy kultury, nie stał się aktem kulturotwórczym, nie odcisnął w pamięci miasta.

A – jak na ironię – odbywał się pod hasłem: „Kultura dla zmiany społecznej”, które bełkotliwie i celofanowo wyjaśniał organizator Kongresu, Michał Merczyński, mówiąc, że chodzi po prostu o to, żeby każdy, odbiorca i twórca, dostrzegł w sobie potencjał tej zmiany. Ach, ta odwaga wypowiadania truizmów!

Ale „zmiana” rzeczywiście zachodzi. Kultura mainstreamowa coraz szczelniej zamykana jest w salach wyłożonych włoskim marmurem. (Do złudzenia przypominają banki.) Coraz więcej w niej i wokół niej napuszonych komunałów a la Merczyński. Coraz więcej smokingów. Coraz trudniej odróżnić Wrocław od któregoś z kilkudziesięciu innych miast europejskich średniej wielkości. I tak jak one, także i Wrocław ma swoją ofertę dla pospólstwa: inaugurujący Europejską Stolicę Kultury (jak tylko udało się wywalić Krzysztofa Czyżewskiego, okazało się, że można!) koncert na Rynku z wyśpiewywaną w kółko, kutą w granicie słów, frazą poety Romana Kołakowskiego: „Ten ląd, ten ląd, ten tajemniczy ląd, który faluje pszenicą”. (to o Europie)

Mówiło się kiedyś: Wrocław to miasto teatralne. Ta jego cecha nie była pochodną miejscowej wody czy powietrza. Była zasługą ludzi, którzy działali tu przez dziesięciolecia – Litwińca, Fydrycha i dziesiątków innych. Wszyscy oni tworzyli specyficzny, lokalny, „wrocławski ton”, który był tonacją radykalnie obcego mainstreamowi, poszukującego offu: trudny, hermetyczny, pozostający – bądźmy szczerzy! – na marginesie polskiego życia literackiego, a pierwszorzędnej ważności poeta Tadeusz Różewicz, eksperymentujący dramaturdzy – Kajzar, Karpowicz, osobny Lech Janerka, wyśmiewany przez „środowisko” Grotowski…

Odrzuciliśmy tę tradycję.
Dobijamy do europejskiej średniej.
Sukces?

12-05-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Mikolaj A.
    Mikolaj A. 2014-12-10   19:29:39
    Cytuj

    Wielu frikowcow bylo sporo umarlo a bajzel jest ten sam modlitwa i chleb w betonowej chlewni, wtle pazera band.

  • Użytkownik niezalogowany Bungo
    Bungo 2014-05-13   08:16:11
    Cytuj

    Czy ten cytat z Kołakowskiego to autentyk? Naprawdę spłodził coś takiego?

  • Użytkownik niezalogowany Piciu
    Piciu 2014-05-13   00:48:44
    Cytuj

    Przeczytałem i zastanawiam się, do kogo właściwie kieruje pan pretensje. Do mainstreamu, że istnieje? Bez niego nie ma mowy o żadnym offie. Wskazuje pan na coraz silniejszy, panoszący się w rynku mainstream. Owszem, ja również nie jestem zachwycony jakością serwowanej nam zewsząd chałtury, jednak – na litość boską! – toż to idealne warunki powstania właśnie tego, tak wytęsknionego przez pana offu. On ma sens jedynie w opozycji do czegoś, co jest wszechobecne, co przytłacza, staje się nie do zniesienia. Tak jak oficjalna sztuka z czasów PRL-u, tak jak nachalna propaganda WRONY stała się pożywką dla rozkwitu Pomarańczowej Alternatywy, tak ten dzisiejszy główny nurt powinien obudzić jakiś żywy i twórczy sprzeciw. Jakoś go jednak nie widzę. Czego więc nam brakuje? Twórców! Artystów miary Różewicza czy Grotowskiego. Niestety, ich pojawiania się nie można zadekretować. Choćby nie wiem ile pieniędzy miasto/ministerstwa/unia wyłożyły,choćby powstało jeszcze 50 instytucji kulturalnych, bez prawdziwych talentów nie drgnie nic. Nie odrzucaliśmy żadnej tradycji. Po prostu nie ma w tej chwili we Wrocławiu nikogo, kto potrafiłby ją kontynuować, kto potrafiłby – tak jak przed laty Bogusław Litwiniec, czy nie tak dawno Major – zarazić ideą innych. Powstają różne inicjatywy. Mniejsze, większe, ale to wszystko nie to. Bo prawdziwej sztuki, takiej przez duże S, we Wrocławiu się nie uświadczy. Przynajmniej ja jej nie widzę. I obawiam się, że nic z tym nie możemy zrobić. Pozostaje czekać na nowego Janerkę, nowego Grotowskiego, nowego… Godota?