AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/109: Sprawy beznadziejne

Rekonstrukcja zamachu na papieża w Tarnobrzegu  

1.
Mamy wstępne wyniki konkursów dyrektorskich w Jeleniej Górze i Białymstoku. W obu teatrach wygrywają aktorzy – panowie Wnuk i Półtorak. Szkoda, że nie znamy programów obu nominatów. Byłby to ciekawy materiał do analizy i podpowiedź dla wielu członków zespołów teatralnych, posiadających tak zwane dyrektorskie ambicje. Nie mam nic przeciwko takim awansom, takim kredytom zaufania. W końcu każdy aktor nosi w plecaku dyrektorską buławę, może nie tylko dyrektora zagrać na scenie, ale i być nim w rzeczywistości. Do tej pory jednak – przynajmniej za mojej pamięci – dało się w aktorskich awansach na kierownicze stanowisko dostrzec pewną sensowną prawidłowość. Kiedy aktorzy zostawali dyrektorami teatrów? Zaraz po głębokim kryzysie artystycznym, wewnętrznym konflikcie rozdzierającym zespół. Były to zwykle kandydatury koncyliacyjne, zapewniające zrewoltowanym aktorom lub zwaśnionym stronom status quo. Dyrektor-aktor to zabezpieczenie interesów zespołu. Wyrażenie jego woli co do kierunku zmian lub ich braku. Bo to trochę tak, jakby zespół przez swego delegata mówił: będziemy szli powolutku, bez ofiar w ludziach, posuniemy się w nowoczesność lub konwencję tyle, ile zechcemy. Aktor-dyrektor jest więc gwarantem, ratownikiem i delegatem teatralnej społeczności.

Czy z takim przypadkiem mamy do czynienia w Jeleniej i Białymstoku? Nie sądzę, żeby panowie Wnuk i Półtorak cieszyli się bezdyskusyjnym poparciem wszystkich artystów z obu placówek. W oczy rzuca się co innego – sojuszników szukają raczej w kręgach urzędniczych i partyjnych. Być może przyszli z zadaniem wyprofilowania obu scen zgodnie z wytycznymi z zewnątrz. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić zestawu realizatorów, których zaproponowali komisji, tekstów, z pomocą których wygrali konkursy. Co ma w głowie aktor teatru z obrzeży? Co czyta o teatrze? O jakich spektaklach marzy? Czy chodzi mu tylko o administrowanie, czy rozwój sceny, jaką będzie prowadził? Jak bardzo uwikłany jest w politykę?

Przypuszczalnie obaj panowie wiedzą sporo o tak zwanej codzienności w teatrze, jego finansach, potrzebach życiowych zespołu, stanie budynku, trikach, jakich używa się w rozmowach z urzędnikami. Odkładam na bok światopogląd obu nominatów, bo przecież nie musi on być przeszkodą w robieniu dobrego teatru. Nieodżałowany Piotr Szczerski miał poglądy bardzo prawicowe, ale nie przeszkadzało mu to firmować bardzo ekstrawaganckich formalnie i radykalnych obyczajowo spektakli z Teatru Żeromskiego. W sytuacji nominatów z Jeleniej i Białegostoku najlepsza byłaby rozsądna kontynuacja programów Piotra Jędrzejasa i Agnieszki Korytkowskiej. Korzystanie z ich kręgu personalnego, zapraszanie tych samych reżyserów dopóty, dopóki samemu nie zdobędzie się jakiejś tam orientacji, kto jest kim w branży. Najgorsze dla teatrów są zwroty o 180 stopni, kadencja konserwatywna następująca po kadencji otwarcia. Albo odwrotnie. Wiec na teatr trzeba chuchać, przestrajać go tylko wtedy, gdy jest w mieście inna grupa docelowa akceptująca tę zmianę. Podejrzewam, że w obu miastach znajdzie się konserwatywna opcja widowni, ale czy wystarczy jej do zapełnienia wszystkich miejsc, utrzymania pozycji teatru w skali kraju? Prawie na pewno tak nie będzie. Ale nadzieja umiera ostatnia.

Zaniepokoiła mnie zwłaszcza atmosfera wokół konkursu w Białymstoku. Poprzedni konkurs, ten, w którym zwyciężyła debiutantka Agnieszka Korytkowska, był zaskakująco przejrzysty. A teraz to kompromitujące urzędników zamieszanie z przyjmowaniem i odrzucaniem odwołań, wycięcie wielu interesujących kandydatów… I ujawnione przez prasę skandaliczne, homofobiczne wypowiedzi członkini komisji, najwyraźniej zwolenniczki dobrej zmiany. Być może doszło do sporu na linii ministerstwo-urząd marszałkowski, może nawet do walk frakcyjnych po pisowskiej stronie (Natolin-Puławy bis?) i wzajemnego wycinania kandydatów. Naprawdę pan Półtorak miał lepszy program i plecy od Jacka Zembrzuskiego? Naprawdę Pawła Dobrowolskiego pogrążyły błędy i niedopatrzenie proceduralne? A Raźniak odpadł, bo został uznany za nową wersję Korytkowskiej? Zagadki, zagadki. Prawdy dowiemy się zapewne dopiero z pamiętników Konrada Szczebiota. Chyba że konkurs zostanie powtórzony.

Cóż, jakkolwiek by było, nie ulega wątpliwości, że Białystok zmienia się w nowej Polsce w poligon wszystkiego.

2.
Zeszły tydzień spędziłem w Gdyni na R@Porcie. I tak jakoś mimochodem wpadł mi w elektroniczne łapy tekst, w którym krytyk „Gazety Świętojańskiej” Piotr Wyszomirski zaproponował ciekawy zestaw spektakli mogących zastąpić przedstawienia, jakie znalazły się w programie ułożonym przez Jacka Sieradzkiego. Nie udało mi się niestety spotkać osobiście pana Piotra, by omówić z nim te plany w cztery oczy, gdyż nie uczęszczał on na festiwalowe prezentacje, nie pozostaje mi więc nic innego, jak za pomocą Kołonotatnika publicznie przedyskutować jego innowacyjne pomysły.

Otóż pan Piotr ubolewa na przykład, że na tę edycję R@Portu nie przywieziono spektaklu pod tytułem Nieznośnie długie objęcia. Jak się domyślam, chodzi o realizację koprodukowaną przez Łaźnię Nową i Teatr Powszechny w Warszawie. Autorem tekstu i reżyserem jest Iwan Wyrypajew. Cóż, jest pewien problem: Iwan od prawie piętnastu lat jest wprawdzie z sukcesem wystawiany w Polsce, często sam bierze się za inscenizację, pracuje z polskimi aktorami i po polsku, no ale pisze jednak po rosyjsku. Może o tym zaświadczyć choćby jego stała tłumaczka Agnieszka Lubomira Piotrowska. Zgłaszając Wyrypajewa do programu festiwalu, Wyszomirski na wszelki wypadek usprawiedliwia się nieznajomością i niedostępnością regulaminu. Nawet jeśli Sieradzki specjalnie go ukrywa w jakiejś szafie pancernej, warto przyjąć założenie, że na festiwalu współczesnej polskiej dramaturgii raczej trudno pokazywać sztuki napisane w języku obcym i przez było nie było obcokrajowca. Chyba że Wyszomirski wie coś, o czym my nie wiemy. Na przykład, że sztuki Wyrypajewa tak naprawdę wymyśla po polsku Karolina Gruszka, potem Iwan tłumaczy je na rosyjski, by w końcu Piotrowska tłumaczyła z powrotem na polski. Nazwisko Wyrypajew firmowałoby wówczas polsko-rosyjską grupę twórczą, a ja, mimo oczywistych wizerunkowych minusów tej autorskiej mistyfikacji, byłbym jak najbardziej za zakwalifikowaniem takiego dzieła do festiwalowego konkursu.

A może… a może… Wyszomirski idzie w swoim myśleniu jeszcze dalej i proponuje, by o polskości dowolnej sztuki współczesnej decydował fakt – poświadczony notarialnie – jej napisania na terenie Polski. Wszyscy jesteśmy częścią Europy, Polska należy do Unii, ale to, co powstało na rdzennej polskiej ziemi, jest polskie ex definitione. Założenie Wyszomirskiego implikuje kolejną, jeszcze śmielszą tezę: otóż samo posiadanie przez zagranicznego autora sztuki współczesnej żony Polki, ewentualnie stałej lub doraźnej partnerki mówiącej w naszym ojczystym języku i legitymującą się polskim obywatelstwem, może być triumfalną przepustką na R@Port. Zacny to kwalifikator polskości, bo dzięki niemu grono polskich artystów poszerzyłoby się chociażby o pisarza Wiktora Jerofiejewa, muzyka Martyna Jacquesa, tudzież aktorów: Leonarda di Caprio, a nawet Colina Farella. O Balzaku i Napoleonie nie wspominając. Tolerancja na tak pojętą polskość winna być duża i obejmować także byłe partnerki, związki po rozwodzie oraz wakacyjny przygodny seks. Polacy! Iluż by nas wtedy było! Co byśmy nie grali, nie pisali i nie wystawiali! Wszystko!

Postulat Piotra Wyszomirskiego kryje też w sobie dumny patriotyczny gest mocarstwowy wobec Rosji. Z rozpędu, ale absolutnie nie na wyrost nazwijmy go „gestem Wyszomirskiego”: Zabierzemy wam Wyrypajewa i co nam zrobicie? A czyż Wyrypajew jeden? Polacy, idźmy za ciosem! Namawiam jakiegoś młodego aktora lub krytyka, by rozkochał w sobie do szaleństwa Nikołaja Koladę. Marzę o tym, by na R@Porcie zobaczyć kiedyś nową wersję Merylin Mongoł.

Nie koniec to jeszcze rewolucyjnych zmian w formule gdyńskiego festiwalu, jakie zaproponował Piotr Wyszomirski. Ku mojej absolutnej radości wyraził on bowiem również żal i zdziwienie, że do tegorocznej edycji nie zakwalifikowano Broniewskiego z Teatru Wybrzeże, genialnego spektaklu Paczochy i Orzechowskiego. Też mam o to pretensję do Sieradzkiego! Broniewski był wprawdzie w konkursie na R@Porcie w poprzedniej edycji, ale Wyszomirski ma rację: co komu szkodzi, by wystartował jeszcze raz? Spektakl jest grany po sąsiedzku w Gdańsku, koszty włożenia go do programu żadne. Widownia z Gdyni znów pojedzie SKM-ką na przedstawienie i po kłopocie. Krytyk „Gazety Świętojańskiej” słusznie proponuje, by niektóre wybitne realizacje mogły brać udział kilka razy w konkursie. Jest to także cenna podpowiedź dla organizatorów innych festiwali. Nie bójmy się powtórek! Przywoźmy jeszcze raz spektakle, które odniosły sukces artystyczny i frekwencyjny. Przecież, jak mawiał inżynier Mamoń, najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy. Osobiście byłbym nawet za tym, by na przykład krakowska Boska Komedia 2016 miała dokładnie taki sam program, jak Boska Komedia 2015, bo nie wszystkie spektakle udało mi się na niej zobaczyć. Postulowana przez Piotra Wyszomirskiego coroczna majowa obecność Broniewskiego na R@Porcie mogłaby też stać się użytecznym (choćby dla jury) miernikiem jakości konkursowych przedstawień: porównywalibyśmy klarowność zawartych w nich myśli i narracji do tych ze spektaklu Orzechowskiego. Od razu byłoby wiadomo, co w polskim teatrze dobre i świeże, a co wtórne i przekombinowane. Problem pojawiłby się tylko wtedy, gdyby rzeczywiście rok w rok Broniewski zgarniał Grand Prix. W środowisku dramatopisarskim mogłoby dojść do ulicznych zamieszek. I to jest chyba jedyny słaby punkt koncepcji programowej Piotra Wyszomirskiego.

3.
Trwa moda na kościelne rekonstrukcje historyczne. A właściwie trzeba powiedzieć inaczej: zapalonym rekonstruktorom nie wystarczają już publiczne place, drogi, ulice i pola umajone. Dostrzegli również wielki rekonstrukcyjny potencjał przestrzeni sakralnej. W internetach znajdziecie fotoreportaż z przeprowadzonej w głównej nawie jednego z prowincjonalnych kościołów rekonstrukcji zamachu na Papieża Polaka. Dwóch ochroniarzy niesie białą lektykę udającą papamobile. W środku drepcze aktor przebrany za Karola Wojtyłę. Z ławki wstaje facet w garniturze i ciemnych okularach, czyli Szary Wilk – Ali Agca, wyciąga broń i robi pif, paf w stronę lektyki. Rekonstruowany Jan Paweł II osuwa się dramatycznie na ramę okienka, ale jego nogi biegną wraz z lektyką i jej nosicielami w stronę kościelnych wrót – gdzieś tam na dworze znajduje się mityczna klinika Gemelli. Ali Agca zostaje obezwładniony przez rosłych mężczyzn z kościelnych ław. Źródła milczą, czy z rozpędu nie doszło do ekspiacyjnego linczu. O rekonstruowanym ślubie Rotmistrza Pileckiego napisali w ostatnich dniach już chyba wszyscy, więc nie będę powtarzał opisów. Powiem tylko tyle, że to niestety działo się naprawdę. Jednak najbardziej przypadła mi do gustu rekonstrukcja białostockiej mszy z udziałem bojówek ONR-u, stojących w szpalerze na baczność z zielonymi flagami i słuchającymi płomiennego kazania ks. Międlara. Rekonstrukcji tej osławionej mszy dokonano w jednym z łódzkich kościołów. Polskich faszystów z Białegostoku zrekonstruowali polscy faszyści z Łodzi i okolic.

W tym kontekście wcale nie dziwi mnie akcja gnieźnieńskiej młodzieży, która zainspirowana warsztatami Barbary Hannickiej i Łukasza Gajdzisa z Teatru im. Aleksandra Fredry przyszła do kościoła w arabskich szatach i coś tam performowała. Bo oni chyba testowali obojętność lub tolerancję wiernych na próby zawłaszczenia miejsc świętych. Jestem nawet w jakiś sposób zrozumieć inny głośny wypadek z ostatnich tygodni, czyli wyskok licealistów z Jasła, którzy sprofanowali hostię, wypluwając ją na ziemię podczas komunii. Przyjęlibyście ją z rąk ks. Międlara? Z dwojga złego wolałbym jednak ekskomunikę. Dla porządku – przypomnę, że tuż przed mszą ks. Miedlar mógł trzymać w swych dłoniach faszystowską flagę albo wyobrażać sobie, że dusi nimi jakiegoś Żyda (oburzonych tą supozycją odsyłam do jego kazania). Owszem, pewnie jedna i druga akcja jest formą profanacji, akcją obraźliwą dla wiernych. Nie stosujmy jednak podwójnych standardów. Skoro ks. Międlar i jego koledzy mogą głosić z ambony antysemickie, narodowe, faszystowskie i antyimigracyjne hasła, czym podważają samą istotę chrześcijaństwa, czemuż nie pozwolić innym aktywistom na równie dowolne używanie przestrzeni sakralnej? Bądźmy tolerancyjni dla obu stron. Jeśli Kościół tak chętnie otwiera się na faszystów pod zielonymi sztandarami, niech otworzy się też na obrazoburców. Nie widzę między nimi specjalnej różnicy. Jedni i drudzy potrzebują świątyni wyłącznie do agitacji. Do gestów pogardy lub nienawiści.

Kurczę, gdzie te czasy, kiedy Kościół zamiast na tandetne rekonstrukcje i parteitagi otwierał się na teatr walczący, niepokorny, dysydencki! Pamiętacie jak Teatr Ósmego Dnia grał Ach, jakże godnie żyliśmy i Więcej niż jedno życie po kościołach w stanie wojennym? A Wieczernik Andrzeja Wajdy? A Mord w katedrze? Dziś wejście wybitnego reżysera w przestrzeń sakralną, zagranie w kościele nie do końca świętego, ale mądrego, poszukującego, wymagającego myślenia spektaklu o granicach między wiarą a wątpieniem, o przenikaniu się pojęć władzy i religii wydaje się absolutnie niemożliwe. Nie zabiega o to nikt z polskich twórców (nawet Jacek Zembrzuski!), podobna idea nie pociągnie też za sobą ani kościelnych hierarchów, ani katolickich publicystów. Wiele to mówi o polskim teatrze, ale jeszcze więcej o polskim kościele. Choć gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że między Ewą Wójciak a Tomaszem Terlikowskim zauważono ostatnio pewne zbliżenie stanowisk w tak zwanej kwestii papieskiej. Polskim grupom rekonstrukcyjnym proponuję odtworzenie tego sporu przy najbliższej okazji, na przykład w Krakowie podczas Światowych Dni Młodzieży. Domyślam się, że papież Franciszek ucieszyłby się szczególnie z tez redaktora Terlikowskiego. Nic tak nie aktywizuje papieża jak pojawienie się antypapieża.

30-05-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone