Wszystko się zgadza, czyli olimpijczyk po przejściach
Z punktu widzenia ewolucji wszystko się zgadza. Ten gatunek się wyczerpał. Jest w fazie konwulsji i agonii. Świadomie i podświadomie dąży do samozagłady.
Jednocześnie dzięki swojemu geniuszowi udało się mu zatrzymać ewolucję i jej podstawowe prawo – dobór naturalny. Takie przeciwstawienie się prawom przyrody nie ujdzie nam jednak na sucho. Ludziom przedłuża się życie dużo ponad ich zdolności rozrodcze. Uprawianie seksu ma już minimalny związek z przekazywaniem kombinacji genów. Seks zmienił swoją funkcję i przeszedł do kategorii przyjemności, sposobu rozładowywania napięć, a realne zapłodnienie najczęściej określa się mianem wpadki. W perspektywie trzech następnych dekad będzie możliwe uzyskania nieśmiertelności dla jednostki ludzkiej, więc może nie trzeba się tym specjalnie przejmować. Opanowujemy choroby, opiekujemy się niepełnosprawnymi, próbujemy – niezupełnie skutecznie – ratować chorych i głodujących (ale najchętniej daleko od własnego miejsca zamieszkania).
Nauka pozwala odesłać ewolucję – tę opiekunkę zdrowego i silnego życia – do lamusa. Ale, jak widać, nie oznacza to raju na ziemi. Wręcz przeciwnie. Poziom agresji, zakres konfliktów, eskalacja wojen, które się toczą, i oczekiwanie na te, które nadejdą, wskazuje, że na końcu tych wielkich osiągnięć i przemian, których jesteśmy jedynymi autorami, stajemy się totalnie bezradni. Tworzy się nieodparte wrażenie, że człowiek już za tym wszystkim nie nadąża. Mało tego, że się do tego nie nadaje. Geniusze tego świata, jak Gates czy Hawking, przestrzegają przed sztuczną inteligencją, która nie będzie za chwilę potrzebowała swoich biologicznych ojców i matek. Ten ostatni powiedział brutalnie: chciwość i głupota, tak będzie wyglądał koniec rasy ludzkiej. Geniusz jego umysłu i jego fizyczność są dla mnie w pewnym sensie symboliczne dla finału naszego gatunku. Czy to oznacza, że ludzki geniusz – żeby uratować tę planetę od zagłady – zamknie się w supermózgach sztucznej inteligencji i wyeliminuje lub wyizoluje oszalałe, nieprzewidywalne organiczne nośniki, jakimi są przedstawiciele Homo sapiens? Cała wiedza i dziedzictwo kulturowe przeniesie się w wirtualne chmury, żeby spokojnie wyczekać aż tu, na ziemi, wszystko wypali się do końca...?
Te rozważania pana Gienia, pozornie z rodu „sajens fikszyn”, powstają nie tylko z czytania gazet i oglądania wiadomości, ale z czegoś bardziej oderwanego od prozy życia: z obrazów i dzieł najnowszej sztuki performatywnej, teatralnej i wizualnej, jakie od jakiegoś czasu udaje mi się oglądać. Istnieje oczywiście możliwość, że mam pecha (i trafiam ciągle na ciemną stronę Księżyca), bo nie uczestniczę w sztuce ani regularnie, ani reprezentatywnie. Ta ułomność wynika z czynnego uprawiania własnej sztuki, gdzie staram się, żeby było o miłości i nadziei, a wychodzi mi jak wszystkim wokół. Sztuka współczesna nie daje nam – jako gatunkowi ludzkiemu – szans na przetrwanie, a wizje przyszłości oraz naszej obecnej kondycji wprowadzają nas prawie wyłącznie w pomroczność ciemną. Nikt po wyjściu z takiego artystycznego wydarzenia nie czuje się lepszym człowiekiem, ale wielu odczuwa ulgę i „oczyszczenie”.
Kult przegrywania, rozpadu tożsamości, niszczenia, negowania sensu, fascynacje katastrofami – to wszystko wiedzie prym w kulturze (zachodniej) i przez ostatnie lata dominuje w największych jej dziełach. Nikogo nie interesuje stan duszy ogrodnika, ale wszyscy pójdą na film o seryjnym mordercy, żeby poznać jego wewnętrzne dramaty i zrozumieć, dlaczego musi zabijać. Dla mnie to jest strasznie śmieszne. Seryjnych morderców praktycznie nie ma, a ogrodników próbujących wyhodować cokolwiek żywego? Tysiące! Z drugiej strony ilość „bytów” zabijanych codziennie w grach komputerowych, filmach i zabawach multimedialnych na całym świecie – w realu oznaczałaby pewnie zmniejszenie populacji na naszej planecie o jakąś 1/3 każdego miesiąca. Psychologowie twierdzą, że nieprawdą jest, jakoby nie było związku między zabijaniem wirtualnym a realnym. W głowach tych, którzy strzelają, różnica się zaciera. A w dodatku po pewnym czasie nie są do końca przekonani, że w realu mają tylko jedno życie. Można powiedzieć, że kultura popularna zawsze żywiła się krwią i przemocą, ale kultura mniej popularna, tzw. wysoka, nie oferuje przecież czegoś radykalnie innego. Zapowiada lub konstatuje na wszelkie możliwe sposoby upadek gatunku ludzkiego tak w perspektywie indywidualnej, jak i globalnej. Jest w tym coś z samorealizującej się przepowiedni.
Jak już pisałem, uwikłany w permanentne próby zarabianie na życie sztuką nie mam zbyt wiele czasu na uczestniczenie w tym, co się w niej dzieje. Nie mogę więc pretendować do roli obiektywnego „oceniacza” ani tym bardziej wnikliwego analityka duchowych dokonań XXI wieku. Mogę też mieć zwykłego pecha. Ale formuła felietonu pozwala mi na wyrażenie zdziwienia. I żeby nie pozostawać w kleszczach urojeń, obsesji, własnych lęków i niespełnionych oczekiwań, nie przepuszczam okazji poznania pracy tych, którzy wyznaczają kierunki nowemu teatrowi na świecie. Taką wyjątkową dla mnie okazją jest Olimpiada Teatralna Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu. Uważam, że to najważniejsze wydarzenie kulturalne ostatnich lat. Instytut Grotowskiego i Jarosław Fret spełniają, przynajmniej w jakimś stopniu, marzenie Krzysztofa Czyżewskiego o kulturze głębokiej w ramach ESK. Organizatorom udało się sprowadzić do Polski naprawdę największe nazwiska teatru współczesnego. Nie będę jednak oceniał, opisywał i recenzował spektakli, które widziałem. Raczej spróbuję w najprostszy sposób wyłapać przekaz i skonfrontować go z moim zdziwieniem.
Bez nazwisk się już nie obejdzie. U Romeo Castellucciego w jego Zstąp, Mojżeszu matka wysyła w koszyku na rzekę Nil urodzone w toalecie dziecko, żeby mogło uniknąć śmierci, zawrzeć nowe przymierze z Bogiem i wszystkich nas uratować. W rezultacie wrzuca to dziecko w plastikowym worku do kontenera na śmieci. A dzisiejszy Nil to puste podwórko. Nie będziemy zbawieni, a kobieta widocznie powinna się leczyć, co zresztą czyni i po podróży przez rozświetlony tomograf-tunel trafia do jaskini naszych praprzodków, gdzie ponownie oglądamy śmierć dziecka, którego matka – na odgradzającym aktorów od widzów prześwitującym ekranie – pisze „S.O.S”. Jest jeszcze turbina wjeżdżająca kilkakrotnie na scenę i z hukiem wkręcająca na pełnych obrotach spływające z góry ludzkie włosy.
Robert Wilson w swojej Ostatniej taśmie Krappa pokazał małość i żałosność odchodzenia. Miał odwagę zaprezentować to na samym sobie. Nawet kłaniając się publiczności, robił z siebie clowna. Jakby zaglądał śmierci w oczy. Jakże to dołujące wobec eksplodującego światłem i energią Einstein on the Beach, na którym zupełnie odjechałem w Stanach Zjednoczonych trzydzieści lat temu.
Jan Fabre w Czekaj, czekaj, czekaj chciał zatańczyć umieranie, przewożąc ojca w zaświaty. To nie była walka ze śmiercią, to było przejmujące bratanie się z nią. W Maksie Blacku… natomiast Heiner Goebbels w perfekcyjnej partyturze dźwięków, rytmów, ognia i muzyki pokazuje wielkie laboratorium, a w nim zmagania na wpół oszalałego naukowca, próbującego odnaleźć ukryte reguły i wzór na wszystko. Poprzez przeliczanie, sumowanie i potęgowanie danych z przeprowadzanych eksperymentów, a raczej z tego, co rodzi jego niepowstrzymany, perfekcyjnie prowadzony przez półtorej godziny myślotok. Świetna zabawa, wspaniałe aktorstwo, ale w finale przyznanie się bohatera do całkowitej klęski.
W tych wszystkich spektaklach – mimo użycia radykalnie innego języka, sięgania do rozmaitej literatury, osobistych przeżyć czy eksperymentów lub własnych wizji – diagnoza rzeczywistości jest ta sama: ten świat się kończy, nie jesteśmy w stanie ani go zrozumieć, ani uratować.
W innych spektaklach Castellucciego czy Geobbelsa człowiek nie odgrywa już żadnej roli. Stifters Dinge na pięć fortepianów i jeden basen jest fascynujące i przerażające zarazem. Ani razu na scenie nie zobaczymy ludzkiej postaci. Jedynie piękne, perfekcyjne i nieprzewidywalne maszyny. Żywe fortepiany. Widzowie są oniemiali i zachwyceni. Jest oczekiwanie i fascynacja tym, że zaraz sztukę będą uprawiać maszyny, że sztuka bez człowieka jest możliwa. Albo Święto wiosny Castellucciego. Fascynujący balet wykonywany w całości przez czterdzieści maszyn rozsypujących w powietrzu biały proszek. Na końcu w zamkniętej szklanej gablocie wirował w bajecznych kształtach biały pył uzyskany ze zmielonych kości zwierząt. Na razie zaprogramował to i zrobił jeszcze człowiek i oglądali jeszcze ludzie…
Musimy sobie zacząć wyobrażać sztukę maszyn myślących. Sztuczna inteligencja będzie w końcu obdarzona kreatywnością, wrażliwością i emocjami. Czy wtedy dramat sztucznego inteligenta będzie traktował o rozpadzie tożsamości albo na przykład o problemie identyfikacji osobniczej lub indywiduacji jednostki wobec społeczeństwa? Czy sztuczna inteligencja może cierpieć na schizofrenię? Na bazie jakich konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych sztuczna inteligencja będzie kreować teatr, muzykę czy inne dzieła sztuki? Czy będzie to sztuka pozbawiona konfliktów i napięć, bez katharsis? Kontemplująca wzorce doskonałości, których nie mógł znaleźć szalony naukowiec u Geobbelsa?
Czy ja Państwa wkręcam? Tym razem, wbrew pozorom, nie. Sztuczna inteligencja jest obecnie w zaawansowanym stadium prac, które pochłaniają miliardy dolarów i w ciągu trzydziestu lat ma działać w pełnie samodzielnie, bez ingerencji człowieka. Zakładając stałe przyśpieszanie nowej technologii, to pewnie i za dziesięć lat. Niektóre jej formy są już testowane i funkcjonują w usługach i mediach społecznościowych. Mówi się przecież o nadchodzącej cywilizacji postludzkiej. Co więcej – rozpoczynają się badania finansowane przez największe banki i korporacje, których celem jest sprawdzanie, czy już nie jest po ptakach i czy obecnie przypadkiem nie funkcjonujemy w symulacji komputerowej. Czyli istnieją uzasadnione podejrzenia, że koniec świata (ludzkiego) już nastąpił.
Cała współczesna sztuka legitymizuje ten stan naszego umysłu. Mówi o końcu, upadku, destrukcji, katastrofie, pustce i śmierci. Niby przestrzega, ale tak naprawdę się tym rozpadem ekscytuje. Zapowiada koniec świata. Spójrzy chociażby na hasła przewodnie ostatnich edycji Festiwalu Dialog – Wrocław: „Śwat bez Boga”, „Gwałt porzadkuje świat”...
W takim razie o co chodzi? Przecież piszę to po coś. To „coś” – to jest konkluzja praktyczna. Jeżeli chce się żyć (w sztuce), a do tego potrzebne jest „po co”, to nie powinno się tej destrukcji i groźbie rozpadu pozwolić wejść do naszych głów i naszego życia. Jeżeli na poziomie globalnym panoszy się rozpad, agresja i śmierć, to na poziomie lokalnym, tam, gdzie żyjemy, powinniśmy szukać życia. Bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby do końca stawało się to, co ktokolwiek kiedykolwiek przepowiedział czy przewidział. Ani człowiek, ani maszyna.
PS. Olimpiadę Teatralną w piękny sposób zamknął spektakl Petera Brooka Pole bitwy, w którym reżyser (dzięki tekstowi ostatniego rozdziału Mahabharaty, najstarszego eposu świata) opowiada, jak można próbować odbudować świat po zagładzie.
14-11-2016
Jeżeli chce się żyć (w sztuce), a do tego potrzebne jest „po co”, to nie powinno się tej destrukcji i groźbie rozpadu pozwolić wejść do naszych głów i naszego życia. Jeżeli na poziomie globalnym panoszy się rozpad, agresja i śmierć, to na poziomie lokalnym, tam, gdzie żyjemy, powinniśmy szukać życia. Bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby do końca stawało się to, co ktokolwiek kiedykolwiek przepowiedział czy przewidział. Ani człowiek, ani maszyna. Otórz to; "nas" są miliardy a sztuczna inteligencja jest tylko jedna i i wśrod nas są hakerzy zawsze skuteczniejsi od sztucznych.
Nieśmiertelność (z p. felietonu) to mrzonka tych, którzy z jednej strony odrzucają Boga, a z drugiej nie akceptują egzystencjalizmu. Sztuczna inteligencja - nawet z tak pozornie prostym zadaniem jak rozpoznawanie mowy jest duży problem, a prace trwają już ze 40 lat.