Zrzędność i przekora: Zeznanie
Przed napisaniem tego felietonu postanowiłem zasięgnąć rady prawnika – nie chciałem narażać się na nieprzyjemności. Traf chciał, że podczas pewnego przyjęcia znalazłem się w czarującym towarzystwie pani mecenas M. Korzystając z okazji, zagadnąłem o dręczącą mnie kwestię. Interesowało mnie mianowicie, ile czasu musi upłynąć, aby popełniony niegdyś czyn karalny uległ przedawnieniu.
Pani mecenas przerwała na chwilę spożywanie tymbalików na postumencie z sałatki jarzynowej (jak Boga kocham, tak się to danie nazywało) i spojrzała na mnie z właściwą prawnikom surowością. „To zależy” – rzekła, mierząc mnie wzrokiem tak badawczym, że z widelca spadło mi niesione właśnie do ust dzwonko śledzia po skandynawsku. „Zgodnie z rozdziałem XI Kodeksu Karnego – podjęła temat po chwili – przestępstwo ustaje po upływie trzydziestu lat, gdy czyn stanowi zbrodnię zabójstwa; dwudziestu lat w przypadku innej zbrodni; piętnastu – jeśli czyn stanowi występek zagrożony karą pozbawienia wolności przekraczającą pięć lat i tak dalej. Po pięciu latach przedawniają się pomniejsze występki”.
Zrobiła efektowną pauzę i sprawnym ruchem wprowadziła do organizmu pięćdziesiątkę wódki. Chuchnąwszy, pochwaliła trunek: „Krzepka, cholera!” i, zakąszając szparagiem zawiniętym w szynkę, dorzuciła: „Zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne nie ulegają przedawnieniu”.
„No, nie, pani mecenas – odparłem z udawanym oburzeniem – nie przesadzajmy. Jestem ambitny, ale nie do tego stopnia. Owszem, zrobiłem kiedyś coś wysoce niewłaściwego, ale z pani wykładu wnoszę, że już nie muszę obawiać się kary – występek został popełniony czterdzieści pięć lat temu. Żaden sąd już mnie nie dosięgnie, chyba że ostateczny”.
„Z tym to już nie do mnie” – powiedziała mecenas i dziabnęła następnego kielicha: „Pańskie zdrowie, redaktorze!”. Widziałem jednak, że coś nie daje jej spokoju i nie myliłem się. Odczekawszy chwilę, zapytała: „To ile pan właściwie miał lat?”.
Więc znowu muszę wrócić do lat sześćdziesiątych – matecznika mojej pamięci. Ale mam ważki powód. Umarł Hans Kloss, czyli – Stanisław Mikulski. To on padł ofiarą mojego występnego czynu.
Był rok 1969, miałem dziesięć lat. Do naszego miasteczka od dawna przyjeżdżały różne sławne osoby: pisarze, dziennikarze, a przede wszystkim aktorzy i osobowości telewizyjne (które w przeciwieństwie do dzisiejszych celebrytów były znane z czegoś więcej niż tylko z tego, że są znane…). To nie znaczy, oczywiście, że nasze miasteczko cieszyło się jakimiś przywilejami. Nic podobnego – było podobne do setek innych powiatowych miasteczek w PRL, które tak samo jak my zapraszały różne sławy na tak zwane spotkania z ciekawym człowiekiem. Tego typu imprezy były elementem ówczesnej polityki i miały służyć – i nierzadko służyły – upowszechnianiu kultury, którą peerelowskie władze hołubiły i szczodrze dotowały, widząc w niej ideologiczny oręż. Dla „ciekawych ludzi” spotkania stanowiły źródło dodatkowych dochodów; w przypadku drugorzędnych literatów, usługowych żurnalistów czy teatralnych szmirusów – bardzo pożądane.
Dom kultury w naszym miasteczku sprowadzał na ogół pierwszorzędne postaci, a lokalna elita – lekarze, prawnicy, inżynierowie, nauczyciele, władze miejskie i partyjne – chętnie przychodziła zobaczyć i posłuchać przybysza z wielkiego świata. Bywało, że gość miał jakieś nadprogramowe przygody. Na przykład głośnym echem w miasteczku odbił się romans bardzo wtedy znanej osobistości telewizyjnej z naszą lokalną pięknością; romans ciągnął się zresztą dość długo, a Don Juan, który niemal codziennie pojawiał się na szklanym ekranie, wpadał do miasteczka incognito, dając w ten sposób asumpt do coraz bardziej fantastycznych plotek.
Innym razem zjechała załoga Rudego 102 wraz z psem Szarikiem. Serial Czterej pancerni i pies święcił właśnie triumfy, więc w całym kraju organizowano masowe imprezy, przeważnie na stadionach i placach, podczas których aktorzy ukazywali się społeczeństwu. Można było dotknąć czołgu, nałożyć prawdziwy hełmofon i nawet pogłaskać Szarika. Rozdawano też zdjęcia z filmu z autografami aktorów; byłem świadkiem, jak Szarik – czy w każdym razie jeden z grających go tresowanych niemieckich wilczurów – odciska na zdjęciu łapę, uprzednio przystawioną do poduszeczki nasączonej tuszem.
Podczas wizyty „czterech pancernych” (prawdę mówiąc, trzech, bo Olgierd – Roman Wilhelmi – nie przyjechał) w miasteczku gruchnęła wieść, że zaginął Janek Kos, którego, jak wszyscy pamiętamy, grał młodziutki Janusz Gajos. Okazało się, że idola porwały chórzystki z zespołu estradowego, działającego przy pobliskiej jednostce wojskowej. Ściśle biorąc, porwała go ich uroda, wdzięk, a niewykluczone że i talent.
W roku 1969 na spotkanie przybył Stanisław Mikulski – w apogeum sławy. Stawka większa niż życie, w której grał Hansa Klossa, dopiero co szła w telewizji, wyludniając ulice. Muszę tu dodać, że większość ciekawych ludzi do Powiatowego Domu Kultury ściągała moja mama, co wiązało się z tym, że wielu gości po oficjalnym spotkaniu lądowało u nas w domu na zakrapianej kolacyjce. Za dużo z tego nie miałem – zjawiali się, wraz z moimi rodzicami, zazwyczaj późnym wieczorem, więc przedstawiwszy się i obejrzawszy ich przez chwilę na żywo, musiałem iść spać. Zawsze jednak zdążyłem poprosić o autograf – założyłem specjalny albumik w celu kolekcjonowania podpisów.
Miałem koleżkę z sąsiedniej klatki, wołaliśmy na niego Jasiu. Był lekko upośledzony: jąkał się przeraźliwie, a gdy chodził – rzucało nim w różne strony. Być może wskutek jakiegoś porażenia zdawał się nieustannie tańczyć. Długo zresztą nie pożył. W czasach, które wspominam, bardzo ze sobą trzymaliśmy.
Gdy Jasiu dowiedział się, że przyjeżdża Kloss, zaczął mnie męczyć o autograf. Powiedziałem, że spróbuję coś załatwić, ale gdy przyszło co do czego, ogarnęło mnie onieśmielenie i uzyskałem wpis w albumie, ale przeznaczony tylko dla mnie. Trochę mi było głupio, że zawiodłem Jasia, więc niewiele się namyślając, wyrwałem czystą kredową kartę z albumu i, przestudiowawszy pismo Mikulskiego, machnąłem coś, co uznałem za podobne do jego autografu. Wiarygodności mojemu fałszerstwu przydawał fakt, że dysponowałem zagranicznym flamastrem. Flamastry stanowiły jeszcze wielką rzadkość w naszym kraju, zwłaszcza na prowincji, i były przedmiotem pożądania.
Jasiu oszalał z radości. Biegał po podwórku, cały w tych swoich pląsach, i każdego, czy kto chciał, czy nie chciał, informował, jąkając się bardziej niż zwykle: „D-do-o-stałem o-od Ja-a-nusza p-po-odpis K-klo-ossa!”.
Zaraz przyleciały inne chłopaki z pytaniem, czy i dla nich bym nie zdobył autografu. Oferowali w zamian różne chłopackie skarby, jako to: ołowiane żołnierzyki, znaczki, pudełka od zachodnich papierosów, monety, zdjęcia z filmu Winnetou, kapsle, które służyły za „kolarzy” w „wyścigu pokoju” (pamięta ktoś tę podwórkową zabawę?) i tym podobne.
Zrobiłem tajemniczą minę i oznajmiłem, że mam się jeszcze raz z Klossem zobaczyć, więc kto wie, może…
Wróciłem do domu, wyprodukowałem kilkanaście dodatkowych podpisów agenta J-23 i rozdałem je kolegom, przyjmując od nich rozmaite trofea. Przez jakiś czas cieszyłem się na podwórku szacunkiem i poważaniem.
Wkrótce do miasteczka zawitał Gustaw Holoubek. Ale na jego podpis nie było popytu.
8-12-2014