AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/315: Bez powrotu, bez odwrotu

TR Warszawa,
Projekt: Thomas Phifer and Partners  

Dyrektorzy wyklęci
Siedzieliśmy w grupie znajomych przy winie. To znaczy oni siedzieli przy winie, ja miałem przed sobą nieco więcej procentów. I nagle ktoś sobie przypomniał: – A wiecie, że 5 grudnia Mikołaj Grabowski świętował w Krakowie jubileusz 75 lecia? – No, co ty, naprawdę? – Nie słyszałam – rozległy się głosy, zwłaszcza pań, bo głównie panie były przy tym stole. – Boska Komedia zupełnie to przykryła – skomentowano. – Poszedłeś? Gdzie to się odbyło? – dopytywano. – W Starym? W Słowackim? W STU? – padły nazwy teatrów, z którymi Grabowski był związany przez dziesięciolecia jako reżyser, dyrektor, aktor. – W Bagateli – odpowiedziałem. Sprytnie przemilczałem fakt, że nie byłem, przecież chodziłem pilnie na Boską… A tymczasem na kameralnej Scenie na Sarego Grabowski zagrał swój świeżo odrestaurowany monodram Dzienniki według Witolda Gombrowicza. – W Bagateli? – powtórzyło kilka głosów ze zdziwieniem. – W Bagateli! – potwierdziłem z naciskiem. Na stronie teatru sprawdziliśmy fotorealcję z wydarzenia – jubilata wspierała po występie Iwona Bielska, widać Jana Peszka przy mikrofonie, obu dyrektorów Bagateli, wiceprezydenta Piaskowskiego. I to już chyba wszyscy goście i oficjele. Pokiwaliśmy głowami. I to nie było potakiwanie w sprawie oczywistej – no tak, świętuje się tam, gdzie się aktualnie pracuje. Bagatela to teraz najbliższa Grabowskiemu scena, zrobił tu już dwie premiery – Dialogi polskie i Rewizora, na wiosnę będzie trzecia – Wesele Figara. Potakiwaliśmy głowami raczej ze smutku nad przemijaniem sławy i potęgi artysty. I ze wstydu nad amnezją szerzącą się w wielu krakowskich instytucjach.

Przypomniał mi się benefis Mikołaja z Teatru STU z początków lat dziewięćdziesiątych, zarejestrowany dla TVP i pokazywany potem w powtórkach przez resztę dekady. Wygłoszone wtedy przez reżysera popisowe monologi Nalepioki i Poli się! były telewizyjnymi i imprezowymi przebojami. Każdy młody aktor i krytyk chciał to powiedzieć tak jak Grabowski, a Grabowski opowiadał je z szaleństwem w oku i szarżą w gębie, przypominając swoje chałturnicze występy w studenckiej trupie, z którą grasowali po prowincji pod koniec lat sześćdziesiątych. Wymyślona przez Krzysztofa Jasińskiego formuła benefisów stanowiła atrakcję towarzyską i sposób na aktywizację krakowskiej bohemy. Na benefisach śpiewało się i wspominało, grało sceny, opowiadało kawały, wszyscy na widowni znali się i lubili, a jeśli się nie lubili, to przynajmniej udawali, że się lubią. Ci, którzy oglądali to potem w telewizji, udawali, że oczywiście tam byli, tylko nie weszli albo kamera ich jakoś omijała. Chryste, jak ja zazdrościłem STU tej familiarnej atmosfery, mieszanki zgrywu i powagi, okruchów spektakli i wielkich wykonań wokalno-aktorskich wplecionych między pogaduchy i uściski. Grabowski świętował 45. urodziny albo 15-lecie uprawiania zawodu reżysera, albo 5-lecie premiery Scenariusza dla trzech aktorów. Byli obaj jego bracia: Andrzej i Wiktor, Peszek, Frycz, Trela, wiele osób z MW2, z PWST, z Piwnicy. Przyszedł cały Kraków. Cały Kraków był tam rodziną, rodzinnym teatrem klanu Grabowskich, przestrzenią, w której schaefferowsko-gombrowiczowski teatr Mikołaja Grabowskiego na co dzień brykał.

Trzydzieści lat później Grabowskiego nie fetuje się już w STU. Dwa teatry, w których był dyrektorem: Teatr im. Słowackiego i Narodowy Stary Teatr, nie wpadły na pomysł, by kluczowego artystę dla tych scen w jakiś sposób uhonorować. Zaprosić go na jeden lub kilka wieczorów w mury, w których był grany jego repertuar, w których budował zespół. W Narodowym Starym Teatrze Grabowski dyrektorował 10 lat, wyprowadzał go z kryzysu po schyłkowym Bradeckim, nieudanej dyrekcji Krystyny Meissner i skostnieniu z czasów Jerzego Koeniga. W 2012 roku przekazał scenę w świetnej formie Janowi Klacie. I od tego momentu zaczęło się wymazywanie Grabowskiego z historii Starego Teatru. Klata zdjął jego Pana Tadeusza i inne przedstawienia. W repertuarze ostał się tylko minispektakl żart – Opera mleczana.

Niemożliwość powrotu dawnego dyrektora do odmienionej, działającej już na własny rozrachunek sceny to nie jest tylko polska choroba. Claus Peymann, legendarny dyrektor Burgtheater, inscenizator najgłośniejszych austriackich premier Thomasa Bernharda opuszczał Wiedeń w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, przeniósł się do Berliner Ensamble. Kilka lat temu, w tym samym czasie, kiedy wyrzucano z Volksbühne Franka Castorfa, Peymann pożegnał się również z dawnym teatrem Brechta. Na początku listopada poszedłem na jego Ionesco w Wiedniu. Wrócił. Ale nie do Burgu tylko do o wiele mniej ważnego teatru, do Theater in der Josefstadt, czyli do takiej wiedeńskiej Bagateli. Osiemdziesięcioparoletni weteran reżyserii żegnał się z publicznością znaczącym dramatem – Der König stirbt (Król umiera, czyli ceremonie). Dziwny, starczy, farsowy spektakl. Jakby śmiech, grepsy i maniera starego teatru były ostatnim celowo złośliwym manifestem Peymanna. Tak, jestem dinozaurem. Tak, mój teatr nie ma nic wspólnego z nowoczesnością. Zrobię przedstawienie-pastisz waszych wyobrażeń o mnie.

Aktorzy zostali uwięzieni w kostiumach dziewiętnastowiecznego teatru: w zbrojach, hełmach, koronach i sukniach. Rekwizyty i meble wyciągnięto z teatralnego magazynu, powieszono w tle jakieś szmaty, wszystko jest umowne, przerysowane, byle jakie. Zamek nie tyle pochłania szczelina nicości, co układ blejtramów i zastawek gnije, rozpada się z wilgoci i starości. Dwór Ionesco gra coś pomiędzy wodewilem a amatorską, koturnową w intencji tragedią, ale publiczność wybucha śmiechem niemal po każdej ripoście postaci. Jakby widzieli Król umiera pierwszy raz w życiu i byli przekonani, że to najzabawniejszy utwór świata. Łysa śpiewaczka, owszem, była, ale nie ten utwór-pożegnanie – napisany przed i po udarze przez Ionesco dramat o znikaniu, wyciszaniu bohatera i jego świata, poetyckiej przeprowadzce na drugą stronę. Król Berenger Bernharda Schira wykonywał przed widzami błazeńską arię wyparcia, grał komedię kurczowego trzymania się życia. Naprawdę boleśnie i żałośnie brzmiały tylko jego wołania przez teatralne okno: „Kto mnie uleczy? Przynieście mi lek na śmierć! Czy jest tam gdzieś jakiś lekarz?”. Kiedy Berenger nie umiał już wejść na schody zwieńczone tronem, przesadzano go na fotel na kółkach z nocnikiem zamontowanym pod siedzeniem. I na tym wózku jeździł do końca, póki nie zniknęli wszyscy, którzy go otaczali, póki nie zgasło światło. Dwa obrazy Peymann celebruje szczególnie – akt wzniesienia nad scenę machiny złożonej z mikrofonu i megafonu, z silniczkiem, i żałobny pochód bohaterów przed kurtyną. Idą obie królowe, służąca, doradca i strażnik, każdy z innego czasu, teatru, konwencji. Nadęte i poważne figury w groteskowym zapętlonym marszu pokoleń.

Wychodziłem z tego przedstawienia z żalem, że Peymann nie żegna się jednak z nami w Burgu, z garstką aktorów z jego czasów, że nie było i nie będzie dla niego miejsca w molochu Martina Kušeja. I to samo czuję teraz, myśląc o tym, jak Narodowy Stary Teatr, jak Teatry STU i Słowackiego nie potrafią wykonać gestu w stronę własnej przeszłości: benefisowy, jubileuszowy powrót Grabowskiego przecież nikomu by nie zagrażał, żadnych planów repertuarowych by nie burzył. Zawsze wierzyłem w potrzebę ciągłości w instytucjach, przywiązania do konkretnych ludzi nawet pośród radykalnej rewolucji czy rebrandingu miejsca. Wiem, że nie da się tego zadekretować, zmienić w dobry obyczaj, ale szanowałbym bardziej teatry, w których zawsze jest miejsce dla dawnych szefów. Choćby tylko z kurtuazji.

Młodzi aktorzy i reżyserzy często dziwią się, czemu wielu dyrektorów tak długo pozostaje na swoich stanowiskach, czemu kurczowo trzymają się jednej sceny, jednego miasta. Właśnie dlatego. Bo nie ma powrotów.

Powrotów nie będzie.


Uwaga! Gatunek inwazyjny.
Szedłem do Teatru Studio na nową Masłowską i Libera i zobaczyłem płot z napisem „TR Warszawa”. No tak, nie ma wreszcie odwrotu, zaczęli, przynajmniej od symbolicznego gestu, budować „teatr dla przyszłości”, nową siedzibę dla zespołu Grzegorza Jarzyny i Romana Pawłowskiego. Na Placu Defilad obok Muzeum Sztuki Nowoczesnej w 2026 roku stanie budynek, który pomieści dwie sceny TR-u: Big Box i Black Box, sale na 700 i 150 widzów. Gmach teatru będzie częścią Placu Centralnego i nowego centrum Warszawy. Przystanąłem i spojrzałem w lewo na neon Teatru Dramatycznego, spojrzałem w prawo na Teatr Studio. Podniosłem głowę, szukając gdzieś w masywie Pałacu Kultury przestrzeni Szóstego Piętra. Za winklem jest jeszcze, jak wszyscy wiemy, Teatr Lalka. Kilka lat temu mówiło się jeszcze, że w to miejsce przeniesie się do kolejnej nowej siedziby Teatr Roma. Jeśli nikt nie zbombarduje Warszawy, jeśli Polski Ład nie dobije samorządu, za 5 lat będziemy mieli w stolicy unikalną dzielnicę teatralną. Wyobrażam ją sobie jako otwartą i jednocześnie zamkniętą przestrzeń, w którą wchodzi się po to, żeby przez cały dzień i noc nie wychodzić z teatru, z knajp i barów przyteatralnych. Wyobraźcie sobie rok 2026, jeśli tylko tego dożyjemy: jest maj, kolejna edycja WST albo jakiegoś nowego międzynarodowego festiwalu teatralnego, człowiek wysiada z pociągu na Dworcu Centralnym i pięć minut później jest już w strefie, której nie musi opuszczać. Zaczyna się teatralny maraton: grają 6 przedstawień w Pałacu i w TR-ze. Co dwie-trzy godziny przechodzi się po prostu do innego skrzydła teatralnego centrum, miejsce tętni życiem do rana, aktorzy po spektaklach siedzą na placu, mieszają się z widzami, warszawiakami i przyjezdnymi, po północy zaczyna się widowisko plenerowe albo koncert. Jesteśmy odcięci od miasta, we własnej teatralnej republice: każdą stronę świata zamyka jedna scena. Lubię myśleć o tym futurystycznym teatralnym zagłębiu Warszawy przez pryzmat wiedeńskiego Museumsquartier. Czyli kompleksu dawnych stajni cesarskich przerobionych pod koniec lat dziewięćdziesiątych na kilka muzeów i sal wystawowych. Tam jest centrum dowodzenia i miejsce prezentacji Wiener Festwochen, działa Leopold Museum, MUMOK i Kunsthalle Wien. Jest strefa dla dzieci, mnóstwo knajp i alejek, można chodzić po dachach budynków, ukryte kładki prowadzą do tajnych wiszących ogrodów i restauracji. Zwiedzający i widz teatralny czują się w tej przestrzeni bezpiecznie, a jednocześnie wchodzą w niemożliwą, aczkolwiek istniejącą przestrzeń podporządkowaną wyłącznie sztuce. Jeśli Warszawie się uda i nie schrzani projektu, powstanie magnes o wiele potężniejszy niż ten wiedeński. Ta przestrzeń stanie się nowym, prawdziwym sercem Warszawy.

Szybkie wizualne wejście TR na Plac Defilad powinno dać do myślenia innym, działającym już w tym miejscu teatrom. Bo przecież nie otworzy się tu scena z zerowym dorobkiem, tylko przeniesie legendarny zespół, teatr o europejskiej marce. TR zmieni pojedynek o widzów Teatru Studio z Teatrem Dramatycznym w zupełnie nową grę. Do czego porównać te przenosiny TR? Może do sytuacji, w której w szklanym biurowcu na tyłach Teatru Narodowego ze schodami Smoleńskimi i Grobem Nieznanego Żołnierza w tle, instaluje się berlińska Schaubühne albo filia Comédie-Française. Teatr Narodowy nie mógłby tego sąsiedztwa zignorować, nawet jeśli przybysze graliby tylko po niemiecku, francusku z angielskimi napisami. Powstałby zupełnie nowy kontekst. Zaczęłaby się rywalizacja na wyższym, europejskim poziomie. Albo wyobraźmy sobie, że inżynierowie przyszłości w Krakowie przenoszą z pomocą giga-dźwigu Teatr Słowackiego na Plac Szczepański. Narodowy Stary Teatr nagle przysłoniłby cień o wiele większego, atrakcyjniejszego architektonicznie gmachu. Każdy spektakl ze Słowaka na nowym miejscu odbijałby się echem w Starym. I za chwilę coś takiego stanie się na Placu Defilad. TR przyniesie pod Pałac Europę, Percevalów i Polleschów. Zespół i konwencję jednak z innej półki niż te uprawiane w Pałacu Kultury. Być może nie jest to jeszcze kłopot dyrekcji, które zostaną wyłonione w obecnych konkursach w Dramatycznym i Studio, ale już następnych tak. TR będzie, ba – już jest! – za sprawą banerów i medialnej presji nowym rozgrywającym. Jeśli urzędnicy pomyślą – a wszystko na to wskazuje! – o specyfikacji scen w tym miejscu, role już zostały rozdane. Teatr Lalka gra dla rodzin, dzieci i młodzieży. Szóste Piętro, o ile przetrwa, to dzban z komercją i rozrywką. Dramatyczny jest w miarę konserwatywny, a na pewno dla widzów 50 plus. Studio to młodzi i eksperyment. TR-owi zostanie europejska reprezentacja polskiego teatru lub sprowadzanie Europy do polskiego teatru. Nowi szefowie Studio i Dramatycznego powinni już zacząć się pozycjonować wobec fenomenu TR. Na jakim polu współpracować, o jakiego widza konkurować. Są dwa wyjścia: albo na przyszłym placu Centralnym zacznie się walka na śmierć i widza o publiczność, godziny grania, wyrazistość repertuaru, chwytliwość tytułów, albo sceny miejscowe podzielą się tortem równo i sprawiedliwie, nie będą sobie wchodzić w drogę. Mnie, jako krytykowi i widzowi, najbardziej jednak pasowałaby walka. Podkradanie widza. Jeśli spektakl w TR kończy się o 21, Studio wabi tych, co nie mają dość, na godzinę 21.30. Dramatyczny gra o popołudnia z godziną 17, Lalka okupuje poranki, Szóste Piętro idzie na całość i alkoholowe spektakle po północy – z drinkami i podkasaną muzą. Można sprzedawać wspólnie bilety, karnety kompaktowe na wszystkie sceny, ale można też organizować cykliczne roasty sąsiednich scen, rytualne walki aktorskie pozornie skonfliktowanych zespołów. Wyobraźcie sobie tłum aktorów wylewających się z wejścia do Teatru Studio i biegnących z okrzykiem w stronę wejścia do Dramatycznego. Tam powstaje mur z ciał członków zespołu, aktorzy z Dramatycznego bronią się piosenką i żartami. Z góry lecą woreczki z wodą: to gwiazdy z Szóstego Piętra pacyfikują plebs na placu. Z łuków TR wyjeżdżają platformy z nagłośnieniem jak na Love Parade, to ofensywa Jarzyny: Plac będzie mój!

Niby sobie tu żartujemy, ale żartujemy po to, żebyśmy wszyscy zrozumieli, że wejście TR pod Pałac, do nowej siedziby, zmieni wszystko w warszawskich teatrach. Zawsze byłem zwolennikiem teorii, że zagęszczanie sztuki służy jej rozwojowi. Sklejone ze sobą instytucje, skazane na niechciane sąsiedztwo zespoły, zaczynają walkę o byt. Uruchamiają się prastare prawa przyrody – dobór ewolucyjny, eliminacja najsłabszych. Teatr wystrzeli w kosmos, bo tylko tak zostanie zauważony pośród innych propozycji.

TR już jest na Placu Defilad. Choć nie ma jeszcze budynku, obu sal, przestrzeni rezydencyjnych, studia audio i wideo. Ale jest idea. Idea zawsze okopuje się pierwsza. Kto na nią nie zareaguje na czas, kto nie wystąpi z kontrideą, przegra już na starcie.

Na miejscu komisji konkursowych w Studio i Dramatycznym zadawałbym kandydatom pytania o to, co zrobią, jak pod Pałac przyjdzie TR.

Bo TR już się zbliża, już puka do mych drzwi…

22-12-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone