Kołonotatnik 27: Ruchy młodzieżowe
1.
Jest to odcinek, w którym najpierw opowiadam trochę o młodym pokoleniu dziennikarzy i polityków, aby później znienacka przenieść się w sam środek dwóch „młodzieżowych spektakli” i ich problematyki. Wbrew pozorom te opowieści mają ze sobą wiele wspólnego. Zostańcie Państwo z nami.
2.
Gdyby tylko poszczególne historyjki składowe z każdego kolejnego numeru Kołonotatnika miały swoje tytuły, ta nazywałaby się: Śmigulec Strikes Again!
Ale nie mają. Musimy więc zacząć jeszcze raz.
Słynna reporterka modowa powraca! W minionym tygodniu ukazał się w „Dużym Formacie” kolejny reportaż niezastąpionej Anny Śmigulec. Po oprotestowanym wszem i wobec tekście Psy na Klacie autorka nadal niestrudzenie eksploruje tematy krakowskie. Tym razem wzięła na celownik liderów ruchu obywatelskiego Kraków Przeciwko Igrzyskom: artykuł nosi bombastyczny tytuł Wstrzymał Igrzyska, ruszył Kraków.
Nowy Kopernik nazywa się Tomasz Leśniak. Oczywiście w referendum głosowałem przeciw Olimpiadzie w Krakowie, a za monitoringiem i ścieżkami rowerowymi, ale nie wiedziałem, że namówił mnie do tego właśnie on, 28-latek, ideowiec, aktywista, kandydat na nowego prezydenta pod Wawelem. Dzięki Annie Śmigulec wiem nareszcie, jak wygląda nowa gwiazda krakowskiego życia politycznego:
„Wysoki (…). Nosi okulary i ostatnio wypielęgnowaną fryzurę. (…) Kiedy się śmieje, robią mu się dołeczki” – z czułością opisuje go reporterka, a w innym miejscu tekstu dodaje: „Leśniak krząta się w garniturze oraz wyraźnie nowych butach, niczym z Tańca z gwiazdami”.
W reportażu z DF poznajemy też członków jego sztabu. Na pierwszy ogień idzie rzecznik prasowy, ochotnik, określony następującą frazą: „Samuel [Nowak] (30 lat, pracownik naukowy UJ, hipsterski szyk, krawat w śledzik)”.
I tu od razu wypada potwierdzić nam najważniejsze kryterium reporterskie Anny Śmigulec. Otóż jej zdaniem ludzie dzielą się na dobrze ubranych mężczyzn i niestety całą resztę. W obu dość podobnie skonstruowanych reportażach napisanych dla „Dużego Formatu” dziennikarka z wyraźną lubością zajmuje się modą. Jej zachwytom nad stylem ubierania się Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego poświęciłem znaczną część Kołonotatnika numer 12 pod tytułem Sandały Jana Klaty. Przedstawiając aktywistów z KPI Anna Śmigulec także szeroko rozpisuje się o strojach męskich, zupełnie pomijając modę damską. Szefowa sztabu Leśniaka Weronika Śmigielska doczekała się wzmianki: „najmłodsza (…) 24 lata, jest drobna i dziewczęca”. Dziwne, ani słowa o tym, jak jest ubrana i jakie ma buty. Niejaka pani Barbara („specjalistka od PR, kandydatka na liście z okręgu Stare Miasto”) nie zasłużyła nawet na grzecznościowe przymiotniki. Nie wiemy, w co ubrana była podczas spotkania z dziennikarką, Śmigulec traktuje ją jak powietrze, by zaraz przejść do opisu przedwyborczych odzieżowych zakupów przyszłego prezydenta. Samuel z zadowoleniem obserwuje postępy „prezydenta”. Również w sferze image’u. Przed referendum Leśniak nie miał nawet marynarki. „Tomek ubierał się w swetry i bluzy – opowiada Samuel. – Kiedy stałem się odpowiedzialny za jego wizerunek, zarządziłem: idziemy na zakupy. I zorganizowałem znajomego stylistę. (…) Kupiliśmy garnitur, kilka koszul, dwie pary butów. Wysłałem go też do fryzjera”. Tylko elegancki, ładnie uczesany mężczyzna w dobrych butach przykuwa uwagę elektoratu. I Śmigulec chciałaby, żeby wszyscy w sztabie prezydenta Leśniaka wyglądali tak, jak wyglądają Leśniak i Nowak. Co jednak zrobić, kiedy głównym ekspertem KPI jest prawnik Michał Wszołek. Dziennikarka opatruje go jedynie hasłami „współpracownik i współlokator”, co dla wtajemniczonych stanowi oczywisty sygnał, że Wszołek niestety nie przywiązuje stosownej wagi do swojego wyglądu. Znam Wszołka (wygrał kiedyś u mnie casting do Jury Społecznego katowickich Interpretacji, jako ekspert od PKP pomagał Strzępce i Demirskiemu pisać Firmę, przyjaźni się z Witoldem Mrozkiem) i muszę niestety potwierdzić intuicję Anny Śmigulec. Ubranie to nie jest to, co we Wszołku cenimy najbardziej. Reporterka z modowych informacji na jego temat przemyca jedynie uwagę, że nosi w kieszeni marynarki nosi pieczątkę. Na miejscu Wszołka odebrałbym to jednak jako komplement, w końcu różne podobnie dziwne przedmioty nosił po kieszeniach niejaki Daniił Charms, a Daniił Charms bezwzględnie był dandysem, ergo: Wszołek też jest dandysem, bo nosi pieczątkę w kieszeni.
Elegancki mężczyzna idący w politykę nie może nie mieszkać modnie. Leśniak mieszka w modnej dzielnicy (Stare Podgórze), ale niestety mieszka biednie i z Wszołkiem. Dziewczyna „prezydenta”, o której z niejaką zazdrością wzmiankuje Śmigulec, jest najwyraźniej „dochodząca”. Przyszły prezydent nie może tak mieszkać – oburza się stylowa reporterka i z lubością cytuje wulgarne okrzyki dochodzące z podwórka zza oknem i utyskiwania rzecznika Nowaka: „Samuel nie lubi tam obradować. – To wygląda jak mieszkanie polskiego inteligenta z lat 70. Nędza i książki”. No właśnie. Nędza i książki. Chyba nie tylko ja poczułem w tym momencie gwałtowną sympatię do Leśniaka i współlokatora Wszołka (w tej Kamienicy mieszka jeszcze reżyser Wiktor Rubin z małżonką; nie wiem, czy i u niego są książki, ale nędzy na pewno nie ma) oraz dziką nienawiść do rzecznika Nowaka, choć o ile mnie pamięć nie myli, uczyłem go całe cztery lata w liceum i w ramach ukierunkowywania jego rozwoju osobowościowego niepedagogicznie wysłałem na meksykański film I twoją matkę też. Nie wiem, ile głosów krakowskich mieszczan i niedobitków starej inteligencji zabrała Leśniakowi ta jedna riposta Samuela Nowaka. Podejrzewam, że sporo. Nędza i książki… Hmm, moje mieszkanie wygląda dokładnie tak samo. Jak rozumiem, w mieszkaniu Samuela jest za to modnie pusto, dywan ma z pozszywanych ze sobą banknotów euro, a na jednej z kolorowych ścian wypisano numer konta bankowego. Nie ma żadnej szafy pod sufit na woluminy, pod półkami nie piętrzą się roczniki „Dialogu”, starych gazet nie uświadczysz. Na taborecie leży tylko jeden jedyny tablet, w którym Nowak przechowuje wszystko, pełny księgozbiór Biblioteki Kongresu, a nawet skan pierwszego wydania wiekopomnego De revolutionibus orbium coelestium.
Uwaga – nie dezawuuję KPI! I naprawdę nie uwziąłem się na Annę Śmigulec. Zwyczajnie zafascynował mnie jej niepowtarzalny reporterski warsztat. I to, jak dziennikarka postrzega świat i ludzi. Stary jestem, chcę zrozumieć młode pokolenie autorów. Po przeanalizowaniu obu jej reportaży z „Dużego Formatu” rozpoznałem pięć głównych motywów jej twórczości:
1. Jest podatna na zakochiwanie się w swoich bohaterach. Najpierw Klata z Majewskim ją zauroczyli, teraz pojawiła się fascynacja Leśniakiem i platoniczny podziw dla bystrości i stylu Samuela Nowaka.
2. Ma predylekcję do niezobowiązujących bon motów. Są takie powiedzonka, które dobrze brzmią w sytuacji pogawędki, jak to Nowaka o nędzy i książkach, ale za nic nie chcielibyśmy uwiecznić ich w druku. Anna Śmigulec uwiecznia. Im któryś z bohaterów powie coś głupszego, coś, co może jemu i jego sprawie ewidentnie zaszkodzić, ale za to dobrze brzmi, Anna Śmigulec zaraz to zacytuje. Istnieje podejrzenie, że zapamiętuje, notuje lub nagrywa wszystko, co usłyszy.
3. Eliminuje poważne głosy krytyczne wobec działalności bohaterów reportażu. Opisywani przez nią herosi funkcjonują w merytorycznej próżni: wokół słychać tylko zwykłych malkontentów albo milczy bierna większość. Leśniak, tak jak wcześniej dyrektor Klata, chce dobrze, ma wizję, tylko Kraków póki co nie jest na niego gotowy, nie chce się przebudzić. Z tekstu Śmigulec nie dowiemy się, jakie są szanse realizacji jego planów. Zanosi się, że będzie to jak w przypadku Klaty – „długi marsz”.
4. Reporterska spostrzegawczość i wnikliwość badawcza Anny Śmigulec sprowadza się głownie do zwracania uwagi na modę (patrz wyżej!). To, w co ubrany jest bohater, staje się prawie tak samo ważne, jak to, co mówi, co chce zrobić i co ma w głowie. Postaci źle i niechlujnie odziane trafiają automatycznie na drugi plan lub w ogóle znikają z pola zainteresowań reporterki. Kobieca moda dla Anny Śmigulec nie istnieje (patrz niżej!), nie opisuje, co noszą panie, bo być może uważa, że sama ubiera się najlepiej albo tępi konkurencję.
5. Autorka znajduje upodobanie w rozmowach z kioskarkami, przypadkowymi przechodniami, anonimowymi widzami i tak zwanym elektoratem na temat, który aktualnie bada. Zapisuje głosy z ulicy, fragmenty zasłyszanych w tłoku wypowiedzi. Może myśli, że to tak zwany sondaż społeczny. Badanie na grupie reprezentatywnej? Później cytuje je w swoich tekstach jako ilustrację słuszności drogi bohatera lub trafności sądów autorki. Tekst o KPI kończy się na przykład taką opowieścią z przystanku tramwajowego: „Tego dnia czekam na tramwaj pod Uniwersytetem Jagiellońskim. Obok elegancki pan pod krawatem, w granatowym trenczu, spotyka mniej elegancką znajomą [podkreślenie modowe – Ł.D.]. Gawędzą o komunikacji miejskiej. – Jak powiedział poeta Świetlicki: »Nienawidzę przełożonych i samochodów« – żartuje pan. – Oho! – myślę – grupa docelowa Leśniaka. Wrażliwy inteligent o ekologicznym zacięciu. Wsiadamy, podsłuchuję. Coś dla mnie, mówią o wyborach! Pan stoicko, pani bardziej z ikrą. Łowię słowa, lecz ruch uliczny zagłusza. Dopiero na przystanku robi się ciszej i słyszę, jak pani wzdycha: – Ale proszę pana, co zrobić? Nie ma na kogo głosować!”.
Niepokoi mnie fakt braku redaktorskiej pomocy ze strony szefostwa „Dużego Formatu”. Co się za tym kryje? Przecież głupstwa, które autorka wypisuje, widać jak na dłoni… A jednak nikt tego nie wycina z tekstu, nie odbywa rozmów wychowawczych. Może drukują teksty Śmigulec bez najmniejszych ingerencji, bo jak każda redakcja liczą przynajmniej na jeden zabawny tekst w numerze? A może nie pomagają autorce przezwyciężyć schematów myślowych, bo potrzebują jej pióra do jakichś niecnych celów? Skoro opublikowany nie tak dawno nieautoryzowany wywiad Katarzyny Kęsickiej z Joanną Erbel (tak, z kandydującą na urząd Prezydenta Warszawy cyklistką, socjolożką i Nike polskiej poliamorii, Nike, która się waha) lewicowe środowiska odebrały jako egzekucję, znęcanie się nad elitarną i jeszcze nieprzygotowaną kandydatką, to jak nazwać to, co zrobiła Śmigulec z KPI? Podstępnym modowym harakiri? Niedźwiedzią przysługą?
Nie mogę doczekać się następnego reportażu pani Anny. Przypuszczam, że będzie nosił tytuł Basen nadziei. Woda rozpaczy. Reporterka opowie w nim o niezwykłych ludziach w zwykłym miejscu. Pokaże jak każdego dnia… „gustownie rozebrani mężczyźni, odziani jedynie w kąpielówki i czepki pływackie przyglądają się z uwagą kąpiącym się krakowianom. – Interesuje nas każdy pływacki bezdech – zauważa Stanisław, instruktor pływania, turkusowy czepek, fikuśnie ozdobiony okularami pływackimi, na nogach pomarańczowe kroksy, dizajnerska metka wystaje z nogawki sztruksowych kąpielówek opinających krocze (najnowszy krzyk mody! – sztruks rzecz jasna, nie krocze!).
Do wody obok nas wskakują jakieś brzydkie kobiety. Mniejsza o nie. – Czy na tym basenie jest mokro? – pytam Andrzeja, ratownika z popołudniowej zmiany. Malachitowe bahamki w pomarańczowy rzucik, kolczasty czepek i muskulatura zapierająca dech w piersiach. – Nie, nie zauważyłem, by geje pływali wolniej niż heterycy. Pani myśli, że jest inaczej? Moda? Zastanawiamy się nad wprowadzeniem dwuczęściowych kostiumów dla panów. Wszystkim nam rosną piersi, to od kurczaków na sterydach – dodaje melancholijnie.
Takich basenów jak ten jest w Krakowie jeszcze kilka, ale na żadnym nie pływa się tak lekko i bezpiecznie. Rada osiedla niechętnie wsłuchuje się w skargi. – Przecież tu jest tyle wody! – zauważają wstrząśnięci klienci, żaden z nich jednak nie chce mówić pod nazwiskiem, paru nosi siatkowe koszulki bez ramion i ma nieogolone pachy. Robię trzecią 25-metrową nawrotkę, zmęczona podpływam do krawędzi basenu i swoim zwyczajem nasłuchuję. Dyktafon ukryłam w ustach, otwieram je szerzej, by teraz się lepiej nagrało. Obok mnie dwaj przystojni chłopcy w przedziale wiekowym 18-21 lat moczą nogi siedząc na brzegu toru pierwszego. Chlapiąc naokoło rozbrykanymi piętami, rozmawiają o kierowniku basenu: – Podobno zimą zmieni nasz basen w lodowisko! Ależ on ma pomysły! Tak… i dobrze się ubiera! Widziałeś ten jego naszyjnik! Cool! A na dodatek startuje wyborach samorządowych! Chodź, zagłosujemy na niego!
Idę pod prysznic radośnie spokojna. Nasza woda jest w dobrych rękach”.
Dość żartów! Podobnie jak Anna Śmigulec, nie mam wątpliwości: Ładnie ubrani ludzie powinni głosować na ładnie ubranych polityków. Pozostali mogą kierować się w swoich wyborach odmiennymi kryteriami. Dlatego ja wbrew propagandzie „Wyborczej” i z czystej antydziewiarskiej solidarności 16 listopada 2014 roku zagłosuję na Michała Wszołka!
Chyba że akurat będę w Rzeszowie.
3.
W dość krótkim odstępie czasu widziałem na pewnym polskim festiwalu trzy tak zwane spektakle młodzieżowe. Co to takiego spektakle młodzieżowe? – spytacie. – Czyżby teatr lekturowy? Pan Tadeusz na trzech aktorów grany w sali gimnastycznej? Skądże znowu. Spektakl młodzieżowy to spektakl ambitny i profesjonalny, oparty o współczesną dramaturgię, wyreżyserowany i zagrany jednak z ukrytą intencją. Powstał, żeby przyciągnąć do teatru dwie specyficzne grupy widzów. Autentyczną młodzież, która zaprowadzona przymusowo z całą klasą do teatru odnajdzie w zaprezentowanym jej przedstawieniu swój świat i swoje rozterki, a potem zapragnie wrócić tu jeszcze raz, już na własny rachunek: z potrzeby identyfikacji lub przemyślenia od nowa tego, co zobaczyła.
Drugą grupę widzów spektakli młodzieżowych stanowią widzowie dorośli zwyczajnie tęskniący za własną młodością, lubujący się w oglądaniu młodych aktorów na scenie, szukający w nowych tekstach wyreżyserowanych przez młodych reżyserów i zagranych przez bandę młodych aktorów unikalnej świeżości, intuicji, naturalności.
W repertuarach polskich teatrów spektakl młodzieżowy pojawia się na przykład wtedy, gdy scena się przebranżawia, trzeba podziękować jednej widowni i zaprosić nową. Teatr oferuje jej wówczas superatrakcję – choćby grający na żywo zespół muzyczny, lokalną gwiazdę, w obsadzie pojawiają się same nowe twarze. To idzie młodość! – woła dyrekcja. – Dajcie jej szansę!
Właśnie taki jest Most nad doliną według sztuki węgierskiego autora Janósa Haya z gnieźnieńskiego Teatru im. Aleksandra Fredry. Joanna Grabowiecka zebrała na scenie sześcioro młodych aktorów, pięć piosenek wykonuje gnieźnieńska kapela Bapu (brzmią trochę jak wczesny Happysad i Zabili mi żółwia). Bardzo długo nie można się zorientować, co będzie tematem przedstawienia, jak Hay porozstawiał akcenty. Kilkanaście nieskomplikowanych dramaturgicznie scenek, ułożonych wydawałoby się szeregowo, niespiesznie płynący czas. Jeden, dwóch, a może nawet trzech bohaterów. Chłopaki gadają po nocach w internacie, umawiają się z dziewczynami, chodzą na koncerty, próbują nazwać rzeczy dla nich najistotniejsze, ułożyć sobie relacje z rodzicami. Grabowiecka pozwala wybrzmieć wszystkim możliwościom: to może być opowieść o nieuświadomionej homoseksualnej miłości, o ślepocie ojców, o molestowaniu uczniów przez obleśnego nauczyciela, o dręczeniu jednego chłopca przez grupę rówieśników. A może kolejna historia o tym, jak chłopak spotyka dziewczynę i zaczyna się najpiękniejsza przygoda ich życia. Ale tu nie będzie powtórki z Moonrise Kingdom Wesa Andersona. Tragedia wyłania się właściwie z niczego, nie zostaje niczym zapowiedziana. Urojony problem, brak komunikacji ze „starymi”, zbyt wielkie, zaborcze uczucie chłopaka do dziewczyny i oto mamy samobójczy, podwójny skok z wiaduktu kolejowego, a może zabójstwo. Jak rozpoznać cudze cierpienie, samotność inność jednego chorego dzieciaka, skoro w grupie jest taki jak wszyscy: gada, żartuje, umawia się. Grabowiecka rozkłada bezradnie ręce, ale jednocześnie cały czas podkreśla nastoletnią radość z istnienia wspólnoty, każe młodziakom tańczyć i śpiewać na koncercie, rzuca ich w krzyżowy ogień spojrzeń i flirtów, niewypowiedzianych marzeń i skradzionych pocałunków. Zobaczcie, co moglibyście stracić, zobaczcie, co my dorośli, trzydziesto-, czterdziestoletni bezpowrotnie straciliśmy. W dorosłym życiu nie ma już takich wspólnot, takich grup, takiego bycia razem. No, może tylko w teatrze… Nie wiem, czy w Gnieźnie mają już na ten spektakl publiczność. W każdym razie został on zaprogramowany na sukces, na fanowski niemal odbiór. Młodzi widzowie mogą identyfikować się z bohaterami, kraść dobrą energię od zaproszonych do Fredry aktorów. Daria Polasik, Magdalena Tabor, Sebastian Perdek, Maksymilian Michasiów i Sonia Jachymiak działają jak grupa, raz po raz przejmują inicjatywę od partnera i grzebią w sobie w poszukiwaniu atomu niewinności. Główną rolę Petera gra u Grabowieckiej Rafał Fudalej, cherubin, który, mimo że dawno przekroczył wiek Chrystusowy, dalej wygląda, jakby miał dopiero za rok zdawać maturę. Pozazdrościć. Bo skoro jest coś takiego jak „spektakl młodzieżowy”, musi być też emploi „aktor młodzieżowy”. Kiedy nastolatka gra nastolatek, to jest to zwykła tautologia. Skoro do istoty, do formy nastoletniej dobiera się aktor dojrzały, aczkolwiek młodo wyglądający, nie musi wcale młodości grać, on ją w sobie po prostu zatrzymał i teraz się jej przygląda, otwiera ją i zamyka, wraca do niej i znów z niej ucieka. Widziałem wielokrotnie, jak nieposiadający synów czterdziestolatkowie zmieniali się po pracy w małych chłopców, wracali do starych przyzwyczajeń i zainteresowań. Nie sądzę, że totalnie dziecinnieli, po prostu ktoś w nich dalej był mały, znów mógł przez chwilę być na powierzchni, w twarzy dorosłego. Poznałem zacne panie, które, nie mogąc mieć córki ani w ogóle dzieci, rodziły w pewnym momencie „sobie z siebie” małą dziewczynkę, zmieniały się w swój dziewczęcy pierwowzór. I sobie matkowały, dorosłe dziwiły się swoim psotom. Fudalej nie musi tego robić. Fudalej jest chłopcem, który został aktorem i aktorem w kostiumie chłopca. Skok w starość być może dokona się w jego przypadku z całkowitym pominięciem wieku dojrzałego. Przynajmniej w tak zwanej warstwie wyglądów.
4.
Męczennicy Mariusa von Mayenburga. Anna Augustynowicz wyreżyserowała to przedstawienie jako wspólny projekt teatrów w Szczecinie i Wałbrzychu. I też postawiła na demonstracyjnie młodą obsadę. Jakby chciała stworzyć wrażenie, że jest to przypowieść o buncie młodych przeciwko nieco starszym kolegom, którzy zamienili studenckie czapki na pokoje pedagogiczne: wrócili do szkoły, ale już jako mentorzy. Co potrafią? Czy nauczyli się bronić swoich racji i przekonań?
Bohater Mayenburga jest współczesnym krzyżowcem, nastoletnim chrześcijańskim talibem, który zaczyna czytać Biblię i porządkować wedle niej rzeczywistość. Ale zaczyna od szkoły. Chce segregacji płciowej na basenie, żąda skromnych i obyczajnych strojów, nie słucha nauczycielek i lekceważy kobiety, bo Pismo każe im przecież być posłuszne mężom. Odrzuca teorię ewolucji, wierzy, że modlitwa leczy, że trzeba zachowywać wstrzemięźliwość seksualną. Nie wiadomo, czemu zwraca się ku Księdze. Może nie jest pewny swojej tożsamości seksualnej, może niepokoi go widmo nieuchronnej inicjacji, może po prostu ma dość etycznego bezhołowia, jakiemu oddają się jego rówieśnicy. Diagnoza jest słuszna, terapia przynosi straszliwe skutki. Benjamin Sudel wyciąga coraz podlejsze wnioski z lektury Biblii – odnajduje Boga karzącego i mściwego, uczy się z niej nienawiści do Żydów i wszystkich ludzi innej wiary i inaczej myślących. Mayenburg pokazuje, jak łatwo można w pismach świętych religii wszelakich znaleźć dogodny i użyteczny cytat na potwierdzenie własnych złych zamiarów. Augustynowicz zdaje sobie sprawę, że niemiecki autor napisał swą sztukę przewrotnie, że przydał chrześcijańskiemu konwertycie wszystkie cechy wojującego islamisty, pewnie z powodu politycznej poprawności nie chciał mówić o muzułmańskich akcjach oporu wobec świeckiego państwa. Paradoks jest zawsze w teatrze ciekawszy od reportażu z tu i teraz. Wałbrzysko-szczeciński spektakl jest skonstruowany jak lekcja: uczennica z warkoczykami (Barbara Biel-Lewandowska) ściera gąbką tablicę, a potem wypisuje na niej kredą kolejne tematy zajęć. Ale kto tu kogo uczy? Benjamin Konrada Bety rozbija w proch i pył fundamenty społeczeństwa liberalnego. Mayenburg i Augustynowicz pokazują krok po kroku, jak przed radykalnym chłopakiem kapitulują kolejni nauczyciele, koledzy, matka, dyrekcja szkoły. Wiele małych ustępstw zmienia szkołę i relacje międzyludzkie nie do poznania. Konrad Beta tak jak Rafał Fudalej w gnieźnieńskim spektaklu jest blondwłosym, delikatnym chłopcem. Na jego twarzy nie ma nienawiści, jest pewność i siła. Bo on szuka męczeństwa. A dopiero potem władzy nad innymi. Nie chce nikogo werbować do zakonów Chrystusa, przecież wszystko jest jasne, trzeba tylko czytać i rozumieć Słowo. Długo podejrzewamy, że Benjamin Bety tak naprawdę walczy z własnym ciałem, chce stłumić budzące się w nim moce, ale wtedy na kolejnej lekcji biologii chłopak pojawia się nago, strategiczne miejsce zasłaniając Księgą. I już jest jasne, że ciało jest z nim, jest dziełem boskim, przypomina rycerską zbroję.
(Dziewczyny siedzące obok mnie na widowni zaczęły w owym momencie popiskiwać: Konrad Beta – samiec Alfa, ale je zdecydowanie uciszyłem, coby się Panu Konradowi w głowie nie przewróciło).
Jeden chłopiec i jego nonkonformistyczne gesty paraliżują szkolny Babilon. Ale Benjamin, dochodząc swoich praw, jednocześnie odbiera prawa innym uczniom i nauczycielom. „Jak długo można się cofać? Dlaczego musimy ustępować, skoro to my mamy rację?” – pyta w końcu nauczycielka biologii (Sara Cellar-Jezierska). I jej odpowiedzią na oskarżenia Benjamina o molestowanie seksualne staje się akt świeckiego, liberalnego – jakkolwiek by to komicznie nie zabrzmiało – męczeństwa. Religia to nie nauka, rozum nie przypadkiem zawsze jest przeciwko wierze, wolność światopoglądowa to fundament nowoczesności. W finale spektaklu Augustynowicz to ona, a nie Benjamin dokona ofiary: przybije gwoździami swoje stopy do szkolnej ławki. Nawet wyrzucona dyscyplinarnie z zawodu, nigdzie stąd nie pójdzie, miejsce nauki jest w szkole, wiary – w kościele.
Nie przypadkiem ten tekst pojawia się w polskim teatrze właśnie teraz – po indoktrynalnym wzmożeniu w ojczyźnie, po histerii religijnej i antyreligijnej, po awanturach o bluźnierczy spektakl. Augustynowicz chce, żeby jej przedstawienie oglądali młodzi ludzie, by na nim myśleli, dyskutowali po jego zakończeniu. Ile wolności damy sobie jeszcze odebrać? Jak głęboko schowamy zdrowy rozsądek, byle tylko nie drażnić tych czystych, nieprzejednanych, gorliwych? Ani kroku w tył! – brzmi podprogowe przesłanie tego młodzieżowego spektaklu. Kto rozpozna się w postawie Benjamina, a kto da mu odpór?
5.
Onegdaj, w dawnej papierowej prasie uwielbiałem lekturę tak zwanego działu łączności z czytelnikami. Zwłaszcza w miesięcznikach i kwartalnikach ukazujących się z dużym opóźnieniem próby odpowiadania na listy i pytania przesłane do redakcji wzbudzały moją nieustającą radość, aczkolwiek podszytą półnutą melancholii. Odpowiednio zretardowana odpowiedź na jakąś propozycję lub wyznanie przenosi się przecież jakby w inny wymiar. Z pytania zostaje sama esencja, ze złośliwego komentarza – zgliszcza. Z konieczności odpowiedź czytelnikom staje się odpowiedzią wieczności.
Nie mogę odpisywać na każdy post pod moim tekstem, choć wiem, że niektórzy wpływowi teatralni blogerzy tak robią. Absolutnie ich za to podziwiam. Niestety, redakcja teatralnego.pl nie płaci za literki pod tekstem, redakcja płaci za literki w tekście. A jak wiadomo, jedna riposta pociąga za sobą kolejną i można tak w nieskończoność. Znając swoje zwykle starannie skrywane pieniactwo połączone z odwiecznym pragnieniem posiadania ostatniego słowa, podejrzewam, że korespondencje pod tekstem wielokrotnie przebiłyby swoimi emocjami sam tekst. Drugim etapem ewolucji byłoby pisanie przeze mnie wyłącznie odpowiedzi na komentarze pod tekstem, który nie powstał. A stąd już prosta droga do założenia sobie facebooka. No co wy? W życiu!
Dlatego co jakiś czas będę odpowiadał zbiorczo na najróżniejsze sugestie, supozycje i ewentualny sarkazm zawarty w komentarzach pod tym lub tamtym Kołonotatnikiem. Cierpliwi doczekają się riposty, niecierpliwi – zapomną, o co był ten cały hałas. Zapewniam jednak, że wszystkie, ale to wszystkie sygnały do mnie docierają, czytam je uważnie i rozmyślam nad ich niejednokrotnie zaskakującą treścią.
Muszę Państwu wyznać, że niebywale wzruszyła mnie akcja Szukamy spektaklu dla Drewniaka na 9 X. Dziękuję wszystkim, którzy przejęli się moją logistyką teatralną na ten dzień. Działo się, działo… Dostałem zaproszenie na spektakle do Wrocławia i Gniezna, Lech Raczak zaproponował mi dodatkowo ciekawą kolejową marszrutę na Gorzów via Zbąszynek, Joanna Ostrowska bezskutecznie namawiała mnie na wybranie się do Poznańskiego Teatru Tańca, udając, że nie wie nic o moich problemach z percepcją tego gatunku scenicznego. Fakt – w swoich desperackich planach Łodzi nie wziąłem pod uwagę, a sprawdzanie Gdańska wykonałem niechlujnie, biorąc początek października za 9 października. Cóż… Uznanie tych miast i jeszcze Warszawy za tak zwaną Ścianę Zachodnią (a tylko teatry z tej części Polski były przydatne do moich celów) jest jednak naszym wspólnym osiągnięciem, zmieniającym ustalenia geografów. Myślę jednak, że recepcja mojego artykułu poszła w złą stronę: farsowa nieporadność i niezdecydowanie krytyka przysłoniły sedno problemu. Bo mimo Państwa spontanicznej akcji pomocowej i moich wyrażonych głośno niepokojów dotyczących sensowności organizowania Ruchu Odmowy Repertuarowej 9 X, dalej nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzyło tego dnia w Opolu, Bydgoszczy, Poznaniu i Wrocławiu… Czemu kilka progresywnych scen postanowiło tego dnia zamilknąć? Przypadek przypadkiem, ale czy nie stoją za tym przypadkiem Rosjanie? Zadzwonię do pani Elżbiety Morawiec. Ostatnio była całkiem nieźle poinformowana co do ruchów repertuarowych Władimira Putina w Starym Teatrze w Krakowie… A może przyszły wytyczne z Brukseli? Temida Stankiewicz-Podhorecka mogłaby mi co nieco podpowiedzieć w tej kwestii. W każdym razie sytuację będziemy monitorować.
Czy pojawią się jeszcze inne Dni Bez Grania?
Czy problem powróci za rok, też 9 X?
Czy narodziła się nowa świecka tradycja?
Zostańcie Państwo z nami.
29-10-2014
Korzystając z okazji, chciałem zwrócić Pana uwagę na spektakl Krakowskiego Teatr Tańca odbędzie się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Tańca Zawirowania (22-11-2014) - "Poliamoria" w reż. Eryka Makohona http://zawirowania.pl/?p=1824 Ciekaw jestem Pańskiej opinii, odbioru tego spektaklu. Bilety są jeszcze dostępne: http://zawirowania.interticket.pl/arrivalorder.php?eid=2570&aid=138&vid=19 (tym razem) Pozdrawiam serdecznie Grzegorz Andrzejczyk-Bruno
Podobnie jak życie seksualne i relacje Autora powyższego tekstu są jego sprawą, tak analogicznie jest i w przypadku Pani Erbel. Uwaga o Nike, jest niesmaczna i nie będę Szanownego Pana pytał - czego szanowny Pan jest "Prometeuszem"? I zostawmy to. Proszę zwrócić uwagę na wywiad w "NaTemat pl" z Panią Joanną Erbel dostępny na YouTube ( Wywiad: Joanna Erbel ) w dwóch płaszczyznach: 1) jako merytorycznej wypowiedzi na tematy związane z Warszawą (o ile redaktor(ka) przeprowadzając(a)y wywiad jest tym zainteresowan(a)y) 2) jak może wyglądać wywiad?! - i tu można porównać pracę Pani Redaktor z "Gazety Wyborczej" i Pana Redaktora z "NaTemat". Powiem szczerze, że z tej perspektywy zachowania i publikacje czy to Pani Redaktor, czy Redakcji "Gazety Wyborczej"/"Magazynu Świątecznego" wokół nieszczęsnego wywiadu przeprowadzonego przez red.Kęsicką w mojej ocenie jawią się jako kpina z czytelniczek/czytelników. Jednak pozastawiam to już indywidualnej ocenie odbiorców tych treści. Myślę, że red.Kęsicka nie zbudowała sobie na tym kolejnego szczebla swojej dziennikarskiej kariery, a i Redakcja "Magazynu Świątecznego" - na tym straciła. Utrata zaufania to duża strata - ciężko będzie je odbudować u części czytelniczek/czytelników. Można Drogi Autorze i tak na spojrzeć. Pozdrawiam.