AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 26: Słynne pomyłki

Król Ubu, reż. Jan Klata,
Narodowy Stary Teatr w Krakowie, fot. Magda Hueckel  

1.
Czy 13 odcinków Kołonotatnika bez wymieniania nazwiska Jana Klaty to dość długa przerwa, by obalić te wszystkie niesprawiedliwe zarzuty, że niepostrzeżenie dla samego siebie stałem się jego psychofanem? Więc dziś Jan Klata nieśmiało wraca do gry. Ale gdzie był, w jakim literackim świecie przebywał, kiedy o nim nie pisałem? Pora wyjawić parę tajemnic.

Mam taką przydomową internetową piwniczkę, w której chowam byłych bohaterów Kołonotatnika. Bo przecież każdy bohater, choćby najweselszy, staje się w pewnym momencie bohaterem przebrzmiałym i wyeksploatowanym. Już nie wypada się nad nim znęcać, trzeba wyciszyć wątek, dać człowiekowi szansę na nowe przygody w realu. Jednak z drugiej strony: żal puszczać na wolność – a nuż się usamodzielni, zagnieździ jako postać wiodąca gdzie indziej, u kogoś innego? Z bohaterami trzeba delikatnie. W końcu ich nieobecność może być tak samo pełna znaczeń, jak nieustanne występowanie. Wyobrażajcie sobie to tak: oto cichną fanfary, milkną owacje, publiczność rozchodzi się do domów. Nawet słońce znika na horyzoncie… A wtedy na tekstowej scenie uruchamia się zapadnia i powolutku, aczkolwiek z charakterystycznym szmerem, jedzie w dół. Stoją na niej i salutują mi z wdzięcznością uśmiechnięci: Maciej Nowak, Mike Urbaniak, Roman Pawłowski, Jan Klata. I wielu, wielu innych… Żal ich, żal, ale muszą zniknąć, powinni sił nabrać, w końcu niezamierzony komizm ewaporuje najszybciej. W tym samym momencie, kiedy oni znikają pod podłogą, druga winda hydrauliczna wynosi na powierzchnię bohaterów nowych, niezgranych, pachnących, gotowych do walki o swoje być albo nie być w fikcji. Internetowa piwniczka ma pełny monitoring, ale i niejakie wygody. Wicotabletki, żartosoki, kąpiele w ciekłym absurdzie, naboje do strzelania gaf, inhalatory ironii, rubachołachy, humoronawilżacze… Wszystko co potrzeba do komicznej regeneracji. To tam siedział z kolegami przez ostatnie miesiące Jan Klata. To znaczy nie ten prawdziwy, dyrektorski, posągowy i krakowski, ale Klata ulepiony z cytatów i anegdot, Klata niedokładnie zapamiętany i złośliwie podpatrzony. I kto wie, czy nie bardziej żywy i zacny niż oryginał. Nawet niespecjalnie się dobijał do wyjścia. Może zatrzymało go dobre towarzystwo, było o czym rozmawiać, może moi bohaterowie, czekając na swoją kolej, na drugie życie, założyli w międzyczasie jakiś teatrzyk piwniczny? Jeśli tak, to chyba próbowali Ubu króla.

Obym się mylił.

2.
Widziałem nawet szczęśliwego Jana Klatę. I to wcale nie było dawno temu, tylko na początku października w Gdańsku na Festiwalu Szekspirowskim. Klata przywiózł swojego Hamleta z Bochum. W intencji Klaty miał to być spektakl domykający pewne wątki, obrazy i rozpoznania z gdańskiego H., granego w Stoczni. Autotematyczny i autobiograficzny poniekąd. Do roli Ducha Ojca i Fortynbrasa wziął Marcina Czarnika i powiedzieć, że Czarnik w jedną sekundę swego scenicznego istnienia nakrywał czapką wszystkich niemieckich aktorów to nic nie powiedzieć. Czarnik wychodził na scenę w stroju do szermierki, jakby od tamtego polskiego Szekspira Klaty nie minęło 10 lat, tylko chwil parę. Jako Duch warczał po niemiecku, z mikrofonowym pogłosem, uderzał w niewidzialne piłki kijem do turbogolfa, jako Fortynbras wołał „Hände hoch!” – uzupełnione o ironiczny komentarz, że aktor zawsze chciał to powiedzieć na niemieckiej scenie. I wreszcie w finale recytował po polsku Tren Fortynbrasa  (Horacjo a vista tłumaczył go na niemiecki). To była sceniczna obecność o takiej intensywności, że aktorzy z Bochum właściwie przestawali przy nim grać, drżeli na sam dźwięk jego głosu, gapili się tylko, na to, co robi Czarnik. Bo Czarnik był Niemcem straszniejszym od wszystkich Niemców razem wziętych, Niemcem tak strasznym, jak straszny potrafi być tylko Polak, któremu wydaje się, że jest Niemcem, który chce być za Niemca uznany… Więc Niemcy na scenie zwyczajnie znikali, przestawali być potrzebni. Raz jeden widziałem takie zatkanie partnera klasą i siłą drugiego aktora. Kiedy Wajda przywiózł do Krakowa swoją japońską Nastazję Filipownę z wielkim Tamasaburo Bando w roli tytułowej. Partnerował mu sprawny aktor o warunkach powiedzmy Toshiro Mifune, ale kiedy Tamasaburo, mistrz ról kobiecych w teatrze nō, zmieniał się z cichutkiego Myszkina w zwiewną Nastazję, ten drugi Japończyk zastygał i patrzył na niego z otwartą gębą. Coś podobnego działo się teraz w scenach Hamlet-Czarnik i Horacjo-Czarnik. Jakby nagle przyzwoici w końcu niemieccy aktorzy zetknęli się z jakąś atawistyczną siłą, jakby przyszedł do nich facet, który przeżarł się już kiedyś przez Hamleta na wylot i teraz gada do nich, po polsku, po niemiecku, jakby już z drugiej strony. Z niepojętą nadświadomością, mocą i gniewem. A potem, kiedy już Czarnik zamilkł, Klata otwierał dach nowego gdańskiego teatru, do sali wdzierał się wieczorny chłód i można było zobaczyć jak „rodzi się gwiazda Hamlet”.

Przedstawienie z Bochum miało oprócz scen z Czarnikiem inne mocne momenty – ukradziony z Heinera Müllera fragment o ruinach Europy, zilustrowany przez lawinę książek spadających z teatralnego sufitu, scenę, w której Hamlet wali się książką w głowę, żeby zapomnieć wszystko, czego się nauczył o człowieku i stać znowu bestią żądną krwi i zemsty. Ale jak na Klatę, zbyt wiele tu było pustych miejsc, nieogranych sytuacji, martwych dialogów dwójkowych. Za mało dyscypliny formalnej, błyskotliwych skrótów i odkryć interpretacyjnych. Tak, Klata kiedyś z nich słynął. A tu – najdurniejsza śmierć Poloniusza, jaką dotąd widziałem, pułapka na myszy zmieniona w słaby performans z oblewaniem się farbami, banalna metafora Ofelii-baletnicy w sali ćwiczeń. Wiem, że Klata uważa Hamleta z Bochum za swoje najlepsze niemieckie przedstawienie, że nagradzano i chwalono aktora grającego duńskiego księcia, doceniano użycie cytatów z głośnych niemieckich przedstawień sprzed lat, ale co ja poradzę, że jego zrealizowani na tej samej scenie Zbójcy byli absolutnie spójni i konsekwentni w przeprowadzeniu kluczowej tezy o dwóch rewolucjach dwóch braci Moor, że Ameryka oszałamiała widza stroną wizualną, bo Karla Rossmana pochłaniały w kolejnych scenach gigantyczne widokówki-scenografie, jakby wytrząśnięte z kart przeglądanego właśnie albumu. Nawet Klaci Ravenhill z Düsseldorfu był intrygującym eksperymentem, połączeniem granej na żywo muzyki barokowej z konwencją komputerowej gry. Na tle tych przedstawień Hamlet zbyt często popadał w sytuacyjne i metaforyczne łatwizny, nie ruszał poza recycling dawnych pomysłów – coś z Ziemi obiecanej, coś z H… Może zresztą Klacie przede wszystkim chodziło tylko o taką summę? Minisyntezę w połowie drogi? Zresztą ten temat musiał w końcu wprowadzić do spektaklu swoją rolą Marcin Czarnik… I Klata za tym poszedł. Niepomny na syki Klacich groupies w różnym wieku, trochę kręciłem nosem. Ale tylko trochę. W Gdańsku to przedstawienie było na swoim miejscu. Widzom wydawało się, że zostało zrobione jakby specjalnie dla nich. Z nostalgii. I w podzięce. Że stoczniowy H. zmartwychwstał, przyszedł sprawdzić, co stało się z Polską przez tę dynamiczną dekadę. Klatę dobrze się w Gdańsku wspomina, choć zrobił tu tylko dwa spektakle za dyrekcji Macieja Nowaka. Śmiem twierdzić, że po Wrocławiu jest to drugie najważniejsze dla niego miasto. Gdzie ciągle jest jego prawdziwa publiczność. Rok temu dał tu ostatnie i najlepsze przedstawienie wrocławsko-drezdeńskiego Titusa Andronikusa. Zrelaksowany i uśmiechnięty Klata, wybiegający nocną porą 3 października 2014 roku do oklasków wraz z niemieckimi aktorami (podobno boją się go, gdy zaczyna na nich krzyczeć po polsku), to był widok, jakiego nigdy nie zapomnę. Bo może już go zwyczajnie nie zobaczę… Przynajmniej w Krakowie.

No bo potem poszedłem do Starego Teatru na Króla Ubu. Specjalnie drugiego dnia po premierze, żeby uniknąć dyrektorskiej selekcji na schodach. Otóż Klata z Majewskim stoją ładnie ubrani na teatralnych schodach i kłaniają się grzecznie widzom. Niestety nie wszystkim. Na widok niektórych tężeje im twarz, odwracają wzrok. Zaiste przykry to nowy premierowy obrządek w Starym. Doradzałbym dyrekcji poniechanie go, chyba że z biegiem czasu przerodzi się on spontanicznie w wyrzucanie co mniej sympatycznych osobników z premiery, drwiny z krytyków i dogadywanie oponentom z krakowskich salonów. Wtedy te schodowe igrzyska miałyby jakiś sens. Póki co są pokazem mody i rozdawaniem całusów poplecznikom. Ale miałem pisać o Ubu. Ciężka sprawa. Bo spektakl zaczyna się od sceny błyskotliwej i niewiarygodnie śmiesznej. Oto leży Ubu (Zbigniew W. Kaleta) z Ubicą (Paulina Puślednik) w barłogu i budzi go rzężąca wersja hitu Orła cień. Wściekły Ubu strzela do niewidzialnego ptaka z pistoletu i dostaje w rewanżu chlapnięcie ptasią kupą prosto w głowę. Z sufitu spada i wbija się w sceniczne deski godło państwowe. Orzeł biały w koronie. I wtedy dopiero zauważamy porozwieszane na rusztowaniach wariacje scenograficzne na temat naszego herbu oraz sterczący pośrodku przestrzeni gry sedes z wychodzącymi zeń pordzewiałymi rurami. To polska replika żelaznego stolca z serialu Gra o tron. Wiadomo, że ta walka na symbole jest gówno warta. Polska to rura kanalizacyjna od egzystencji do niebytu. I już – Klata skończył interpretować dramat Jarry’ego. Wszystko, co następuje potem, jest tylko ilustracją i rozwinięciem postawionej w ekspozycji tezy. Klata znów nie może opędzić się od cytatów z …córki Fizdejki, Trylogii, nawet Fanta$ego, robi spektakl demonstracyjnie brzydki i płytki. Jakby chciał powiedzieć: „O co tyle zachodu z tym Ubu? To zgrywa, mało śmieszna nawet, trzeba ją tuningować, oblepiać aluzyjkami. Ale co ja się będę wysilał…”. Niby racja, tylko, że Klata czyni to jakby od niechcenia, z uwiądem poczucia humoru i wyobraźni (słabe żarty z Conchity Wurst, w którą zmienia się Błażej Peszek jako królowa Rosamunda). Anarchiczna pseudokrólewska farsa Jarry’ego wpisana zostaje w prościutki schemat montażowy: scenka-piosenka, a potem dla odmiany scenka-piosenka. Po krótkim dialogu bohaterów Klata puszcza zawsze sceniczny teledysk, pobrudzony hit wypełnia tak zwana znacząca i dowcipna choreografia, podsumowująca odegrany właśnie fragment i jednocześnie zapowiadająca kolejny. Okropnie to przewidywalne, okropnie byle jakie. Aktorzy grają bez błysku, bez szarży i szaleństwa. A bez tego nie ma Jarry’ego. Nie wierzę, że to przedstawienie robione było w pośpiechu. Że reżyser zmagał się z brakiem kreatywności i wypaleniem. Klata? Wypalony? Raczej zrealizował ten spektakl z obrzydzenia i pogardy do urojonego, statystycznego krakowskiego widza, jego podwójnych standardów i co tu dużo mówić – średniego gustu. To akurat moje zdanie – a nie Klaty. Szkoda na to Ubu króla. Myślałem, że to będzie wprowadzenie do zapowiadanego na grudzień Leara, że te dwa spektakle utworzą w repertuarze Klaty jakiś intrygujący dyptyk, ale nie widzę już na to szans. Jak można z Ubu króla pozbawionego anarchistycznej siły, będącego zawsze prowokacją wobec obowiązującego teatru, zrobić coś tak kompletnie pozbawionego humoru, lekkości, dwuznaczności wreszcie? Klacie udało się zrealizować spektakl doskonale jednopoziomowy. Potwierdzający wszystkie najgorsze i często niesprawiedliwe zarzuty, jakie stawiano mu po wielu wcześniejszych premierach. „Proszę, macie – jestem tandeciarzem” – rzuca złośliwie Klata. „Wystawiam tandeciarsko tandetny utwór. Tego chcieliście? O to chodziło?” Jeśli nawet o to chodziło, to chyba nie było warto. Jestem pierwszy w celebracji scenicznego i życiowego obciachu, ale po co mi taki Klaci obciach, który nikogo, nawet jego samego nie rani, nie obnaża?

Król Ubu – pomyłka repertuarowa.

3.
Znalazłem niedawno w Onecie w artykule zapowiadającym teatralne nowości października nowe zdjęcie Wojtka Klemma.
http://ksiazki.onet.pl/wiadomosci/warszawa-co-jesienia-zobaczymy-w-teatrze/tddk4

Klemm wraca do Warszawy i wraca do Powszechnego, gdzie reżyseruje Dzienniki Majdanu. Wojtka nie widziałem bodaj z półtora roku, nie składało się, pracował daleko od Krakowa w Szczecinie i Zielonej Górze a ja nawet do Berlina latam jakby nieco rzadziej. W naszym przedziale wiekowym „półtora roku” brzmi czasem jak wyrok – ludzie siwieją, tyją na potęgę, zapuszczają brody. Albo przychodzą na spotkania z nowymi żonami, które mogłyby być moimi córkami i trzymają za ręce odnalezione cudownie dzieci z pierwszego małżeństwa. Luknąłem na ilustrującą tekst fotografię Klemma i z satysfakcją stwierdziłem, że czas mu służy: odmłodniał, wyszczuplał, nosi fajne dizajnerskie okulary, goli się starannie, chyba farbuje włosy, nawet się figlarnie uśmiecha, jakby nagle pozbył się całego tego naszego środkowoeuropejskiego ciężaru egzystencji, klątwy Historii, polsko-żydowsko-niemieckich spętleń i biografii. Jakby forma, którą tak hołubi w swoim teatrze, biologiczny rytm, któremu poddaje swoich aktorów, a pewnie i siebie w pracy na próbach, wyciosał z niego w końcu nowego człowieka. Może znowu był w Tel Awiwie, może coś tam reżyserował, opalił się, odciął się od tego całego polskiego badziewia. No masz, ze zdjęcia patrzy na mnie południowiec, Europejczyk, dzieło hipsterskiej stylizacji. Przeczytałem uważnie artykuł i coś mnie tknęło. Błyskawiczne dziennikarskie śledztwo internetowe ujawniło rozmiary mojej i portalowej pomyłki. Na zdjęciu w Onecie był Romeo Castellucci, tylko podpisany jako Wojciech Klemm!

Artykuł wisi już z miesiąc, ale teatr nie wystąpił z dementi, nie zauważyłem też żadnego postu pod tekstem typu: „Przepraszam bardzo, ale to nie ja jestem na fotografii, tylko niejaki Castellucci. Proszę o sprostowanie i zmianę zdjęcia. Podpisano: Wojtek Klemm”.
 
Nie sądzę, żeby teatr i Wojtek przegapili ten artykuł, w końcu w chwili jego zawieszenia na stronie do premiery było jeszcze sporo czasu, więc zawirowaniami organizacyjnymi i tempem pracy tłumaczyć się niepodobna. A jednak nie zareagowali. Być może dyrektor Łysak i jego dział PR uznali, że tak będzie dla promocji nowego spektaklu lepiej: w końcu, sorry, Wojtek, Castellucci jest od Klemma nieco przystojniejszy i jakby to rzec: bardziej wysublimowany. Może w Powszechnym zrozumiano, że na spektakl tak wyglądającego reżysera przyjdzie w hipsterskiej Warszawie więcej widzów, niż byłoby tych zwabionych autentyczną fotką Wojtka. Wojtek, wiem, brzmi to okrutne, nie zgadzam się z tym, ale dział marketingu może mieć inne zasady działania niż Urząd Stanu Cywilnego i Ewidencji Ludności tudzież Urząd Pracy. Reklama dźwignią handlu. Z punktu widzenia geniusza promocji osoba na plakacie niekoniecznie musi być tą samą, co w dokumentach tożsamości.

Jest też możliwość, że pomyłki Onetu świadomie nie zdementował sam Klemm. Co nim powodowało? Każdy z nas chciałby z kierkegaardowskiej rozpaczy być choć raz w życiu kimś innym. Gdybym miał taką sposobność, by zdjęcie Castellucciego podpisać: „Łukasz Drewniak świeżo po wakacjach rowerowych”, podpisałbym bez wahania. Może i Klemm zapragnął takiej mistyfikacji? Ale – dla internetowej braci, dla wszystkich trolli i hejterów sytuacja i tak była jasna.

Post niejakiego „hehe”, umieszczony pod zdjęciem Klemma przebranego za Castellucciego czy raczej Castelluciego podpisanego jako Klemm, brzmiał następująco: „Pejsów brakuje i kapelusza…”. O tym, że nadwiślańscy antysemici są debilami, wiadomo nie od dziś. Ale fakt, że przeszkadzają im także Włosi, jest już dla mnie pewnym zaskoczeniem. Mam następującą hipotezę: Klemm nie poprawił podpisu pod feralną fotografią właśnie dlatego, żeby idioci tacy jak „hehe” byli jeszcze większymi idiotami. Pokrętne, piętrowe, ale chyba jedyne możliwe rozwiązanie Onetowej tajemnicy.

4.
To prawda: graficy komputerowi mają zawsze problemy z przyporządkowaniem osoby do zdjęcia. Z reguły interesują ich tylko te ładniej skadrowane, idealnie komponujące się na stronie. Patrzą na portret artysty i do razu wiedzą, zdolny czy nie, fajny czy beznadziejny. Jest w ich spojrzeniu przynajmniej jakaś część owego słynnego refleksu paparazzich, którzy muszą w mgnieniu oka ocenić, czy zbliżający się do nich osobnik jest tak zwaną „gębą” i „ryjem”, czy nie. Pamiętacie to niezwykłe uczucie absolutnej niewidzialności i przezroczystości, kiedy zmierzacie po czerwonym dywanie na ekskluzywną warszawską premierę, w tle już majaczy ścianka, a przed wami ciasno zbity tłum żądnych medialnego żeru podejrzanych postaci z aparatami fotograficznymi w dłoniach, z palcami drżącymi na spuście migawki? Ja pamiętam! Wtedy, w owej chwili, na sekundę, dwie, dziesięć, minutę, zależy, jak bardzo dłuży się nam ta droga, naprawdę nie istniejemy. Paparazzi patrzą jakby przez nas na wskroś, wyceniają nas i unieważniają. To nie jest tak, że w ich niewidzącym spojrzeniu jest jakaś pogarda, oni nas naprawdę nie widzą. Bo nie muszą nas widzieć. Gdyby po dywanie w stronę ścianki szedł nawet najbrzydszy i najgrubszy krytyk świata, oni i tak nie zwolniliby migawki. Chcecie poczuć, co będzie po śmierci – przejdźcie się tak kawałek w ich stronę. Zero reakcji. Cisza, wytężone wyczekiwanie na kogoś innego. Kogo duch może zasłonić? Nikogo i nic!

Lubię te momenty nieistnienia.

Mam takie lęki związane z publicznymi wystąpieniami. Lęk przed krwotokiem z nosa, lęk przed defektem garderoby, nieoczekiwanym cielesnym dźwiękiem, potknięciem, niezamierzonym aktorskim lazzi z rekwizytem (zdarzyło mi się wejść na scenę z długopisem przyczepionym do rozporka – tuż przed szukałem go dość zawzięcie na fotelu, ale przypięty do tej pory do programu – jakoś tak zniknął). Kiedy idziesz ku grupie paparazzich, te lęki wydają się mało ważne, choćbyś miał kipę zwisającą z nosa, pękły ci spodnie w kroku, a ptaszek wystawał ci nogawką – oni tego nie zobaczą. Nikt tego nie zobaczy! To piękny stan. Wymazano cię ze świata gumką myszką. A mimo to ty jesteś i patrzysz. Odpowiadasz spojrzeniem tym, którzy cię nie widzą. To właśnie musi czuć właściciel pelerynki niewidki albo dusza, co z ciała wyleciała.

Chociaż nie, przesadzam, że zawsze byłem niewidzialny, raz jeden, raz jedyny napięcie czekających fotografów było tak wielkie, że któryś z nich, chyba dziewczyna, trzasnął odruchowo migawką w chwili, gdy kończyłem swój nieporadny, aczkolwiek niezauważalny przemarsz w ich stronę. Nigdy nie zapomnę, z jakim politowaniem i obrzydzeniem reszta paparazzich jak na komendę spojrzała na tego, który pstryknął. Bo był w tym spojrzeniu pochopnie wydany wyrok. Pomyliłaś się! Po co fotografować Nic? Chyba się nie nadajesz. Bardzo dziękuję tamtej anonimowej dziewczynie z aparatem, która stała po prawej stronie przejścia, za ten jeden machinalny, omyłkowy pstryk. Za to, że dała mi wówczas sekundowe bo sekundowe, przypadkowe, kalekie, ale jednak – ISTNIENIE.

5.
Graficy komputerowi, redaktorzy kolumn, o was to dalej będzie piosenka, jeszcze z wami nie skończyłem, choć zniosło mnie nieco w tej opowieści w inne rejony doświadczeń granicznych. Czas znowu na prezentację waszych dokonań. Zdarzyło mi się kiedyś przygotować sylwetkę wrocławskiego aktora Tomasza Cymermana. Wyróżniłem go za pracę w sezonie, monolog w Cemencie Klemma, i umieściłem w rankingu obiecujących aktorów młodego pokolenia. Wiecie – taka skondensowana charakterystyka à la Jacek Sieradzki i jego Spis aktorów. Jakież było moje zdziwienie, gdy w „Dzienniku Gazecie Prawnej” poszła notka o Cymermanie, ale ze zdjęciem Szymona Czackiego, wówczas także aktora Teatru Współczesnego we Wrocławiu! Widocznie grafik uznał, że Czacki ładniejszy, no i dał jego fotkę. Było mi przykro, Cymermanowi i Czackiemu pewnie też, ale jakoś to wszyscy przeżyliśmy. Rok później kontuzjowany Jacek Sieradzki zaprosił mnie do współredagowania kolejnej edycji jego Spisu. Nie mógł zobaczyć wszystkich premier sezonu, potrzebował pomocy. Nobilitujące zaproszenie potraktowałem bardzo poważnie, podzieliliśmy się notkami a że był to sezon, w którym obaj chwaliliśmy Krzysztofa Boczkowskiego, padło na mnie, by napisać o Boczkowskim. Wreszcie ukazała się „Polityka" ze Spisem… Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że zamiast zdjęcia Boczkowskiego obok notki o Boczkowskim jest zdjęcie… Szymona Czackiego! Znów okazał się ładniejszy, bardziej niż Boczkowski wyglądał na utalentowanego aktora. Kolejny grafik uległ temu złudzeniu. A może delikatnie prostował pomyłkę krytyka: trzeba było pisać o Czackim, głąbie!

(Dygresja kontekstowa: „Popatrz, jaki ten aktor ma piękne włosy!” – zawołała moja Mama na widok jednego studenta z krakowskiej szkoły teatralnej. Młodzi pierwszoroczniacy tego dnia w ramach „zadania otrzęsinowego” tłumnie wdzierali się na widownię krakowskiego Teatru Barakah. „Musi być znakomitym aktorem!”. Przed oczami stanęli mi jako żywo Leszek Teleszyński, Jacek Borkowski i nie wiedzieć dlaczego Krzysztof  Majchrzak… „Sorry, Mamo, to chyba tak nie działa…” – odpowiedziałem, ale takim jakimś cichutkim i niepewnym głosem.)

W każdym razie po przygodzie z Czackim, który dwukrotnie bez swej wiedzy i zgody zastępował mniej efektownych kolegów – wyłącznie z punktu widzenia gazetowych grafików – podjąłem następujące zobowiązanie: jeśli jeszcze raz będę miał okazję napisać cokolwiek o jakiejś wybitej roli Szymona Czackiego, obiecuję wszem i wobec, że temu artykułowi będzie towarzyszyło zdjęcie Jakuba Gierszała.

Sprawiedliwość musi być!

6.
Bartek Miernik się doigrał. Napisałem to zdanie z dużą melancholią, choć rzadko z Miernikiem było mi i jest po drodze. Były sekretarz redakcji „Teatru” miał zawsze temperament prowokatora, chciał być kontrowersyjny, lubił w swoich felietonach publikowanych na e-teatrze obrażać i atakować przedstawicieli środowiska, wyciągał na wierzch rzeczy niewygodne, bywał demonstracyjnie niesprawiedliwy. Pamiętam, jak zdumiał mnie i zabolał tekst o studentkach Akademii Teatralnej, w którym nazywał je mściwie „różowymi landrynkami”. Zawody sercowe zawodami sercowymi, ale… Zaskakiwały rzucane nonszalancko przez Miernika oskarżenia dyrektorów rozmaitych teatrów o molestowanie swoich pracowników, kradzież intelektualną, machinacje finansowe. Bo te wszystkie tematy były opisywane wyłącznie z perspektywy autora i na podstawie jego doświadczeń. Wyglądały na załatwianie jakichś nie do końca jasnych porachunków. Owszem, nadawały się może na artykuł lub program interwencyjny w stylu Misja specjalna albo Elżbieta Jaworowicz przedstawia, gdyby tylko Miernik był związany z jakąś potężną gazetą lub telewizją. A tymczasem on miał do dyspozycji  tylko swój blog i gościnne łamy portalu teatralnego. Bez zabezpieczenia prawnego autora, redaktorów naczelnych gotowych bronić tekstu śledczego i wolności słowa. Don Kichot? Ostatni sprawiedliwy w Sodomie? Serpico? To są fajne role do odegrania w polskim teatrze, pod warunkiem, że liczymy się z tym, że będą to role ostatnie. Poprzedni sezon Miernik przepracował w lubelskim Teatrze Osterwy. Otworzył swój blog na innych autorów. Zamiast tekstów walczących i dokopujących umieszczał artykuły autotematyczne i refleksyjne. O podróżach, o prowincji, o przemijaniu. Aż w końcu nie wytrzymał. Skomentował wywiad Mike’a Urbaniaka z Tomaszem Karolakiem. Zarzucił Urbaniakowi uległość wobec rozmówcy, zadawanie grzecznych i bezpiecznych dla szefa IMKI pytań. Napisał wprost, o co ma pretensje do tego teatru, co jest według niego niezałatwione. Zarzuty były mocne, ale bazujące na plotkach, pogłoskach, relacjach skonfliktowanych z Karolakiem artystów. Miernik twierdził, że w przeciwieństwie do Urbaniaka on pytałby inaczej i prowokował Karolaka. I chyba tylko o to chodziło mu w tym wpisie, o udowodnienie, że sam byłby lepszy, że dziennikarz powinien zaczepiać, gryźć, kłócić się z artystą. Mniejsza o dowody, niech artysta się tłumaczy… Niestety, Miernik nie przewidział jednego. Jeśli zaczepiasz twórcę prowadzącego prywatny teatr i zarzucasz mu brak płynności finansowej, niewywiązywanie się z umów, podejrzane powiązania polityczne z obozem władzy, trzeba się liczyć z tym, że broniąc swojego dobrego imienia oraz kontraktów ze sponsorami, artysta się odwinie. Odpowie pozwem sądowym, polemikami, żądaniem sprostowania. Miernik, co opisuje na swoim blogu, nie spodziewał się jednak jeszcze innej reakcji. Wedle jego wersji przebiegu wypadków, Teatr IMKA zaatakował go z nieoczekiwanej strony. Karolak zapytał: „Czy pracownik instytucji publicznej, jaką jest Teatr Osterwy, może krytykować inne sceny, na przykład prywatne teatry?”. Prawo do zadawania takich pytań, rozliczania teatrów z ich kondycji finansowej mają tylko dziennikarze, krytycy, komentatorzy. Miernik nie jest już żadnym z nich. Pracuje w teatrze, a kiedy pracujesz w teatrze, przechodzisz na drugą stronę. I już pewnych rzeczy robić nie wolno. Miernik relacjonuje na blogu, że Karolak wysłał stosowną informację na temat działalności pracownika Osterwy do dyrekcji teatru i do urzędu marszałkowskiego. W urzędzie i w teatrze się wściekli. Podobno Miernik odbył kilka wyjaśniających rozmów telefonicznych z Karolakiem i próbował dojść do porozumienia. Karolak, podobno przekonany, wycofał się, próbował całą sprawę odkręcić. Ale mleko się rozlało i Miernik sugeruje, że teraz nie przedłużą mu z tego powodu umowy o pracę.

Muszę przyznać, że wstrząsnęła mną ta historia, mimo że znam ją tylko w wersji Miernika i to zamieszczonej na jego stronie. Zakładam więc możliwość pewnej koloryzacji zdarzeń. Mimo to sprawa jest symptomatyczna. Dawno już nie było takiego konfliktu z udziałem krytyka i krytykowanego teatru. Wydaje mi się, że Miernik nigdy nie rozumiał, jaką siłę mają oskarżenia rzucane w sieci przez bądź co bądź jeszcze do niedawna opiniotwórczego recenzenta. Tłumaczy się, że przecież to samo robił Nowak za czasów równoległej współpracy z „Przekrojem” i szefowania Instytutowi. Miernik zapomina, że pisząc antyIMKowskie pamflety na blogu, stawia się na pozycji urzędnika gminy, który na przykład w anonimowych postach przysrywa wójtowi sąsiedniej wsi lub atakuje niezależne pismo. Za to wylatuje się z roboty w tym kraju. Opisywano dziesiątki takich spraw. Miernik na etacie albo na umowie o pracę, Miernik wprzęgnięty w działalność teatru repertuarowego automatycznie staje się jego głosem. Czy teatr Osterwy jest na wojnie z IMKĄ? Chyba nie. Tak, Miernik popełnił katastrofalny błąd. Ale raczej nikogo nie zabił. A siła oddziaływania jego artykułu była chyba niewielka. Nie usprawiedliwiam go, raczej próbuję wmanewrować w donkiszoterię, a nie złą wolę.

Przykro mi, że reakcja IMKI jest tak niewspółmierna do przewinienia Miernika. Jeśli już zarzuty były tak poważne i niesprawiedliwe, może trzeba było rozważyć pozew sądowy? Moim zdaniem starczyłoby sprostowanie. Wybrano wersję najtańszą, czyli donos do pracodawcy. O ile to prawda. O ile można wierzyć Miernikowi. Załóżmy, że tak było. Że interwencja Karolaka to precedens. Czy teraz obrażone przez publicystów teatry będą zawiadamiać władze placówek, w których są oni między innymi zatrudnieni, jakie to z nich padalce? Naprawdę donos oczyści zepsute relacje? Przetrzebi stan recenzencki i dziennikarski? Skieruje dyskurs teatralny na nowe, życiodajne tory? Śmiem wątpić.

Skoro teatry wybiorą, bo mogą wybrać drogę IMKI, to kto dziś obroni zoilów takich jak Miernik? Czy potrzebują w ogóle obrony? Intuicja podpowiada mi, że tak. Choć nie jestem pewny, kto mnie będzie bronic, kiedy przypadkiem posunę się o jeden żart za daleko? Raczej nikt. Autorów blogów – również. Jesteśmy sami, odpowiadamy za siebie. Miernik o tym zapomniał, my pamiętajmy. Wiem, że w środowisku robi się nerwowo, że czeka nas walka o widzów, dotacje, stanowiska. A nawet uświadomienie sobie, że jednak teatry ze sobą konkurują. Awantury o Golgota Picnic i dymisję dyrektora Mieszkowskiego podgrzały atmosferę. Teraz spór z linii artyści-społeczeństwo i artyści-urzędnicy może przenieść się jeszcze na płaszczyznę twórca-krytyk, przedsiębiorca teatralny kontra pseudodziennikarz śledczy. Skoro już tak musi być, może niekoniecznie wyzywajmy się od złodziejów i kombinatorów i jednak stosujmy jakieś w miarę humanitarne kary. Spierajmy się tekstami i o teksty, a nie z pomocą urzędowych powiadomień i listów protestacyjnych. Miernik potraktowany został jak internetowy troll, zdemaskowany i napiętnowany. Być może stracił pracę. Kolejną karą w rankingu kar najsroższych po karze dla Miernika jest już chyba tylko kamienowanie.

22-10-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Ja
    Ja 2014-10-24   15:20:08
    Cytuj

    Mam pytanie czy końcowa piosenka (po oklaskach) w wykonaniu Pauliny Puślednik - Ubicy i Jamesa Leylanda Kirby : Don't give up, jest z założenia reżyserskiego czy też... No właśnie... Czy "wybrykiem" aktorów. Bo wydźwięk jej właśnie na końcu, końcu jest dwuznaczny, conajmniej.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-10-22   18:33:54
    Cytuj

    Lewą ręką za prawe ucho! I przemożna chęć uznania szajsu za cukierek. Toś wcześniej nie wiedział?