Kołonotatnik 2: Te drugie kobiety
1.
Dziesiątego grudnia 2013 roku w Krakowie, gdzieś koło godziny 19.05, aktorka Jaśmina Polak odebrała smsa, przeczytała go i szybko odpisała.
Zamieszczam ten krótki wpis o charakterze historycznym dla przyszłych biografów młodej i utalentowanej artystki, kreującej główne role w spektaklach Eweliny Marciniak i Radosława Rychcika. Być może zainteresuje on także autorów monografii o dziejach komórki w Polsce, kronikarzy przemian obyczajowych i wpływu technologii na nasze życie. Jednych i drugich zaciekawią jednak dodatkowo okoliczności, w których ten fakt zaistniał. Od blisko dwóch godzin trwał jedyny krakowski pokaz spektaklu Nietoperz Kornéla Mundruczó. Jak się później okazało, TR wygrał nim Boską Komedię. Jaśmina Polak siedziała, jak ja, na widowni Starego Teatru, a właściwie na jej schodach. Rzetelność niniejszej relacji nakazuje mi podkreślić, że ja opierałem się o szklaną przegrodę, a Jaśmina Polak miała dość miejsca, żeby rozprostować nogi. Gest Jaśminy Polak można oczywiście rozpatrywać jako smutny efekt jej uzależnienia od machania palcem po ekraniku smartfona. Ale wolno też chyba spojrzeć na sprawę szerzej. Przeanalizować moment widowiska, w którym niegrająca w nim aktorka zdecydowała się zanurzyć w sieci wirtualnego świata. Czy stało się w to w scenie, w której Sebastian Pawlak i Agnieszka Podsiadlik wypijali śmiercionośny płyn, czyli w najbardziej dramatycznej chwili pierwszej części przedstawienia, czy nieco później, kiedy demoniczny dyrektor placówki medycznej wykonującej eutanazję na zlecenie zalecał demontaż wyposażenia? Rzecz warta zbadania. Gdybym był Kornélem Mundruczó, wolałbym, aby dekoncentracja Jaśminy Polak nastąpiła w tej drugiej scenie, bo jest w niej naturalna zapadka emocjonalna, czas dla publiczności na wytchnienie, nabranie sił na nieuchronne oglądanie popisu Dawida Ogrodnika, epizodu z pozoru jakby doklejonego do spektaklu na siłę, genialnie męczącego zmęczonych widzów. Jeśli Jaśmina Polak pisała owego smsa właśnie wtedy, było to znak, że jej nieomylny aktorski instynkt podpowiedział jej, że napięcie siada, lecą same gluty sceniczne, jest dość czasu na skok świadomości w cyfrową otchłań.
Ciekawi mnie, w jaki sposób prekursorski gest ucieczki Jaśminy Polak z rzeczywistości spektaklu do rzeczywistości wirtualnej odmieni polski teatr. Absolutnie nie donoszę na aktorkę, że złamała niepisaną zasadę bezwzględnego nieprzeszkadzania grającym na scenie aktorom, skoro sami jesteśmy z branży. W końcu nikt oprócz mnie tego zapalonego wyświetlacza nie zobaczył, a ja zobaczyłem go tylko dlatego, że siedziałem nieco bokiem i tak jakoś przypadkiem Jaśmina Polak wchodziła mi w kadr. Ciekawi mnie za to, w jaki sposób prekursorski gest ucieczki Jaśminy Polak z rzeczywistości spektaklu do rzeczywistości wirtualnej odmieni polski teatr. Od lat walczę z komórkami na widowni: upominam, syczę, warczę, posuwam się nawet do szarpaniny z licealistami grającymi w komórkowe gry. A może czas się poddać, zrezygnować z tych wszystkich nadawanych z głośników przed spektaklem próśb o niefotografowanie, niesmsowanie, wyłącznie urządzeń elektrycznych i telefonów? Skoro wszyscy jesteśmy uzależnieni, aktorzy także, może pozwólmy wszystkim na ich używanie. Aktorom także. Zlikwidujmy jeszcze raz podział scena-widownia. Niech brzęczy, gwiżdże i dzwoni, i tu, i tam. Po równo. Skoro nic nie jest zakazane, nic nas nie drażni, bo wszystko wolno. Na melodyjkę sąsiada odpowiadamy – własną. Na scenie dzwonek telefonu miałby nawet jakąś wartość artystyczną. U radykalnych reżyserów część przedstawienia mogłaby się dziać online, bohaterowie telefonowaliby do wybranych widzów, widzowie spontanicznie zapraszaliby znajomych, by dołączyli do nich w trakcie spektaklu, bo fajnie idzie początek. Adam Woronowicz esemesowałby do żony podczas Braci Karamazow: „Fajnie gram, całuski!” A Krzysztof Globisz między jednym a drugim monologiem w Bitwie warszawskiej wyjmowałby dzwoniącą mu cegłę z kieszeni, coś tam sobie czytał, coś tam palcami stukał, a nawet pytał widza z pierwszego rzędu: „Wie pan jak się robi »małpę«?” I wszyscy pytalibyśmy, czy tak jest w roli, czy Globisz po prostu musiał odebrać.
Prorokuję, że taka absolutna komórkowa wolność nastanie pewnego dnia; wytrwajcie, już niedługo.
I pomyśleć: nie byłoby tej spełnionej utopii ani nawet szansy na jej zaistnienie, gdyby 10 grudnia 2013 roku w Krakowie, w gmachu przy ulicy Jagiellońskiej, Jaśmina Polak nie odebrała tego smsa.
2.
Ucieszyła mnie wiadomość wyczytana na konkurencyjnym portalu, że Instytut Teatralny proponuje ustanowienie funkcji pedagoga, który przy każdej polskiej scenie dramatycznej przed i po przedstawieniu tłumaczyłby, o co chodzi we współczesnym teatrze. Prowadziłby warsztaty i wykłady. Myślę, że można by jego obowiązki poszerzyć także o szybkie rozmowy z widzami we foyer i w szatni. Zazwyczaj nie podsłuchuję rozmów, ale tym razem panie mówiły tak głośno, że nie byłem wstanie uciec przed ich refleksjami. Rozmawiały po obejrzeniu Murzynów Geneta w reżyserii Pawła Świątka w krakowskiej szkole teatralnej. „Ty, dlaczego te wszystkie aktorki mają długie włosy?” „Chyba je zmuszają! A tyle się mówi teraz, że lobby homoseksualne rządzi teatrem!”
Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że nie mam długich włosów. Prawdę mówiąc, nie mam ich wcale.
3.
Skoro o widzach mowa. Z wytęsknieniem czekam na nową akcję pana Stanisława Markowskiego, mężczyzny w wieku statecznym, obywatela. Jak może pamiętacie, był to lider protestów przeciwko Klacie i jego bulwersująco rozerotyzowanemu przedstawieniu Do Damaszku. Materiały o awanturze w Starym Teatrze zajmują w sumie 23 strony druku. I ani razu nie pada w nich nazwisko Jana Klaty! Pan Markowski był jeszcze do grudnia ubiegłego roku bardzo aktywny w mediach, udzielał wielu wywiadów, zachęcał do działań paralelnych w innych polskich miastach, do „odzyskiwania” teatrów wreszcie. Zdobył poparcie paru głośnych krakowskich krytyków, groził sądem oponentom nazywającym go teatralnym chuliganem i bojówkarzem. Zachodzę w głowę, czemu tak cicho o Stanisławie Markowskim. Rozglądałem się za nim na premierze Woyzecka, bo na scenie był goły facet. Byłem pewien, że zaatakuje na Towiańczykach, bo goły facet siedział już na widowni. Nic, zero, martwy sezon na protestowanie. Może postawienie gołego aktora przed teatrem, wprost na ulicy, uruchomiłoby w jakiś sposób Stanisława Markowskiego? Trzeba poradzić się doświadczonych myśliwych: jak wywabia się dzikiego zwierza w afrykańskim buszu? Przynęta czy nagonka? A może Stanisław Markowski siedzi cicho, bo w jednym z wywiadów chlapnął, że przygotowując się do akcji w Starym, dokonał nagrania audio i wideo inkryminowanego spektaklu, by wraz z kolegami bezbłędnie wybrać moment ataku. Jak wiemy, dokonywanie takich nagrań i ich późniejsze udostępnianie jest w świetle polskiego prawa poważnym wykroczeniem, o ile nie przestępstwem. Stanisław Markowski nie atakuje pozwami, bo zwyczajnie sam się boi, że teatr go pozwie.
4.
W „Didaskaliach” frapujący blok materiałów po nieodżałowanej Nie-Boskiej komedii Olivera Frljicia. Zapis dyskusji z udziałem reżysera i dramaturgów w Instytucie Teatralnym, felieton Anny Schiller, teksty dwóch pań Jakimiak i Wichowskiej, rekonstruujących niedopuszczony do premiery spektakl. Anna Maria Kaczmarska opisuje scenografię, Jakimiak zastanawia się nad „wolnością ludzi myślących inaczej” w instytucji publicznej. Wszystko potrzebne, wszystko ciekawe. Dziwna jest tylko jedna rzecz. Materiały o awanturze w Starym Teatrze zajmują w sumie 23 strony druku. I ani razu nie pada w nich nazwisko Jana Klaty! Używa się zamienników: dyrekcja, dyrektor, władza, kierownictwo teatru. Mam pytanie: czy w „Didaskaliach” wprowadzono tak zwany „zapis” na nazwisko Klaty? Czy raczej w imię dawnej przyjaźni oszczędza się jemu i rodzinie tej krwawej łaźni? W końcu otagowanie tekstu w Internecie wyglądałoby następująco: „Jan Klata, Oliver Frljić, Stary Teatr, Kraków, cenzura, antysemityzm, faszyzm, represje, utracony kredyt ludzki i artystyczny”.
Rozumiem rozgoryczenie Frljicia i jego współpracowników, mają rację moralną po swojej stronie, ale wbrew większej części środowiska uważam, że Klata miał prawo zdjąć to przedstawienie nawet pod pierwszym z brzegu idiotycznym pretekstem. Choćby i dlatego, że Chorwat raz jeden nie powiedział mu „dzień dobry”. Takie prawo dyrektora. W polskich teatrach panuje generalnie dyktatura jednostki, co najwyżej absolutyzm oświecony. W przynajmniej połowie przypadków daje to rezultaty więcej niż dobre. Ktoś musi podejmować takie niepopularne decyzje. Klata nie chciał umierać za Frljicia. I ten jego gest, gest zdjęcia spektaklu jest swego rodzaju „spektaklem” Klaty. Ustawiać go trzeba między Do Damaszku a Termopilami polskimi. To jego światopoglądowa Somosierra, jego Cuszima. Szkoda, że zamiast analizować dyrektorskie wybory Klaty na równi z wyborami artystycznymi, wolimy udawać, że Frljicia w Starym wykończyły wrocławskie krasnoludki.
5.
Rubin mówił: „Przyjdź jeszcze raz na Towiańczyków, przereżyserowałem po premierze parę scen, zaskoczy cię, jak zmienił się spektakl”. Poszedłem. Dużo by można mówić, jak odbiór premierowy wypacza rytm i sensy przedstawienia. Wtedy Krzysztof Zarzecki pociął rękę na szabli zaraz w uwerturze. Dobrze, że tylko rękę. Umazał krwią pół sceny i siebie. A potem były fajerwerki dowcipu i rozrechotana widownia. I ja się śmiałem, prześmiałem sporo dwuznaczności i smaczków. Takie prawo recenzenta – rusza z widownią, udziela mu się atmosfera eventu. Po miesięcznej przerwie Towiańczycy, królowie chmur są już nie tak śmiesznym spektaklem, publiczność bardziej uwiedziona niż satyrycznie rozpędzona. Mniej bawią erudycyjne gry z wieszczami, bardziej rozumie się funkcję Towiańskich-aktorów, wykonujących ryzykowną podróż w czasie, testujących zasady gry w przeszłość, w bohatera, w autora. Dalej jednak z prac duetu Janiczak-Rubin bardziej cenię Joannę Szaloną i Carycę Katarzynę. Bo Towiańczycy są sztuką, w której nagle pączkują dwa niezależne tematy – holokaustowy i ten o odmowie bycia Konradem. Juliusz Chrząstowski przejmująco i złośliwie zarazem mówi monolog Rama Gerszona o swoim planie przerobienia Auschwitz na żydowską dyskotekę, jego mantra „Tańczcie! Tańczcie” wydaje się prologiem do innego, nienapisanego jeszcze dramatu Janiczak, zainspirowanego powiedzmy książką Niziołka o polskim teatrze Zagłady. Majnicz bardzo się podciągnął jako Gustaw/Konrad, rzeczywiście gra swoją scenę jako niezrealizowany, aczkolwiek uwspółcześniony epilog do widowisk Swinarskiego w Starym. Rubin gimnastykował się jak mógł, ale ani cytaty z jego poprzednich spektakli, ani aluzje do afery Nie-Boskiej komedii nie podnoszą tekstu Janiczak poziom wyżej. Już raczej osadzają go w doraźności. Potwierdzam jednak pierwsze rozpoznanie: to się świetnie ogląda, spektakl hula na widowni, będzie się dobrze sprzedawał. Wolałbym jednak, żeby wchodząc do Starego duet zrewolucjonizował swój teatralny język, przemyślał założenia gry z widzem. Bo na razie jest tylko tuning: wzmacniamy to, co już było, gramy ostrzej, głośniej. Niestety, na scenie nie bywa od tych zabiegów dotkliwiej, mądrzej, lepiej. Nie wiem, jak się w twórczych duetach synchronizuje język i formę, pary artystów idą równo czy jeden podmiot wyprzedza drugi. Janiczak i Rubin dla własnego dobra powinni coś od zaraz przegadać. Cykl formalny od Orgii i Ofelli póki co można uznać za dopełniony. Wesele w Łaźni i Elżbieta Batory mogłyby otwierać nowy rozdział.
6.
Joanna Erbel – działaczka miejska, Nike polskiej poliamorii startuje na prezydenta Warszawy. Gdybym mieszkał w stolicy – na bank głosowałbym na nią. Nie ze względu na poliamorię (niestety, wszystkie fajne rzeczy wymyślają w tym kraju – z mojego punktu widzenia – jakieś pięć lat za późno), a ze względu na rower, którym, jak wywnioskowałem z fotografii, porusza się po mieście przyszła pani prezydent. Wprawdzie my, kolarze długodystansowi, traktujemy rowerzystów miejskich z niejaką wyższością, jednak co dwa kółka to dwa kółka. Ileż mielibyśmy wspólnych tematów, ile spraw do załatwienia od zaraz. Cykliści rozumieją się bez słów, wiedzą, co najbardziej wkurwia w każdym mieście. Pokazałbym jej moje dziewięć przerzutek z tyłu i fikuśne baranie rogi przy kierownicy, umożliwiające leżenie plackiem podczas jazdy. Kampania wyborcza powoli rusza z kopyta. Gdyby była taka potrzeba, służę jako importowana ciemna Masa Krytyczna…
7.
Było nie było Jarzyna to bard mojej generacji, śledzić jego kolejne zakręty twórcze po prostu muszę. Do Warszawy na Drugą kobietę Grzegorza Jarzyny w TR nie przyjechałem ani za Erbel, ani na rowerze. Było nie było Jarzyna to bard mojej generacji, śledzić jego kolejne zakręty twórcze po prostu muszę. Bo to trochę tak jakby za każdym razem opowiadał o mnie: widzowie TR starzeją się razem z teatrem. Nie zdziwiło mnie, że Druga kobieta nie obeszła młodych recenzentów. Bo to ani lament, ani manifest. Jarzyna z pomocą filmu Cassavetesa przygląda się takiej niedostrzegalnej, cienkiej granicy wyczerpania. To jest linia między młodością a znużeniem, kreatywnością a jałowym biegiem. Jest taki moment w życiu człowieka, czterdziesto-pięćdziesięciolatka, kiedy wszystko się sypie. Poukładany świat i sposoby na jego rozumienie i odczuwanie zawodzą. Stajemy się przeźroczyści, młodzi nas nie widzą, albo, jak kiedyś pokazał to Nekrošius, obserwujemy życie i jego radości z bliska, choć już zza szyby. Jeszcze wszystko widać, jeszcze słychać tamten warkot, ale już jesteśmy po drugiej stronie tafli. Stukamy w nią z rozpaczą: tu jesteśmy, hej, tutaj! Jarzyna mówi: przechodząca kryzys twórczy i kryzys motywacyjny Wiktoria to ja. Ale Wiktorię – aktorkę i kobietę – gra Danuta Stenka. I przede wszystkim jest w niej głód ust, dotyku, gibkości. Innej formy, innego ciała. Wszędzie widzi ludzi-lustra. Karykatury jej kobiecości – jak ta ostra dramatopisarka Agnieszki Podsiadlik, żona reżysera Małgorzaty Buczkowskiej, gej-garderobiany Sebastiana Pawlaka, transwestytyczny wróż Tomasza Tyndyka. Druga kobieta jest wszędzie, wygrywa z pierwszą, czyli z Wiktorią. Bohaterka Stenki zaczyna więc żyć fantomowym życiem młodej, choć nieżyjącej osoby, fanki, która zginęła po spotkaniu z nią, jej idolką. Relacja Wiktorii z tym duchem, wyobrażeniem dziewczyny, granym przez Justynę Wasilewską, to osi spektaklu Jarzyny. Jak one ze sobą walczą, jak się dopełniają – w półtonach, drobnych gestach, uśmiechach, spojrzeniach! Wasilewska przylega do matowej ściany zamykającej tył sceny, jakby chciała przedrzeć się za wszelką cenę do intymnej strefy Stenki. Ale przecież już w niej jest, zawsze wychodzi z jej głowy, jako widmo należy tylko do świata jej wyobrażeń. Postać Wasilewskiej ma ciało szesnastolatki, Wiktoria Stenki widzi w niej siebie z przeszłości. Odczuwa z pomocą jej zmysłów – chłód wody w wannie, klaps na pośladku, taneczne podrygiwanie na sprężystej podłodze. Jarzynie i jego aktorkom udała się rzecz niezwykła: zmaterializowali w teatrze wszystkie lęki i pragnienia dojrzałości przechodzącej w starość. To całe nasze wyczerpanie, wydrążenie, wściekłość, że się jest, będzie za chwilę, poza tym, co pulsuje prawdziwym życiem. Można to nazwać, można pokazać. Na Drugiej kobiecie ten stan odczuwa się prawie fizycznie, przez skórę. A wtedy – na krótka chwilę – nie jesteśmy za szybą. To o tym jest to przedstawienie.
5-05-2014
Nie przybyłem tu, by łapać za słówko. Nie po to, by tropić pomyłki. Ale dla prawdy historycznej ośmielam się napomknąć, że spektakl 10 grudnia 2013 roku nie był jedynym krakowskim pokazem „Nietoperza”. Także dzień wcześniej, w poniedziałek, trupa ze stolicy prezentowała swoją mroczną śpiewogrę o eutanazji. Nie ze względu na moją skromną osobę przywracam kronikom to wydarzenie. I nie tylko, by oddać sprawiedliwość aktorom. Ale, pomyślmy, jak czuliby się Katarzyna Gniewkowska albo Leszek Mazan, obecni w Starym Teatrze tamtego wieczora, gdyby dowiedzieli się, że byli na przedstawieniu, którego nie było? I jeszcze można dorzucić, że pokaz poniedziałkowy zaczął się o 21:00, podczas gdy wtorkowy o 17:00. A więc to, co działo się we wtorek o 19:05, w poniedziałek miało miejsce plus minus o 23:05. I która pora właściwsza do obioru „Nietoperza”? – zapytam retorycznie. A jeśli chodzi o Jaśminę Polak. Widziałem ją na widowni „Klątwy” w Łaźni (przed pierwszym rzędem, na podłodze, siedzącą po turecku) oraz „nie-boskiej” w Starym (na schodach). Zgodnie z tą próbką badawczą gotów jestem potwierdzić skłonność utalentowanej aktorki do instalowania się poza główną częścią widowni, ale już komórki w użyciu nie widziałem. Moja słaba spostrzegawczość? A może zbytnie skupienie na tym, co na scenie miast na tym, co na widowni? Lub też silne postanowienie poprawy młodej artystki czy wręcz przyjęcie przez nią emeryckich reguł zachowania w kwestii „komórkowców” (takie słowo rekomendowała kiedyś Rada Języka Polskiego na ten oszałamiający wynalazek)?
Nie przybyłem tu, by łapać za słówko. Nie po to, by tropić pomyłki. Ale dla prawdy historycznej ośmielam się napomknąć, że spektakl 10 grudnia 2013 roku nie był jedynym krakowskim pokazem Nietoperza. Także dzień wcześniej, w poniedziałek, trupa ze stolicy prezentowała swoją mroczną śpiewogrę o eutanazji. Nie ze względu na moją skromną osobę przywracam kronikom to wydarzenie. I nie tylko, by oddać sprawiedliwość aktorom. Ale, pomyślmy, jak czuliby się Katarzyna Gniewkowska albo Leszek Mazan, obecni w Starym Teatrze tamtego wieczora, gdyby dowiedzieli się, że byli na przedstawieniu, którego nie było? I jeszcze można dorzucić, że pokaz poniedziałkowy zaczął się o 21:00, podczas gdy wtorkowy o 17:00. A więc to, co działo się we wtorek o 19:05, w poniedziałek miało miejsce plus minus o 23:05. I która pora właściwsza do obioru Nietoperza? – zapytam retorycznie. A jeśli chodzi o Jaśminę Polak. Widziałem ją na widowni Klątwy w Łaźni (przed pierwszym rzędem, na podłodze, siedzącą po turecku) oraz nie-boskiej w Starym (na schodach). Zgodnie z tą próbką badawczą gotów jestem potwierdzić skłonność utalentowanej aktorki do instalowania się poza główną częścią widowni, ale już komórki w użyciu nie widziałem. Moja słaba spostrzegawczość? A może zbytnie skupienie na tym, co na scenie miast na tym, co na widowni? Lub też silne postanowienie poprawy młodej artystki czy wręcz przyjęcie przez nią emeryckich reguł zachowania w kwestii „komórkowców” (takie słowo rekomendowała kiedyś Rada Języka Polskiego na ten oszałamiający wynalazek)?