Kołonotatnik 4: Bufonokastrator
1.
W „Newsweeku" Najsztub i Żakowski interesująco rozmawiają o bezkarnym zabieraniu miejsc pracy młodym ludziom przez przedstawicieli pokolenia 50 plus. Nawołują do ustąpienia pola, żądają empatii i wsparcia wchodzących generacji. Biją się w piersi, że zgrzeszyli, bardzo zgrzeszyli. Dziwne, ale nie znalazłem pod tekstem deklaracji, że od przyszłego miesiąca wywiady za Najsztuba robi jego córka, a miejsce Żakowskiego w „Polityce" zajmuje Jaś Kapela. Na szczęście na apel publicystów odpowiedziała niemal natychmiast „Gazeta Wyborcza". 15 maja w numerze 111 ukazała się recenzja teatralna podpisana przez krytyka debiutanta.
Już sam tytuł był bardzo a propos:
Śmiech w prosektorium.
Przedmiotem zainteresowania nowo wstępującego na krytyczny Parnas recenzenta okazała się Tamta pani, debiutancka sztuka dziennikarza Mikołaja Lizuta, wieloletniego pracownika „Gazety Wyborczej". Ucieszyłem się, że nowe polskie teksty zawsze mogą liczyć na zainteresowanie mainstreamowej prasy, że jest życie po Romanie Pawłowskim (zwłaszcza w czasach, kiedy większość dzienników i tygodników rezygnuje z relacjonowania teatralnych premier, bo ponoć nie ma zainteresowania czytelników), że „Gazeta Wyborcza" po zwolnieniu z etatów wszystkich lokalnych recenzentów dochodzi do przekonania, iż uczyniła źle i próbuje ten błąd naprawić. Czytałem dalej prawie szczęśliwy:
„Wystawiona w warszawskim teatrze Capitol Tamta pani to czarna komedia o śmierci i życiu (bo o śmierci bez życia się nie da) w czasach lansiarskiej polityki, teorii spiskowych, bełkotliwego języka i cywilizacji supermarketów, kiedy ludzie żyją tak, jakby śmierć akurat ich nie dotyczyła".
Żal mi Mikołaja Lizuta. Nie czytałem jego debiutanckiej sztuki i teraz po tej recenzji nie chcę jej już nawet zobaczyć na scenie.Po zapoznaniu się z takim leadem byłem przekonany, że nie tylko Lizut stworzył dzieło na miarę sztuk Alana Ayckbourna, Neila LaBute’a czy Denisa Kelly'ego, ale że pojawił się nowy Katon polskiej krytyki, przy którym radykalny politycznie i lewicowy z ducha recenzent „Wyborczej" Witold Mrozek to mały Miki. Mrozek przecież ani razu nie zdemaskował w swoich recenzjach cywilizacji supermarketów, lansiarskiej polityki i bełkotliwego języka teorii spiskowych. Nowy krytyk musiał to zrobić za niego. Na policzkach miałem już ogniste wypieki, ale nie mogłem oderwać się od lektury:
„Tamta pani niniejszym spotyka debiutanta pośród autorów sztuk teatralnych z nowicjuszem pośród teatralnych krytyków. Mogła być przyczynkiem do towarzyskiej przysługi, ale akurat to jej nie wyszło. Co do spotkania dwóch prawiczków w średnim wieku (od sceny i od recenzji), to ten pierwszy sprawił się OK, zaś ten drugi jest akurat do ocenienia".
Nerwowo zajrzałem na podpis pod tekstem.
I tu mina nieco mi zrzedła. Krytykiem nowicjuszem okazał się Paweł Smoleński (rocznik 1959) — reporter i publicysta, reprezentant wrednego pokolenia 50 plus, którego od poniedziałku zdaniem Żakowskiego miało już nie być. Smoleński. Mam w domu na półce jego książki o Iraku i Izraelu, cenię wielce Pochówek dla rezuna wydany przez Czarne. Nie wiedziałem, że przyjaźnią się z Lizutem. Ale zabolało mnie, że w ten sposób kompletnie bez poczucia żenady robią sobie kolesiowskie przysługi. Naiwnie myślałem, że takie numery w „Wyborczej" nie przejdą. Choćby dlatego, że przecież są normą u jej ideowych przeciwników. Jeszcze za czasów „Dziennika. Gazety Prawnej", a może i poprzedniej „Rzeczpospolitej" normą było, że dzisiejsi „dziennikarze niepokorni” pisali sobie nawzajem recenzje z książek. Entuzjastyczną recenzję z fabuły Piotra Zaremby mógłby opublikować Bronisław Wildstein, z powieści Bronisława Wildsteina Rafał Ziemkiewicz, z tomu Rafała Ziemkiewicza Michał Karnowski, a tekst o książce Michała Karnowskiego równie dobrze mógłby napisać jego brat Jacek. Oczywiście robiono to nieco subtelniej, prosząc o przysługę mniej znanych kolegów, ale zasada była ta sama. Standardy dziennikarskie i słynny obiektywizm recenzencki zostały oczywiście utrzymane. Dobra, recenzje z powieści to nie moja sprawa, ale kiedy do zawodu krytyka teatralnego przemyca się autorów kuchennymi schodami, dostaję białej gorączki. Bo na cholerę wtedy ludziom całe te studia teatrologiczne?!
Na podobnej „kolesiowskiej” zasadzie debiutowała swego czasu w „Dzienniku" 18-latka Olga Koehler. Działo się to za czasów dyrekcji Krzysztofa Koehlera w TVP Kultura. Nie wiem, co to był za deal, może nie był, może po prostu redakcja sama z siebie odkryła samorodny talent recenzencki w domu zaprzyjaźnionego dyrektora. Młoda pani krytyk opublikowała dwa teksty teatralne: z Orestei Klaty w Starym Teatrze i z Pułapki na myszy Lipińskiej w Teatrze Słowackiego. Klata i Lipińska dostali od młodej Charlotty Corday polskiej krytyki teatralnej dwa „maracie” ciosy nożem. W porównaniu z tekstem Smoleńskiego to były arcydzieła! Ach, ten styl, logiczna argumentacja, znajomość konwencji teatralnych! Dojrzałe słownictwo! Olga Koehler znała nazwiska reżyserów i aktorów opisywanych przedstawień, wiedziała, czego chce publiczność krakowska i jak się powinno wystawiać Agatę Christie w teatrze, i Ajschylosa. Kurczę, gdybym ja, mając 18 lat, wiedział, kim był Ajschylos i jak go grano w polskim teatrze po wojnie!
Niestety, po tych dwóch tekstach obiecująca autorka zagadkowo zamilkła i zniknęła gdzieś w nieznanych mi bliżej tekstowych światach. Szkoda, bo zapewne ze względu na młody wiek i czas debiutu była to nowa Masłowska, cudowne dziecko krytyki polskiej. Bo kto debiutował w jej wieku? Konstanty Puzyna? Tomasz Raczek? Ciekawe jednak, że „obiecującej autorki” nie podkupił od „Dziennika" ani „Dialog", ani „Teatr" ani nawet – horribile dictu! - „Gazeta Wyborcza". Mogłaby dziś pisać z Lizuta. Zamiast niej pisze Smoleński i jak co drugi namolny nowicjusz domaga się w swoim tekście oceny. Proszę bardzo. Dla ułatwienia lektury swoje uwagi dopisuję do jego recenzji kapitalikami.
„A więc rzecz rozgrywa się w prosektorium, gdzie urzęduje dwóch niezłych i wiarygodnie zagranych prostaczków - Kaplica i Cytryn.
PANIE PAWLE, TU WYPADAŁOBY PODAĆ NAZWISKA AKTORÓW WYSTĘPUJĄCYCH W SZTUCE. NAWET RECENZENTOWI-DEBIUTANTOWI WYPADA JE ZNAĆ I OD RAZU OCENIĆ, JAK TE NOWE KREACJE WYPADAJĄ NA TLE INNYCH ICH RÓL.
Ten starszy, Kaplica, utrzymuje, że coś tam przeczytał o życiu w Biblii
ALE KTÓRĄ KSIĘGĘ, KONKRETNIE? BO TO JEDNAK JEST RÓŻNICA, CZY NOWY, CZY STARY TESTAMENT I CZY HIOB, CZY JEREMIASZ…
oraz że zna się na kobietach, bo ma dwie sprawy o ustalenie ojcostwa. Zaś młodszemu, Cytrynowi, menstruacja myli się z masturbacją i motywacją; czegoś jednak na literę „m" mu brakuje, jak stwierdziła pani psycholog przed sądem dla nieletnich, objaśniając jakiś jego postępek i tłumacząc życiowe porażki.
NIE WIEM, CZY PAWEŁ SMOLEŃSKI OPISUJE W TYM FRAGMENCIE RECENZJI SCENĘ ZE SPEKTAKLU, CZY PO PROSTU STRESZCZA MONOLOG CYTRYNA…
Ważną rolę gra w tej sztuce także gorzała, bo przecież w prosektorium i w obliczu ostateczności nie da się nic na trzeźwo (czy gdziekolwiek się da na dłuższą metę?).
ZAWÓD KRYTYKA TEATRALNEGO JEDNAK WYMAGA MINIMALNEJ TRZEŹWOŚCI. NIE STOSUJEMY ALKOMATÓW, ALE MAMY TAKĄ ZASADĘ, PANIE PAWLE, ŻE NIE PIJEMY PRZED I W TRAKCIE PRZEDSTAWIENIA, JAK RÓWNIEŻ PRZED I W TRAKCIE PISANIA – POTEM JUŻ MOŻNA – ZWŁASZCZA ZE WSTYDU.
A jeśli białej wódki chwilowo brak, nada się i denaturat przesączony przez chleb, żeby zyskał na smaku i stracił na kolorze.
NIE WIEM, CZY TEN FRAGMENT TO ZWIERZENIA BOHATERA CZY WSPOMNIENIA AUTORA RECENZJI?
Klasyczny - by tak rzec - wymóg jedności miejsca, akcji i czasu nakazuje, by rzecz działa się w ciągu jednej nocy, między stołami do mycia zwłok i nad literatką wódki.
JEDNOŚĆ CZASU I MIEJSCA AKCJI ZAKWESTIONOWAŁ JAKO NIEKONIECZNĄ JUŻ CYD PIERRE'A CORNEILLE'A W I POŁOWIE XVII WIEKU. CIESZY MNIE JEDNAK FAKT, ŻE SMOLEŃSKI DALEJ UWAŻA, ŻE BYŁ TO JEDNAK NIEWYBACZALNY BŁĄD REFORMATORSKI W TEATRZE I DRAMACIE.
Do Cytryna i Kaplicy dołącza kompania: profesor Leopold, zdeklarowany ateista i człowiek tzw. starej daty, poseł Andrzej, jak niejeden parlamentarzysta - w kostiumie uszytym z polskich wartości
BARDZO CIEKAWA INFORMACJA O KOSTIUMIE POSTACI. JAK WNIOSKUJĘ Z OPISU, JEST ON W KOLORZE BIAŁO-CZERWONYM. NA LEWYM RĘKAWIE AKTOR MA NAPIS BÓG, NA PRAWYM OJCZYZNA, A NA BRZUCHU WIDNIEJE DUMNIE WYKALIGRAFOWANY GOTYKIEM HONOR. ZNAM DZIESIĄTKI AKTORÓW, KTÓRZY WPROST MARZĄ, BY W CZYMŚ TAKIM WEJŚĆ NA SCENĘ.
oraz piosenkarko-aktorko-tancerka Angela, znana z plakatów z reklamami niczego.
DOPRAWDY NIE WIEM, DO JAKICH REKLAM KIERUJE NASZE SKOJARZENIA SMOLEŃSKI – DO BANERÓW „WYBORCZEJ"? „NAM NIE JEST WSZYSTKO JEDNO"?
Alkohol zaś powoduje, że tak naprawdę nie wiemy, czy oglądamy delirium tremens i majaki Cytryna i Kaplicy, czy może jednak noc w gruncie rzeczy niezwykłą, gdy zmarli przemawiają do żywych, popijają i chce im się seksu oraz generalnie lepszego życia, mimo że już są martwi.
O, TU RECENZENT CHYTRZE PRZEMYCA INFORMACJĘ, ŻE SZTUKA LIZUTA – NA PIERWSZY RZUT OKA POGROBOWIEC KONCEPTÓW SYTUACYJNYCH JANUSZA GŁOWACKIEGO I SŁAWOMIRA MROŻKA, NAWIĄZUJE JEDNAK DO BOBOKA DOSTOJEWSKIEGO, UMARŁYCH ZE SPOON RIVER, A NAWET DZIADÓW.
Nie chodzi tutaj jednak o wyśmiewanie cudu zmartwychwstania.
SMOLEŃSKI KONSEKWENTNIE PRZYWOŁUJE W PODTEKŚCIE ŚREDNIOWIECZNE NIEMIECKIE MISTERIA, PODCZAS KTÓRYCH WOKÓŁ KRZYŻA Z UMIERAJĄCYM CHRYSTUSEM TAŃCZYŁY ROZNEGLIŻOWANE KOBIETY SPRZEDAJNE.
Ci, którzy odeszli, spotykają tych, którzy odejdą niebawem
CZY AUTOR MA NA MYŚLI PRACOWNIKÓW „GAZETY WYBORCZEJ", ZWALNIANYCH W RAMACH WYPOWIEDZEŃ ZBIOROWYCH?
i tak gwarzą sobie, gdzie lepiej, jak lepiej, po co żyć i po co umierać.
ZAWSZE CHCIAŁEM ZOBACZYĆ NA SCENIE AKTORÓW, KTÓRZY PO PROSTU SOBIE „GWARZĄ” – I TO NIE GWARĄ, BO O TYM POINFORMOWAŁBY RECENZENT. W TAKIM RAZIE UNIWERSALNE „GWARZENIE NA SCENIE” BRZMIAŁOBY CHYBA TAK: „POPIERDZIELIŁO SIĘ, HENIEK, OJ POPIERDZIELIŁO, CO TAM W SERIALU, MATKA, DAJ DZIECKO ŻYĆ, A NOWAKOWEJ TO ZĄB WYPADŁ, CZYTAŁEŚ TEGO ZIEMKIEWICZA, BUCU, PRZEŁĄCZ NA POLSAT, FERDEK BĘDZIE, ZUPA ZA SŁONA, CIEPŁE KLUCHY Z TYCH NASZYCH GOLFISTÓW…
Dziennikarz Lizut napisał farsę bez tabu
CZYLI, JAK ROZUMIEM, JEST W NIEJ MOWA O ORIENTACJI SEKSUALNEJ JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO ALBO O DZIECKU PAPIEŻA, INNYCH TABU JUŻ NIE MA W TYM KRAJU.
jego bohaterowie klną i czynią sobie sprośne propozycje, ale bez wulgarności
DAJ, AĆ JA POBRUSZĘ, A TY POCZYWAJ?
ich język nie różni się od tego, który słyszę w tramwaju. Dlatego Tamta pani wywołuje na widowni salwy śmiechu, bo okazuje się, że mentalna odległość od prosektorium - zasiedlonego przez Kaplicę, Cytryna i karykaturalne duchy/postaci Profesora, Polityka i Panienki - do eleganckiego deptaka w śródmieściu jest raczej pozorna. (…)”
I tak dalej, i tak dalej… Im bliżej finału recenzji, tym jaśniej mi się robi na duszy, już wiem, czemu Mrozek pisać z Lizuta nie chciał, Pawłowski się wymigał. Autorowi debiutantowi został ku pomocy tylko jeden starszy kolega. Żeby nie było – doceniam ten gest, wymagał nie byle jakiej odwagi. Bo teraz po tej recenzji człowiek jakoś inaczej patrzy na twórczość reporterską i publicystykę Smoleńskiego. Rodzi się fundamentalna wątpliwość: a może połowa z jego książek to tak dla kumpli pisana, z dobroci serca? Tę o Iraku Smoleński napisał specjalnie dla pewnego Irańczyka, tę o Izraelu dla znajomej Palestynki. Strofami o Ukrainie chciał otrzeć łzy ks. Isakowiczowi-Zaleskiemu
Jak przypuszczam, za tę krótką recenzję po znajomości Paweł Smoleński dostał circa about 400-500 zł. Młody krytyku, który czytasz te słowa, który mógłbyś napisać tę recenzję z Lizuta przebywając na praktykach dziennikarskich w „Wyborczej" albo przyjść do redakcji prosto z ulicy z tekstem w łapie, mistrz reportażu właśnie wyjął ci z kieszeni pół patola. Odebrał należną ci mołojecką sławę przywalenia Lizutowi. Pokazał palcem – „Pisz sobie za darmo w „internetach” i nie wchrzaniaj się, chłopie, dziewczyno, w naszą korposolidarność".
Żal mi Mikołaja Lizuta. Nie czytałem jego debiutanckiej sztuki i teraz po tej recenzji nie chcę jej już nawet zobaczyć na scenie. Nie mam pojęcia, kiedy miał czas ją napisać, jakiego heroizmu i logistyki to wymagało. Przecież Lizut dyrektoruje w radio, kooperuje z Wojewódzkim, jest cały czas w odważnym programie Na językach. Nie znacie? Grupa mało sympatycznych osób plus nieco zakłopotany Mikołaj Lizut omawia w nim przygody towarzyskie celebrytów, surowo ocenia romanse, lans i podwójną moralność. Czyżby Lizut wkraczający na teatralny rynek sam bał się poddać ocenie? Wystraszył się surowych recenzentów warszawskich i poprosił kolegę, by napisał „dobrze”?
Lizuta lubię, przez pół roku pracowaliśmy w jednym kulturalnym programie telewizyjnym: sześciu samców alfa, Sylwia Chutnik i ja - samiec omega. Lizut był absolutnie bezkompromisowym krytykiem, dostawało się zwłaszcza reżyserom i dramatopisarzom. Ja, broniąc artystów, robiłem za oswojonego geja telewizyjnego, bo wiadomo, skoro byłem ekspertem od teatru, a to homolobby i tak dalej. W jednym odcinku, jak w studio grał Projekt Warszawiak, z inicjatywy Lizuta siedziałem nawet na jego kolanach. Zapamiętałem, że były to bardzo miękkie kolana.
2.
To nie wiesz, jak jest z Nowakiem? – zdziwił się Poniedziałek.– Ich jest naprawdę trzech, tylko że zawsze trzymają się razem i poruszają bardzo szybko wokół jednej osi. Po moim ostatnim tekście „kołonotatnikowym”, w którym wyznałem, że czuję dziwną sympatię do aktorów z brodami, zadzwonił do mnie Jacek Poniedziałek i głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmił mi, że jestem gejem. O poranku okazało się jednak, że to był tylko sen. Wstałem lekko zaniepokojony, przetarłem oczy rękawem i od razu postanowiłem wyjaśnić sprawę u źródeł. Zadzwoniłem do Poniedziałka. – Wiesz, śniło mi, że zadzwoniłeś do mnie i powiedziałeś, że jestem gejem, bo podobają mi się brodaci aktorzy. Jestem? – Skądże! – zabrzmiało jak wyrok. Sucho. Beznamiętnie. Mimo wszystko poczułem się nieco dotknięty. – W moim śnie byłeś innego zdania… – zauważyłem z przekąsem – bo wiesz, te brody… może… – Brody nie mają tu nic do rzeczy – przerwał mi od razu. – Chodzi o to, że jesteś za gruby. O, teraz to naprawdę zabolało. Rzuciłem komórką o podłogę. Trzask odpadającej obudowy obudził mnie na dobre. A jednak znowu sen – odetchnąłem. Świtało. Za oknem wstawało brodate słońce. Westchnąłem, przełożyłem kartę SIM do starego aparatu i znów – tym razem chyba na jawie, ale pewności nie miałem – zadzwoniłem do Poniedziałka. O dziwo, od razu zorientował się w czym rzecz. – Nie jesteś pierwszym, który do mnie dzwoni z tą sprawą – zauważył nieco protekcjonalnie. Długo opowiadał mi o zdrowym trybie życia, rolkach i siłowni i że generalnie teatr pomaga w zachowaniu smukłej sylwetki. – Ale krytyk Maciej Nowak jest znacznie grubszy ode mnie! – burknąłem mściwie. – To nie wiesz, jak jest z Nowakiem? – zdziwił się Poniedziałek.– Ich jest naprawdę trzech, tylko że zawsze trzymają się razem i poruszają bardzo szybko wokół jednej osi. W efekcie powstaje złudzenie optyczne, że to jedna osoba słusznej postury. Obejrzyj sobie poklatkowo teledysk Mister D., w którym Nowaki występują w roli teściowej Masłowskiej… Uśmiech się im tak dziwnie „rozstraja”…
Kiedy tylko medialny fenomen Macieja Nowaka został w ten oto wstrząsający sposób ostatecznie wyjaśniony, natychmiast się obudziłem. Drżałem na całym ciele, bo znam dobrze z amerykańskich filmów los ludzi, którzy przypadkiem poznali państwowe sekrety tej rangi. Nagle zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko Poniedziałka. Krzyknąłem z przerażenia i na wszelki wypadek nie odebrałem. Kolejne piętra snu muszą mieć w końcu, psiakrew, jakiś swój przytulny strych.
Bardzo przepraszam panów Poniedziałka i Nowaka, że pojawili się w moim śnie. Powyższy sen kompromituje wyłącznie autora i nikogo poza nim. Jakkolwiek uważam, że sen, w którym pojawiają się osoby publiczne, jest dobrem publicznym i nie podlega autoryzacji.
3.
A tak… Ten mój nieszczęsny tekst o brodzie przeczytał, niestety, kolega z liceum, który nie odzywał się do mnie całymi latami. Kolega nie ma telewizora, bo w telewizji kłamią, nie kupuje gazet, bo to czysta liberalna propaganda i w ogóle jest nie na czasie, dlatego polityczno-obyczajowe spory o triumfatora konkursu Eurowizji są mu szczęśliwie nieznane. Na portal teatralny.pl wszedł całkiem przypadkiem: szukał na chybił trafił ofert dotyczących depilacji pleców. Po zobaczeniu zdjęcia Conchity Wurst umieszczonego obok mojego nazwiska napisał mi spontanicznego smsa: „No, Drewniak, ale się wylaszczyłeś…”
4.
Ci recenzenci! Czytam tekst o Machii Juliusza Machulskiego z zaprzyjaźnionego Teatru Starego w Lublinie. Niby wszystko okej, spektakl się autorowi podoba, choć namawiałbym Waldemara Sulisza, żeby jeszcze popracował nad stylem i kompozycją tekstu. Straszny tam bałagan i pełno powtórek… Problem jednak w tym, że krytyk zdradza finał przedstawienia, ujawnia czytelnikowi kluczową dla scenicznego suspensu przewrotkę sytuacyjną i tożsamościową. To inni autorzy się gimnastykują, by nawet w rozmowie nie wymienić tytułu filmu Giuseppe Tornatore, w którym jest zastosowany podobny chwyt fabularny, nikt nie używa nazwy średniowiecznego gatunku dramatycznego, z którym sztuka Machulskiego ma co nieco wspólnego, by nie zdradzić pomysłu autora na zaskoczenie widza, a tu idzie sobie krytyk na przedstawienie i tak mu się podoba, że od razu pisze, jak to się skończy! Rozumiem, można zdradzić, że Makbet, że Romeo i Julia, że nawet Hamlet nie przeżyją u Szekspira, że nie będzie happy endu. Ale wykonać taki numer nowej sztuce? Co by było, gdyby pierwsi recenzenci Romancy Jacka Chmielnika, absolutnego przeboju scenicznego lat osiemdziesiątych, opisali z detalami pułapkę, jaką Chmielnik zastawiał na widzów? Przecież sztuka by padła. Bez tego zaskoczenia i oszustwa ona nie istniała, tekst był tylko dodatkiem do przewrotki. Jest taka fraza klucz, często spotykana w recenzjach filmowych: „Finału nie zdradzę". Może by się tak czasem na krytykach filmowych wzorować? Albo…
Czytałem raz kryminał wypożyczony z biblioteki, w którym nazwisko tego, kto zabił, było za każdym razem podkreślone na czerwono. Ktoś wredny chciał mi zrobić czytelnicze kuku, ale trafiła kosa na kamień. Tak już mam, że kryminały czytam od końca. Jak już wiem, kto i kogo zabił, mogę bez nerwów zagłębić się w narrację. Czysta przyjemność! Ale książkowemu terroryście nie darowałem. Podkreśliłem w książce inne nazwiska różnymi kolorami: jedno należało do kamerdynera, drugie do inspektora policji. A potem jeszcze napisałem na pierwszej stronie: „ten, co podkreślał na czerwono, to głupek”. Oddałem książkę do biblioteki z poczuciem dobrze wypełnionego obywatelskiego obowiązku.
5.
Oglądając w Teatrze Polskim Andrzeja Seweryna jako króla Leara pojąłem nagle, że jest jedno zadanie aktorskie, któremu bym podołał. W którym spełniłbym się bez reszty. Chodzi o machanie flagą na pustej scenie. Jak pięknie układa się wtedy materiał, jak wiatr sceniczny nim podrzuca i go porywa. Flaga zmienia się w falę, fala w chmurę, chmura w suknię. Przez kilka sekund oglądamy czysty, fundamentalny mechaniczny balet koloru i ruchu, przestrzeń gry zagęszcza się i poluźnia. W spektaklu Jacques'a Lassalle’a machanie flagą jest jak malowanie obrazu w powietrzu. Jedna flaga, którą macha aktor, wystarczy za całą armię i bitwę. I już nie trzeba tłumów statystów, wystrzałów, rżenia koni i szczęku oręża. Jest tylko duże płótno zatknięte na drążku. I ręce aktora, które wprawiają flagowy mechanizm w ruch doskonały, taniec i niemy krzyk. Chciałbym choć raz tak pomachać sobie flagą na scenie. Może nawet podczas próby albo kiedy nikogo nie ma w teatrze. Machanie flagą to sedno teatralności. Choć jak podejrzewam, w moim przypadku byłaby to biała flaga.
6.
Najlepszym dziennikarzem kulturalnym w Polsce jest Wacław Krupiński z „Dziennika Polskiego".
Napisałem to zdanie absolutnie bez żadnej ironii. Naprawdę tak myślę.
Śledzę teksty, wywiady, polemiki i interwencje Krupińskiego od początku awantury o Stary Teatr. To Krupiński opisał próby Nie-Boskiej Komedii Frljicia, żądał ocenzurowania spektaklu lub jego zdjęcia, a gdy cel osiągnął, martwił się, ile pieniędzy stracił teatr na odwołaniu przedstawienia i zbudowanej dekoracji. Redaktor Krupiński wykrył, że teatr Klaty zapomniał wystąpić o prawa do wykorzystania fragmentów muzyki Strawińskiego w Królu Edypie, podpowiedział kolegom, że w Starym nie jest zwoływana rada artystyczna. On pierwszy wiedział o akcji protestacyjnej na widowni podczas Do Damaszku. Ujawnił, że jest stosowany mobbing wobec pracowników, że związki zawodowe się burzą, że liczba nadgodzin osiągnęła poziom monstrualny. Że istnieje podejrzenie niegospodarności w teatrze. Krupiński pilnuje Starego Teatru, troszczy się o aktorów, którzy odeszli po konflikcie z Klatą, rozmawia z nimi i pociesza. Jest jak dziennikarz terapeuta, w zastępstwie dyrektora pozwala seniorom teatru godnie pożegnać się z widzami.
Walka z jednym teatrem budzi podziw, walka ze wszystkimi – przechodzi do historii.Przypominam czytelnikom – nie drwię tu ani przez chwilę!
Krupiński zadaje pytania Klacie na spotkaniach, w których bierze udział dyrektor narodowej sceny, wysyła oficjalne zapytania do sekretariatu. Sonduje dyrektorów innych scen polskich (Andrzej Seweryn), jak u nich wyglądają relacje z zakładową Solidarnością, gdzie rodzą się konflikty i jak ich unikać. Krupiński ma swoich informatorów w teatrze i w urzędach, jest uparty, precyzyjny, bezlitosny i skuteczny. Nie daje nikomu zapomnieć o wewnętrznej sytuacji w Starym, o konfliktowym charakterze dyrektora. I wydaje mi się, że nie spocznie, póki nie dopnie swego celu. A cel ten najlapidarniej został nazwany w słynnym filmie: Przynieście mi głowę Alfreda Garcii. Albo jakimś podobnym.
Jan Klata zawsze lubił boks z antagonistami. Obrażał się i dręczył publicznie krytyków, którzy zaszli mu za skórę, którzy pisali o nim agresywnie lub szukali zaczepki na publicznych dyskusjach. Klata był agresywny, bo musiał się bronić. Widziałem parę razy kompletnie nieuzasadnione ataki na jego spektakle i aktorów w wykonaniu na przykład pracowników uniwersyteckich. Klatę bolała niesprawiedliwość i walił wtedy na odlew. Czasem nawet wyprzedzał atak, przewidywał go i doskakiwał do gardła ofiary, zanim ona wypowiedziała pierwsze słowo przeciwko niemu. Tak było, póki nie pojawił się Krupiński. Klata znalazł w nim godnego przeciwnika. Błyskotliwe riposty Klaty kontra upór Krupińskiego. Zapalczywość ogniowa dyrektora naprzeciwko metodyczności rażenia dziennikarza. Póki co Klata jest przy Krupińskim bezradny. Bo Krupiński gra w grę „czujność obywatelska”, tropi afery, podlicza, słucha skrzywdzonych. Jest kontrolerem i strażnikiem. Szuka sojuszników. Wzmacnia swój głos głosami innych niezadowolonych. Walczy o normalność i pryncypia. A Klacie kończy się powoli amunicja, maleją szeregi stronników. Arcydzieła i spokój w zakładzie pracy, których żąda Krupiński, nie rodzą się przecież na jeden pstryk. Klata potrzebowałby czasu i oddechu na kontratak, Krupiński odetchnąć mu nie daje.
Jeśli to prawda, że po odejściu ministra Zdrojewskiego do europarlamentu PO zdejmie parasol ochronny znad krakowskiej narodową sceną, nowy minister (Rafał Grupiński?) nie będzie miał rąk związanych decyzjami swego poprzednika, Klata zostanie poświęcony w imię spokoju przed kolejnymi wyborami. Tak. Ministerstwo Kultury odwoła go bez zmrużenia oka. A środowisko po sprawie Frljicia i Nie-Boskiej komedii nie będzie go bronić jednym głosem. Może nawet wcale, jeśli na jego miejsce przyjdzie ktoś o podobnym dorobku, poglądach, ale – że tak powiem – przyjemniejszy w obyciu.
Obym się mylił, ale wygląda na to, że Wacław Krupiński dopnie swego i zatknie głowę Klaty nad swoim redakcyjnym biurkiem. I zyska wtedy mir powszechny u dziennikarskiej braci. Wiecie, czwarta władza, jej triumf i te rzeczy…
O pojedynku Krupiński-Klata będą się uczyć pokolenia przyszłych teatrologów. Bo cokolwiek byśmy nie myśleli o motywacjach dziennikarza, czy to jest wojna prywatna, czy w imieniu nas, widzów prowadzona, wykonuje on jednak fundamentalny obowiązek zawodowy: ujawnia nieprawidłowości, informuje o zakulisowych konfliktach, pilnuje przepisów i dobrego obyczaju. A że walczy także o swoje, żeby jego było na wierzchu, to już inna sprawa…
Nie chciałbym znaleźć się na celowniku Wacława Krupińskiego. Wszyscy jesteśmy przy nim tylko okazjonalnymi malkontentami. Klacie składam przedwczesne kondolencje. Bo nie znam żadnego anty-Krupińskiego, dziennikarza, krytyka, pióro do wynajęcia, który wyszedłby na ring po stronie Klaty i zaczął szukać słabych punktów krakowskiego fightera.
Tak – Krupińskiego trzeba szanować. Ale szanowalibyśmy go jeszcze bardziej, gdyby tak po zakończeniu misji „Stary Teatr” albo nawet równocześnie zabrał się za prześwietlenie innych krakowskich scen, zastosował te same metody w walce z błędami i wypaczeniami, o ile takie są oczywiście, w Ludowym, Grotesce, Teatrze Słowackiego… Wtedy polskie dziennikarstwo kulturalne weszłoby na poziom dotąd niespotykany. Patrzylibyśmy wszystkim na ręce. Pilnowali wydawania publicznych pieniędzy, repertuaru, nadgodzin, frekwencji. Wierności idei – wreszcie. Namawiałbym Wacława Krupińskiego do wszechkrucjaty.
Walka z jednym teatrem budzi podziw, walka ze wszystkimi – przechodzi do historii.
7.
„Bufonokastrator/ grzechów rejestrator/ obciachu predator/ zmieni ci taryfikator/ bufonokastrator/ hej! hej! ty stąd/ wiej!”
Zaraz, zaraz, czy przypadkiem tak nie rapowała Paktofonika?
19-05-2014
Z tym kolesiostwem, to jednak Smoleńskiemu szlak przecierał właśnie Mrozek. Pawłowski (ciągle współpracownik GW) napisał Jeżyce story, a Mrozek pojechał, obejrzał i napisał, że wybitne. To jest własnie ten radykalizm w duchu PSL.