Kołonotatnik 5: Stawka większa niż życie
1.
Przyłapany przez media na dwuznacznym moralnie zaangażowaniu w działalność ukraińskiej spółki firmowanej przez współpracownika byłego prezydenta Janukowycza Aleksander Kwaśniewski zauważył celnie, że Polacy są narodem „finansowych zawistników”.
2.
Najlepsza publicystyka Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki pochodzi z czasów, kiedy pisali felietony do „Krytyki Politycznej” i z trudem dopinali domowy budżet. Już byli znani, już chwalebnie kontrowersyjni, ale nagrody pieniężne i rzeczowe, statuetki i czeki z wielu festiwali miały się dopiero na nich posypać. Pamiętam jeden ich gorzki, wściekły, pełen żalu, ale kapitalny tekst sprzed paru lat, że nie mają z czego żyć, bo wypadła im jedna robota z grafiku i w związku z tym cały domowy budżet się sypie. Strzępka i Demirski za ostatnie pieniądze kupili zapas fajek i poszli do kina, oglądali jakiś dobry artystyczny film, ale kompletnie nie mogli się skupić, bo cały czas liczyli, ile bohater wydaje, gdzie kupuje i „co je”. Finansowej bryndzy były poświęcone także felietony Michała Kmiecika. Kmiecik wchodził w zawód, w teatr, w pisanie bez studiów, czyli de facto bez okresu ochronnego, bez treningu samoutrzymania, bez czasu przeznaczonego przynajmniej teoretycznie na naukę reguł, także finansowych, dorosłości. I dziwił się, że nikt z dyrektorów scen polskich nie chce zainwestować w młodego reżysera i dramatopisarza, o którym pisze się, że świetnie debiutował, że ma potencjał, „idzie, młody genialny, nosi but w butonierce…” Nie śledzę uważnie felietonistyki Jana Klaty na łamach „Tygodnika Powszechnego”, ale na pewno opisał już kiedyś jak z Justyną Łagowską zaraz po studiach chodzili głodni po Paryżu. Albo przynajmniej o tym opowiedział w którymś ze swoich szczerych do spodu „wywiadów-strumieni i rzek”.
Kryzys dotknął (bo chyba zawsze dotykał!) nie tylko ludzi teatru. Artyści innych dziedzin, a nawet celebryci co jakiś czas donoszą, że nie jest wesoło. Kilka miesięcy temu przez media społecznościowe przetoczyła się dyskusja o zarobkach pisarzy. Kaja Malanowska przeklinała te swoje nędzne sześć i pół tysia honorariów za książkę. W 2012 roku przejmowaliśmy się krachem Michała Figurskiego i drastycznym spadkiem dochodów Huberta Urbańskiego. Zwolniona z serialu Klan i uwięziona w kleszczach nałogu Agnieszka Kotulanka nie ma podobno żadnych oszczędności. Byłym politykom też nielekko – bezrobotny Jan Rokita nadawał swego czasu z Toskanii dramatyczne apele, że komornik sądowy wchodzi mu na konto, rekwiruje pensje, chce się dobrać do krakowskiego księgozbioru.
Co tu dużo mówić: dobrze się czyta i słucha o nieszczęściu kredytowym, kłopotach mieszkaniowych, utracie płynności finansowej ludzi sztuki. A niech cierpią, jako i my cierpimy! Bieda niezawiniona i niezasłużona wpisuje się także w stereotyp artysty teatru. Głód stymulatorem twórczości, brak stabilizacji pretekstem do walki o czystość stylu, nawet bezdomność wymusza mobilność artystyczną…
Dziwne jednak, że w chwili, kiedy sytuacja finansowa artysty gwałtownie się poprawia, nie idzie wcale za nią publikacja dzienników sytości, e-maili komfortu, wywiadów zawierających opowieści o triumfalnych gażach. Dlaczego artysta jak każdy Polak nabiera wtedy wody w usta? Przecież logika podpowiadałaby, że trzeba się chwalić, bo przykład sukcesu ośmiela innych, przeciera szlak, promuje opłacalność sztuki. Czemu o tym pisać nie chcecie, panowie? Przecież najlepsi zarabiają w polskim teatrze naprawdę nieźle…
3.
Teraz będzie o plotce. Brzydzimy się plotkami, ale jakiż one mają bezdyskusyjny czar, prowadzą nas przecież nieustannie do wstrząsających wniosków etycznych, a nawet i egzystencjalnych odkryć. Plota niejako z definicji nie musi oddawać stanu faktycznego, może być tylko marzeniem o czymś, naszą najtajniejszą projekcją. No, ale jest. Krąży. Potężnieje z każdym powtórzeniem. I tylko dlatego ją powtarzam – by jeszcze urosła, nadęła się do granic i pękła wreszcie…
Otóż pewien rozchwytywany reżyser, bohater masowej wyobraźni (dane celowo zaciemniam i nie podaję nazwy teatru) wynegocjował ostatnio honorarium w wysokości – 160 000 złotych za realizację premiery poza swoją macierzystą sceną. Osobom niezorientowanym w stawkach nadmienię, że średnie kwoty w branży reżyserskiej kształtują się mniej więcej tak – 15 000 –nieopierzony debiutant, 30 000 – mainstream, 50 000 – czołówka, nieco więcej najlepsi z najlepszych. Gratulując artyście sukcesu negocjacyjnego i tym samym potwierdzenia swojego statusu w branży, nie piętnuję wcale teatru (a może opery?), który tyle zapłacił/zapłaciła. Skoro zapłacił, znaczy się – miał z czego. Organizator zaakceptował, widzowie – jestem tego absolutnie pewien – tylko na tym skorzystali. Są artyści, których po prostu trzeba mieć na afiszu, bo działają jak magnes na publiczność i kto wie, czy w końcu nakłady poniesione na premierę w jakimś stopniu się nie zwrócą. Jako Polak patriota cieszę się również, że dostał te pieniądze reżyser rodak, a nie na przykład gwiazda zagraniczna. Że podatki zapłaci w kraju, że przynajmniej część z tej sumy zostanie skonsumowana nad Wisłą albo złożona w polskich bankach. I że zamiast marnować pieniądze na jakiś prowincjonalny festiwal teatralny, który kosztowałby właśnie tyle, środki te trafią w jedne godne, ręce.
Ta plotka ma jednak swój zdumiewający epilog. Otóż na wieść o rekordowym honorarium kolegi inny reżyser przystępujący do pracy w tej samej instytucji zażądał za swoje usługi 170 000 złotych. Obaj panowie byli ze sobą na długo przed tymi wydarzeniami mocno skonfliktowani i nie szczędzili sobie złośliwości w mediach, a raz nawet doszło między nimi do rękoczynów. (Ostrzegałem, że będę zacierał ślady i rzucał podejrzenia to tu, to tam!). Konflikt między reżyserami tłumaczy, skąd ta dziesięciotysięczna zwycięska górka w honorarium drugiego z artystów. Już wiadomo, kto jest lepszy, przynajmniej do kolejnego rozdania.
O ile dobrze pamiętam, jeden z tych reżyserów mówił jakieś dwa lata temu w wywiadzie o złym gospodarowaniu środkami finansowymi w polskim teatrze. Mówił, że, owszem, są pieniądze i to wcale niemałe, tylko że są permanentnie marnowane. Racja. Dopiero teraz nic się nie zmarnuje.
4.
Jak mógłby wyglądać taki „dziennik sytości” godnie wynagradzanego reżysera? Może tak:
Wtorek 9.30 – boy hotelowy budzi mnie w hotelu Q. w mieście na literę N. Nieco zasapany jadę do wynajętego przez teatr mieszkania na ulicę Z., żeby sobie trochę pomieszkać.
Wtorek 9.58 – telefonuję do inspicjenta i odwołuję dzisiejszą próbę, bo zmieniła mi się koncepcja spektaklu: nie będzie Dziadów po białorusku, będzie Pod wulkanem w transkrypcji na znaki alfabetu niewidomych.
Wtorek 11.00 – drugie przebudzenie. Myję głowę w gruzińskiej wodzie Borzomi, na śniadanie szampon, to znaczy chciałem powiedzieć szampan i dwa sztachnięcia wiecie czym. Skręta odpalam od zwiniętego banknotu pięćdziesięciozłotowego. Pięknie się pali, dym jest taki lekko niebieski. Może by tak spalić tego więcej na scenie. Wyjmę z bankomatu, sprawdzimy… Dzwonię do mojego asystenta, żeby powiedział mojemu dramaturgowi, że mają poszukać z dyrektorem teatru tekstu Morfiny Bułhakowa. Kto wie, czy nie wykorzystamy fragmentu.
Wtorek 13.00 – lunch z Tomkiem Karolakiem, zgadzam się wyreżyserować charytatywnie w Imce Moralność pani Dulskiej. Nie znam, ale ustalamy, że napisze mi to Artur Pałyga. Karolak załatwił mu abonament na wszystkie żużlowe pojedynki Falubaza Zielona Góra u siebie.
Wtorek 15.00 – jadę do rodziców na obiad. Żeby zadzwonić do swojego maklera, przekładam kartę SIM z telefonu numer pięć do dwanaście. Producentka buntuje się przed noszeniem mi torby z butami do joggingu i rakietą tenisową. Przekładam znów kartę i dzwonię do dyrektora teatru, że ma ją zwolnić. To co, że ma dzieci? Torba nie była wcale ciężka. To młode pokolenie jest takie roszczeniowe!
Wtorek 17.45 – postanawiam jednak odbyć dziś próbę. Dwóch aktorów ściągają mi na cito z planu zdjęciowego spod Kielc.
Wtorek 18.30 – słuchamy całą obsadą nowej płyty Swans. Pojawia się powoli koncepcja drugiej sceny.
Wtorek 20.15 – rozentuzjazmowany dzwonię do dyrektora. W sumie miła rozmowa. Podobno premiera w najbliższą sobotę. Uspokajam go, że na pewno zdążymy.
Wtorek 21.00 – wyrzucam projekt scenografii do kosza. Po burzliwej dyskusji z reżyserem światła i oboma asystentami społecznymi decydujemy, że pracownie nie muszą kończyć Wieży Babel, która miała stać pośrodku przestrzeni gry. Choreograf przekonał mnie, że konie będą miały za mało miejsca do manewrowania i mogę się spłoszyć. Genialne! Scena będzie pusta! Orkiestrę przesadzamy do pierwszych pięciu rzędów na widowni…
Wtorek 22.31- 22.38 – szybka orgia. Coraz trudniej namówić do niej aktorów i personel techniczny. Mam niewesołe myśli o niemożności zaistnienia teatralnej wspólnoty w dzisiejszych pośpiesznych i interesownych czasach. Kiedyś…
Wtorek 23.00 – jednak wracamy do Dziadów. W Morfinie jest za mało dialogów.
Wtorek 23.15 – dobrze mi się dyktuje Nową Księgę Hioba w taksówce. W TVP Kultura nagranie Hali Odlotów o szansach młodego pokolenia w polskiej sztuce. Dziwne, ale kiedy mówię o teatrze, usta mi się nie zamykają.
Wtorek 23.35 – okazało się, że to szczękościsk. Mija po okładach z surowego mięsa. Pani prowadząca przeprasza i pyta, z kim może ustalić termin następnego nagrania. Odsyłam ją do dyrektora teatru. Tak, może zaraz zadzwonić.
Wtorek – północ. Zamawiam do apartamentu w Q. stylistę fryzur: golenie, masaż czaszki, znów rozmowa o teatrze. Coraz bardziej skłaniam się do myśli, że jednak Lubiewo. Dzwonię do mojego asystenta, żeby zadzwonił do choreografa z pytaniem, kiedy ostatnio dzwonił do niego Witkowski. Może zgodzi się na przepisanie.
Środa, 4.45 – wykonuję szybkie przelewy bankowe, wygrywam na allegro nowiutkie porsche i kilka starodruków. Będzie w sam raz na prezenty gwiazdkowe. Piszę maila do Drewniaka, że jednak chętnie użyczę mu ten domek na Mazurach na całe lato, no, ale recenzja musi być…
5.
Rok temu podeszła do mnie dwudziestoletnia studentka pierwszego roku krakowskiej performatyki, taka Maria Szarapowa z ulicy Gołębiej. Miała na sobie letnią sukienkę droższą niż mój aktualny laptop i odlotowe tenisówki, po których upłynnieniu żyłbym minimum przez tydzień. Myślałem, że chce się pokłócić o jakiś spektakl konkursowy, ale nie – przywiodła ją do mnie moja całkowicie zasłużona sława Wujka Dobra Rada. „Czy może mi pan doradzić, jak mam zaprogramować swoją karierę teatrologiczną?” – poprosiła.
„Niech pani chodzi codziennie do teatru, jeździ na wszystkie krajowe festiwale i parę zagranicznych, zawsze dotrzymuje deadline’ów i nigdy, przenigdy nie pisze za darmo…” – oznajmiłem tonem uroczystym. „Da się z tego utrzymać?” – powątpiewała, patrząc podejrzliwie na moją szarą marynarkę słusznie uwiecznioną w dramacie Agnieszki Jakimiak Artyści prowincjonalni. „Niekoniecznie – odparłem – ale za to ma się fascynujące, pełne przygód życie!” Miałem na myśli debiutancki dramat Marzeny Sadochy, oparty częściowo o moje wspomnienia hotelowe. „Więc mówi pan, że tylko cierpienie, trud i troska mnie czeka? I nic poza tym?” „Jest jeszcze nieśmiertelność! – dodałem i opowiedziałem, jak Paweł Demirski groził mi onegdaj swym żartobliwym palcem, opowiadając o nowym dramacie wierszem, który właśnie ukończył, opartym na schemacie Wesela Wyspiańskiego: „Sześć wersów na ciebie zmarnowałem, redaktorze Drewniak, rozumiesz, sześć wersów!” „A, to o to chodzi! Bo ja chcę pisać o performatyce sportu…” – podsumowała teatrolożka i odeszła w swoją jasną, pełną naukowych rekordów przyszłość. Działo się to wszystko na festiwalu w Rybniku. I to są te salony teatrologii.
6.
Najlepszym cyklem biograficzno-branżowo-fabularnym ostatnich miesięcy są teksty Marii Czykwin, umieszczane na konkurencyjnym portalu. W sześciu opublikowanych dotąd odcinkach o utalentowanej, ale bezrobotnej aktorce znajdziemy i horror, i melodramat, dokument pokoleniowy i materiał interwencyjny. Maria Czykwin poszukuje sensu życia i rozlicza się z dotychczasowego przebiegu kariery. Jest to lektura pasjonująca. Bo Czykwin nie ukrywa żadnego – poza jednym – z zawodowych błędów, pisze o beznadziei, braku perspektyw, konieczności pożyczania pieniędzy od rodziców. Nie wiem, jak skończy się ten cykl. I co jeszcze zostało do opisania i czy w ogóle będzie happy end. Ja osobiście, utożsamiając się z jej stanem ducha (wszyscyśmy z jednego szynela pani Mario, wszyscy), desperacko czekam na zwrot akcji zwiastujący poprawę bytu i przyszłe szczęście bohaterki. Skoro spotkanie z przystojnym pracownikiem MSZ okazało się niewypałem, a jego propozycje – zwykłą seksistowską ściemą, sugeruję autorce następujące rozwiązania fabularne:
- Ślub z bogatym latyfundystą.
- Telefon z serialu Klan. Wiem, upokarzające, ale jakby do mnie zadzwonili, tobym wziął.
- Nieoczekiwany spadek po nieznanej cioci z USA, ekscentryczce.
- Karierę związkową, a później polityczną w stylu argentyńskich i hiszpańskich działaczek studencko-lewicowych, związanych z ruchem Occupy.
- Ucząc się języka hiszpańskiego lub greckiego czekałbym również na przybycie zagranicznego reżysera teatralnego, koniecznie południowca na białym koniu. Zwykle motywuję swoje studentki udowadnianiem tezy, że tylko stabilny związek reżyser-aktorka lub reżyser-aktor gwarantuje harmonijny rozwój kariery artystycznej. Pary się wspierają, pary stymulują. W ogóle w zawodzie powinno być tyle samo aktorek/aktorów, co reżyserów/reżyserek.
- I wreszcie: składam niniejszym, bez konsultacji z tak zwaną „górą”, propozycję przejścia autorki do portalu teatralny.pl. gdzie niewiele, bo niewiele, ale jednak za pisanie się płaci.
26-05-2014
Swans. Bez "The".