Kołonotatnik 6: Twarz z gazety
1.
Ciężkie jest życie po coming oucie. Zwłaszcza, kiedy coming out polegał na powiedzeniu wprost, z czym dokładnie niektórym damom kojarzy się twarz autora Kołonotatnika. Mam niejakie podejrzenie, że od czasu tamtej internetowej publikacji zaczęło to być skojarzenie powszechne. Witające się ze mną panie patrzą teraz na mnie dużo bardziej wnikliwie niż przedtem i niekoniecznie w oczy. Nie wiem tylko, jak interpretować tlące się w ich spojrzeniach figlarne iskierki. Może: „Hej, proszę pana, łączy nas więcej, niż się panu wydaje!” Na wszelki wypadek wolę jednak nie iść tropem tych doprawdy powierzchownych podobieństw. Podczas ostatnich kilku chłodnych dni zacząłem nawet profilaktycznie nosić kominiarkę. Niestety, zaraz obskoczyła mnie grupa rosyjskich turystów. Widząc, że trzymam parasol w geście podpatrzonym u donieckich separatystów, zaczęli robić mi zdjęcia z triumfalnymi okrzykami: Smotritie, riebiata, zielionyje ljudi uże w Polszcze!
Od tego czasu na przystankach tramwajowych albo w metrze zasłaniam sobie twarz gazetą i udaję, że czytam.
2.
I tak na przykład 29 maja porą południową przeczytałem w „Wyborczej” recenzję Witka Mrozka ze spektaklu Teren badań: Jeżycjada w reżyserii Weroniki Szczawińskiej. Tekst Witka jak zwykle świetny, mądry, napisany wartko i klarownym stylem. Wyłaniał się z niego obraz ciekawego przedstawienia, a może dygresyjnego koncertu z piosenkami opartymi o kolejne tomy sagi Małgorzaty Musierowicz. W sercu, nawet nie na jego dnie, a w samym środku, poczułem ukłucie zazdrości. Jak wwiercała się ta szpileczka, jak się wwiercała… Pragnę uspokoić Czytelnika: zwykle nie znam tego uczucia, jestem od niego absolutnie wolny i obdarzam miłością wszystkich moich współbraci w piórze i w krytyce. Tym razem jednak zazdrościłem Mrozkowi i fraz skrzydlatych, i chwil spędzonych na dobrym, jak wynikało z opisu, przedstawieniu. Wprawdzie w tym samym dniu i ja też byłem w Poznaniu, i także na fenomenalnym spektaklu, ale jednak na takim, który znałem już całkiem nieźle, a przecież smak nowości jest tylko jeden. Najbardziej jednak zakłuło mnie w sercu wtedy, kiedy przetarłem oczy ze zdumienia i sprawdziłem datę na moim egzemplarzu gazety, a potem w kalendarzu w komórce. Dla pewności spytałem jeszcze przypadkowego przechodnia. Tak, poznańska premiera spektaklu, z którego napisał Mrozek, odbyła się poprzedniego dnia, czyli 28 maja, wieczorem. Tekst Witka nie został zamieszczony online, tylko wydrukowany. To już wiesz, Czytelniku, czego tak nagle recenzentowi „Wyborczej” pozazdrościłem najbardziej. Jeśli spektakl skończył się o godzinie 20 lub nawet 20.30, Mrozek-krytyk miał jakieś dwie godziny do deadline’u, czyli nieprzekraczalnego momentu wysłania tekstu do redakcji, jeśli zamykaliby wydanie o 23 lub o północy. Za moich czasów istniała tak zwana drabinka deadline’ów. Najpierw zamykało się wydanie na prowincję, potem szły duże miasta, na końcu „Gazeta Stołeczna”, która musiała być najbardziej aktualna. Popatrzyłem uważnie na tekst. Niby tak, dałoby się go napisać w czasie krótszym niż dwie godziny, ale to w ogóle miło, że czekali na Mrozka, na premierę Szczawińskiej, że teatr znów stał się czymś ważnym w dziale kulturalnym „Wyborczej”. Fajnie, że „Gazeta” stawia na „błyskawiczne pisanie”, w końcu to krytyczna pierwsza liga i zadanie usiane pułapkami, pełne interpretacyjnych niebezpieczeństw. Dobrze, ze chcą od Witka recenzji świeżych, że ścigają się z portalami. Wierzą, że od opinii krytyka zależy dalszy los spektaklu.
Pamiętacie, jak to do niedawna było jeszcze w Stanach, na Broadwayu, kiedy artyści bawiący się całą noc na bankiecie popremierowym tak naprawdę czekali na porannego „New York Timesa” i tekst Franka Richa z ogłoszeniem wyroku: sukces czy klapa? Jakież to było romantyczne i heroiczne zarazem. Z obu stron – upór artystów, by doczekać świtu i recenzji, był odpowiedzią na natężenie krytyka, by jak zawsze zdążyć na czas. Polska prasa codzienna próbowała, ale nigdy nie zbliżyła się nawet do tego modelu. Recenzje drukowano zwykle z jednodniowym poślizgiem. Chociaż swego czasu tak zwane warszawskie „Życie” „z kropką” podjęło próbę usprawnienia procesu produkcji recenzji i skrócenia czasu oddawania jej do druku. Jacek Wakar opowiadał mi, że zdarzało mu się telefonować do redakcji w antrakcie i dyktować sekretarce główny zrąb tekstu oceniającego oglądane właśnie przedstawienie. Następnie krytyk udawał się na drugą albo i trzecią część widowiska, po czym już po oklaskach dzwonił jeszcze raz, żeby dodać puentę, ocenić dzieło, ewentualnie opisać finał i reakcję publiczności. Nie wiem, czy Wakar dysponował już wtedy komórką, czy musiał biec do budki na rogu. Osobiście wolę wersję z biegiem, w deszczu i pod wiatr, czekanie, aż zwolni się kabina, mruczaną pod nosem modlitwę, by automat był sprawny i nie zeżarł monety. Partyzanckie dzieje! Szkoda, że „Życie” „z kropką” padło, że ten obyczaj się nie przyjął pośród recenzentów. Redaktor Jacek Sieradzki pod koniec swej współpracy z „Polityką”, widząc, jak wszystko w kulturze zmierza ku lakoniczności, jak obcinają mu miejsce, redukują liczbę znaków w tekście, zwierzył mi się, że powoli ćwiczy tak zwaną formę recenzji smsowej na circa about 123 znaki. Nie mam pojęcia, jak bardzo zaawansowanej używał technologii i czy w ogóle powstał prototyp, w każdym razie gdyby powstał, wysłanie go do redakcji 10 minut po zakończonym spektaklu nie byłoby żadnym problemem. Ja sam wpadłem kiedyś na inne, zdecydowanie najszybsze rozwiązanie: recenzję radiową w formie transmisji na żywo. Pisanie to w końcu tylko forma cichego myślenia. A jakby dodać fonię na stałe? Siedziałbym sobie na przykład gdzieś w loży i szeptał do telefonu: „Z najnowszej premiery Marcina Libera i wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego zatytułowanej Na Boga! mówi dla państwa Łukasz Drewniak. Gasną światła, za chwilę zaczynamy. Na scenie w głębi grupa obalonych krzyży, dwie barierki z Krakowskiego Przedmieścia, namiot typu igloo i o ile mogę rozpoznać z tej odległości – drewniany kantorek kościelnego spowiednika, za nim kupka żwiru, obok chochoł z napisem »Żyd«… Jak widać, po naszej stronie zagra niedawno naturalizowany zawodnik. Oby ten ryzykowny transfer wyszedł nam na dobre! Nie widzę naszego selekcjonera, pewnie skrywa się gdzieś za kulisami, zagryza nerwowo wargi, rwie włosy z brody, jak to zwykle przed niewygodnym spektaklem. Proszę państwa, nie chcę zapeszać, ale gdzie jest bramka? Czy nasi aktorzy są przygotowani na jej brak, na zmianę w przepisach? A może grozi nam festiwal tekstowych strzałów w poprzeczkę krzyża?
Uwaga, drużyna aktorska powoli wchodzi w przestrzeń gry, następuje chóralne skandowanie tekstu jako forma rozgrzewki… Tak, proszę państwa, nie ma już żadnych wątpliwości, nasi aktorzy mówią wierszem! Zaraz, chwileczkę, muszę dokładniej posłuchać – tak, to trzynastozgłoskowiec! A więc znamy już strategię tej reprezentacji, możemy podejrzewać, że zapragnie nawiązać dziś wieczorem, w tę magiczną noc na wałbrzyskim Camp Nou, do najświetniejszych chwil polskiego teatru, ach, ten niezapomniany mecz z Moskalami, kiedy nasze »dziady« wygrały gładko w czterech niedokończonych odsłonach! I potem ów rok 1968, a zwłaszcza 1973! Pamiętne Wembley Swinarskiego!
Jednak dość wspomnień! Gramy.
Tokarz przy tekście, krótko, podaje do Krawiec, Krawiec z klepki do Żak, Żak z półobrotu do Perkowskiego. Gramy oczywiście z przeciwnikiem »w dziada« w trójkącie, w głębi pola. Tak, proszę państwa, próbujemy od samego początku uśpić jego czujność, bo Perkowski, do niedawna kapitan związkowej drużyny teatralnej, szybko opowiada swój sen. Ach, ten nieobliczalny Perkowski! Proszę państwa, czemu ściągnął koszulkę?! Niedobrze, może być żółta kartka, aktorowi grozi absencja w kolejnym spektaklu, na szczęście następuje przerzut tekstu na skrzydło, ogrywamy teraz okolice namiotu: Wójcik, Wójcik do Dyły, Dyła do Mierzickiej, Mierzicka do Skwarka… Tekst znowu wraca do Dyły – Dyła, Dyła, Dyła! Przypominają się najlepsze zagrania Gadochy. Co za sportowa sylwetka ulubieńca wałbrzyskiej publiczności, nasz zawodnik żongluje słowami, jakby to były piłki, podbija je mocno obiema stopami naraz, a stopę ma świetnie ułożoną, zwłaszcza lewą, podanie do Koseckiego, to jest chciałem powiedzieć Kosowskiego, długa czarna sutanna wcale nie przeszkadza mu w grze, Kosowski idzie na solo, z tekstem przy ciele, idealne prowadzenie, idziesz, Rafał, idziesz! Widownia milknie z wrażenia, długie przytrzymanie tekstu, Kosowski już przy narożniku, Kosowski, nieustanny drybling, dalej Kosowski, Kosowski, ale czemu nie podaje do Węgrzyna? Przecież niekryty Węgrzyn jest tuż obok, siedzi i czeka na podanie w słomianej szacie, niestety, proszę państwa, Kosowski nie widzi partnera, zatraca się w dryblingu, patrzy tylko pod nogi, najwyraźniej nie ma dostatecznego przeglądu pola, nie podbija tekstu, szkoda, bo Węgrzyn tak dobrze gra głową… Mogliby efektownie zakończyć akcję. Nie, tak nie będzie. Kosowski ciągnie dalej sam, widocznie tak ustawił go reżyser, tak kazał grać, do tej pory ta strategia naszego zespołu zdawała egzamin, strzelaliśmy co chwilę metaforami, gra była prowadzona w dobrym tempie, już zabiegaliśmy przeciwnika. Kosowski! Jezus Maria! Faul! Podcięty pada twarzą na żwir. Wznawiamy grę od środka sceny… Wrzut tekstu z autu. Wybicie. Znowu aut. Jeszcze jedna wrzutka, szybkie wybicie, aut. Aut! Panie Turek, kończ pan ten mecz!”
Rozmarzyłem się, a rozmarzony podbijałem zazdrość liczbami. Zacząłem liczyć, ile słów pisał tamtego wieczoru Mrozek na minutę. Lubię takie szybkie pisanie: kiedy myśl przylepia się do zdania, a zdanie wyprzedza myśl i próbuje dogonić palce na klawiaturze… Przecież tak mogłyby wyglądać castingi na stanowisko recenzenta w gazecie codziennej: „Macie, drodzy studenci, laptopy i 45 minut na napisanie tekstu. Powodzenia! Niech wygra najlepszy, to znaczy najszybszy!”
Po południu okazało się, że Mrozek napisał swoją recenzję po obejrzeniu poznańskiej próby spektaklu Szczawińskiej. Tylko próby. I mina mi nieco zrzedła. Wszystko w porządku, skoro artyści pozwolili, redakcja się zgodziła. Recenzent miał akurat wolny termin. Niecierpliwość to cecha wszystkich młodych zawodników. Przypominało mi się, jak sam onegdaj w Gdańsku, dziesięć lat temu, wdarłem się na trzecią generalną, a właściwie na próbę otwartą z udziałem publiczności Snu pluskwy Słobodzianka i napisałem z tego recenzję. Znalazł się w niej uczciwie taki mniej więcej passus: „Widziałem jednak nie premierę, a trzecią generalną i mam nadzieję, że artyści mi to wybaczą”. Dyrektor Maciej Nowak i Tadeusz Słobodzianek planowali wtedy napisać list do „Przekroju”, zaczynający się od słów: „Nie, nie wybaczamy!” Może dlatego, że recenzja była nieco krytyczna. Słobodzianek opowiadał później, że chcąc być do końca nierozpoznanym, przyszedłem do teatru w kobiecym przebraniu. Fakt, byłem z koleżanką, ale o żadnym przebraniu mowy być nie mogło, w końcu Łukasz Błażejewski wprowadził wśród ludzi teatru modę na szpilki dopiero dwa sezony temu.
Ale ad rem… Żal mi, że świetny tekst Witka powstał jednak przed premierą. I że nie ma w nim żadnej adnotacji, że krytyk oglądał próbę. Zgoda, sensy były już podomykane, forma stała prosto, aktorzy ugrywali swoje, reżyserka się nie wtrącała w przebieg spektaklu, nic, tylko chwytać za pióro lub klawiaturę. Ale dla spokoju sumienia Mrozek mógł tę próbę w tekście opisać, podkreślić, że to na razie wnioski z próby. Wstydu by nie było: próby, czyli niegotowe spektakle, są przecież równie ciekawe jak premiery. Można dać czytelnikom-widzom zadanie do wykonania: „Sprawdźcie, czy mam rację, jak to wypadnie na premierze…”
Chociaż… Jeszcze do niedawna relacjonowanie w recenzji atmosfery premierowego wieczoru było obowiązkiem krytyka. Na premierze mogło się zawsze wydarzyć coś nieprzewidzianego, a krytykowi wypadało to odnotować. Pamiętacie eksces Joanny Szczepkowskiej podczas pierwszej prezentacji drugiej części Persony Krystiana Lupy? Goła pupa Simone Weil na próbach nie była przez aktorkę jeszcze eksponowana. Gdyby Mrozek pisał wtedy tylko z trzeciej generalnej, pisałby o zupełnie innym przedstawieniu. Być może idealnym, ale jednak niezaistniałym w powszechnej świadomości. Podkreślałby dyscyplinę aktorki, jej pokorne wpisanie się w estetykę Lupy, ofiarność i skupienie. Ja pisząc z drugiego lub trzeciego pokazu, już po całej awanturze widziałem tylko artystkę przeźroczystą, podłamaną konfliktem.
Oglądanie premiery jest jednak niczym trzymanie ręki na teatralnym pulsie.
A co by było gdyby 28 marca w Poznaniu na scenę wdarła się prawniczka Małgorzaty Musierowicz i przerwała spektakl, wygłaszając oświadczenie autorki protestującej przeciwko dziełu? Byłaby to część projektu Mieszczanie czy nie? Dopełniałaby sens spektaklu Szczawińskiej czy nie? Jakkolwiek by nie było, Mrozek-recenzent próby milczałby o tym zdarzeniu. Bo napisana zawczasu recenzja poszłaby bez informacji o skandalu. Nie byłoby szansy na zatrzymanie druku!
Wydaje mi się, że na premierze trzeba być. Zwłaszcza jeśli praktykujemy tak zwane szybkie pisanie… A co jeśli nie mam racji? Może to dobry moment, żeby zacząć dyskusję o idealnym momencie na recenzję z nowego przedstawienia? Czy artyści rzeczywiście chcą nas, krytyków, w ten uroczysty wieczór poczęcia spektaklu? Na premierze, jak wiadomo, powszechny stres i poczucie, że nie ze wszystkim zdążono na czas. Widownię zapełniają „krewni i znajomi Królika” albo środowiskowe bufony. To zdecydowanie wypacza odbiór. Zgoda, premiery można by bez żalu odpuścić. Ale co mamy w zamian do dyspozycji? Drugi spektakl też niedobry na relację, bo już z aktorów zeszło powietrze i zmęczeni są po bankiecie… Krakowski Teatr STU preferuje zapraszanie krytyki tak po pół roku eksploatacji spektaklu, kiedy wszystko się już uleży i wycyzeluje, kiedy każdy wie, co gra. Ale co to za cymes dla krytyka i wysyłającej go do intelektualnej pracy gazety pisać o spektaklu, który już wszyscy zainteresowani w branży i w mieście widzieli? Osobiście wolę pojawić się na czwartym, piątym przedstawieniu, kiedy premierowy blichtr nieco zmatowieje, a szansa na spotkanie kogoś z vipów maleje do zera. Tylko, że rzadko który spektakl ma dziś cztery do pięciu pokazów popremierowych. Bywa, że kończą set po trzech weekendowych razach. I bądź tu mądry…
Rozumiem i doceniam innowację Witka Mrozka. Skoro tak trudno jest zobaczyć spektakl w optymalnej formie na i po premierze (po Poznaniu Szczawińska zagrała swoją Jeżycjadę jeszcze dwa razy w Warszawie i na kolejne pokazy trzeba czekać do września), można, a nawet trzeba dopaść go przed premierą! Niby niegotowy, a już jest! Zestresowani napięciem premierowym aktorzy mogliby poczytać sobie euforyczną recenzję przed wejściem na scenę i od razu grałoby się im raźniej. A krytyk czułby się słusznie lepszy od innych: „Oni dopiero oglądają, ja już widziałem.” I oczywiście byłby szybszy. Najszybszy.
Witek Mrozek może jednak żałować, że nie był wtedy na właściwej premierze spektaklu Szczawińskiej w Poznaniu. Gdyby był… Mógłby wtedy napisać, że pięć, a może cztery godziny później w klubie „Meskalina” aktorka Natasza Aleksandrowitch nadal wyglądała olśniewająco.
No, ale to ja napisałem to zdanie, a nie on.
3.
Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze kiedy artysta obejmuje jakąś funkcję urzędniczą, od razu zaczyna mówić od rzeczy. Ostatnio zdarzyło się to Jarosławowi Fretowi, kuratorowi Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Na pytanie, „czym ów rok będzie się różnił od poprzednich?”, Fret odpowiedział prasie:
„Tym, że będzie nie tylko wielkim świętem, ale i inwestycją w przyszłość. Dla mnie jest szansą na odzyskanie kulturotwórczej roli teatru rodem z lat 60. i 70. We Wrocławiu kipiało wówczas życie artystyczne, między innymi za sprawą Grotowskiego i Teatru Laboratorium czy studenckiego Teatru Kalambur. Chciałbym, aby było jak w Moskwie czy Sankt Petersburgu, gdzie do teatru chodzą wszyscy. Gdy brałem tam udział w festiwalu teatralnym, to o niełatwych spektaklach Lwa Dodina dyskutowałem z petersburskim tramwajarzem, który nie opuścił żadnego jego przedstawienia. Chciałbym, aby wrocławscy tramwajarze chodzili do teatru”.
Coś nieprawdopodobnego musi być w tym Petersburgu. Materializują się tam bowiem postaci z naszych marzeń i snów. Pamiętam tekst Jana Kotta z jego pierwszej wizyty w Kraju Rad. Otóż krytyk teatralny, a wówczas także i główny ideolog nowego systemu, wzięty publicysta, żarliwy komunistyczny neofita, opisał leningradzkiego konduktora w metrze, który w przerwie między sprawdzaniem biletów czyta Stendhala. „Zajrzałem mu przez ramię. Była to powieść Czerwone i czarne”. Notabene – jedna z ulubionych książek Kotta z tamtego czasu.
Oczywiście nie twierdzę, że Fret, tak jak Jan Kott, tego tramwajarza wymyślił. Zgoda, tramwajarze wrocławscy rozmawiający ze sobą przez komórki o zaletach emitowanego w TVP Kultura monumentalnego spektaklu Dodina na podstawie prozy Grossmana to wizja piękna, ale ja osobiście wolałbym, żeby nie gadali w pracy, tylko bezpiecznie wieźli ludzi do celu. Tak samo widownia festiwalowego przedstawienia wypełniona w całości tramwajarską widownią byłaby czymś upiornym. Każdy fragment tekstu kojarzący się z szynami, pasażerami i dyspozytorem witany byłby przecież gromkim śmiechem. Uruchamiałyby się kody zawodowe! A już wizyty tramwajarskiej grupy na przedstawieniu Tramwaju zwanego pożądaniem nawet w tłumaczeniu Jacka Poniedziałka nie umiem sobie nawet wyobrazić. Choć ironiczny okrzyk: „Jan Kott twierdził, że ten tramwaj jeździ tylko na Ochotę!” słyszę akurat wyraźnie. Festiwalowy wieczór autorski z tłumaczem wypełniony byłby trafnymi pytaniami z widowni:
„Czy koło pana domu, w którym pan tłumaczy, są już położone jakieś szyny?”
„Czy ten spektakl można zagrać w tramwaju?”
„Jakiego koloru był wagonik, którym Blanche Dubois jechała do siostry?”
„Czy w Luizjanie bilety można kupić u motorniczego?”
Przesadzam, ale tylko trochę. Nie mam nic przeciwko tramwajarzom w teatrze, tyle że niech tam chodzą pojedynczo, z własnej woli. I niech żaden artysta ani kurator ich tam nie wysyła en masse. Za bardzo kojarzy mi się to z wojskiem na widowni. Wycieczką hutników. I rozrabiająca czwartą ce.
4.
A teraz przez chwilę będzie naprawdę poważnie… Na jednej ze stron reklamowych „Gazety Wyborczej” znajduję ogłoszenie kampanii społecznej. Wielkie na całą szpaltę zdjęcie uderzonej kobiety. Siniec na pół oka, krew u nasady nosa. U góry anons: „Scena Za Ścianą” i tytuł przedstawienia: Szkoła żon. Pod spodem hasło: „Przerwij spektakl przemocy” i numer telefonu. Wszystko pięknie, cel szlachetny, ale coś mi się tu nie zgadza. Podejrzewam, że za koncepcję tej kampanii odpowiada jakiś teatrolog. No bo kto inny tak szafowałby asocjacjami do Moliera? Wikłałby się w teatralne paradoksy? Gorzej, że nic w tych błyskotliwych plakatowych asocjacjach się nie zgadza. W molierowskiej Szkole żon Arnulf nie bije swojej wychowanicy, tylko odcina od męskiego towarzystwa i przysposabia do małżeńskich obowiązków za pomocą odpowiednich lektur i światłych rozmów. Jeśli awantury i krzyki u sąsiadów mają być ową „Sceną Za Ścianą”, to bardziej jest to chyba Teatr Radiowy i jego słuchowiska. A jak się tylko słucha, to obrazy podpowiada głównie wyobraźnia i wtedy odgłos uderzenia i okrzyk oznaczają to samo. Zostaje nam spora przestrzeń na wahanie i nadinterpretację. Chyba że w ścianie znajduje się dziura, jak ta ze spektaklu rzemieślników ateńskich od Szekspira. Twórcy kampanii społecznej z teatralnymi konotacjami zapominają, że nie wszystko, na co patrzymy, jest od razu teatrem i sceną, choć czasem może być spektaklem. Jeśli za jakąś ścianą w ramach domowej przemocy odbywa się jakieś rzeczywiste katowanie, inteligentny odbiorca tej kampanii mógłby wysnuć wnioski, że jest to przemoc „udawana”, jak w teatrze. Nieprawdziwa, na pokaz. Po co więc reagować? Żeby się wygłupić? Może tam para aktorska próbę Ocalonych Bonda odbywa? Chyba nie o takie rozważania chodziło inicjatorom akcji… Nie podoba mi się też nawoływanie do „przerwania spektaklu”, bo jeśli jesteśmy „widzami” czy „świadkami” teatru, ostatnią rzeczą, jaka powinna nam wpaść do głowy, to chęć ingerencji w jego przebieg. Widz ex definitione powinien być bierny i tylko patrzeć. Wiem, że po krakowskich awanturach na przedstawieniu Do Damaszku czujność obywatelska nieco wzrosła, ale chyba nie do tej katolickiej, konserwatywnej, miłującej bliźniego części społeczeństwa adresowana jest ta kampania. Oni nie biją w domu, oni chcieliby tylko bić artystów.
Przepraszam wszystkich, którym podoba się ta kampania przeciwko domowej przemocy z Molierem w tle. Mnie się nie podoba.
2-06-2014
"Oni nie biją w domu",a więc gdzie? "oni chcieliby tylko bić artystów." Powinni przyłożyć krytykom wypisującym podobne insynuacje. Ale wyręczę tę katolicką, konserwatywną, miłującą część społeczeństwa. Z dużą przyjemnością. Przepraszam wszystkich, którym podobał się ten strzał krytyka w plecy widza ex definitione niebiernego i nie tylko potulnie patrzącego.Krytycy mogą się wykazywać bezkarną krytyką kreatywną. Artyści kreatywnie przekraczać, łamać, burzyć wszelkie granice. Widz ma być bezwzględnie pasywny i musi płacić za wszystko. Wchłaniać. Wybaczać. Rozumieć. A priori antycypować afirmację. Mnie się to nie podoba. Nie podoba.
Nie docenia Pan Redaktorze doskonałej roboty promocyjnej Witka Mrozka. Pojechał wcześniej do zaprzyjaźnionej reżyserki, obejrzał przed wszystkimi, by opinię kształtować pisząc recenzję jako pierwszy. Nie ma to nic wspólnego z krytyką, ale jest pięknym wsparciem i wyrazem wielkiej sympatii.