AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 30: W garści

Moja Bośnia, reż. Jacek Głomb,
fot. Karol Budrewicz  

1.
W jednej ze scen sztuki Wieczór włoski Ödöna von Horvátha przedstawiciele różnych niemieckich ugrupowań politycznych pod koniec lat dwudziestych debatują z okazji święta narodowego o teraźniejszości i przyszłości Republiki Weimarskiej. Zza okna dochodzą śpiewy i stukot podkutych butów faszystowskiej bojówki. Dziarscy chłopcy idą gdzieś z pochodniami. Zebrani w sali konserwatyści, liberałowie i socjaliści uspokajają się wzajemnie: „Oczywiście, nie może być mowy o żadnym zagrożeniu republiki”. I nikt nic nie robi. Marsz faszystów jest najpierw irracjonalny potem śmieszny, potem straszny. Dziarscy chłopcy dzierżą w swoich garściach pochodnie, od których za chwilę spłonie Europa. Horváth to przewidział, opisał, ale nikt w Niemczech nie przejął się jego przepowiednią. Może dlatego, że był kryzys. Marka pikowała w dół. Za paczkę papierosów płacono walizką pełną pieniędzy.

2.
Każdego roku w okolicach 11 listopada kończy się medialny post byłego posła Zawiszy. Nagle przypominają sobie o nim wszystkie telewizje. Rycerz Niepokalanej i Niepodległej, prawdziwy patriota, wielbiciel Polski tylko katolickiej i mocarstwowej, twarz polskiego Ruchu Narodowego nie tylko przemawia podczas kolejnego warszawskiego Marszu Niepodległości, ale przychodzi również na debaty do kolejnych stacji i tłumaczy idee stojące za organizatorami ulicznych burd, piętnuje policyjnych prowokatorów, usprawiedliwia Mścicieli Tęczy i kibolskich Żołnierzy Wyklętych. Przez te kilka dni polska Niepodległość ma właśnie jego twarz. Ważniejszą od wszystkich portretów Piłsudskiego razem wziętych. Zamiast wąsów sumiastych ma wąsy szerokie, wpółkrzaczaste, ale jednak bliższe wąsikom niż wąsom, może za sprawą łobuzerskiego błysku w oczach eksposła, błysku, który go odmładza, uchłopięca, demaskuje. Zawisza to nacjonalista figlarny. Bywa złośliwy i przewrotny, wyszczekany i demagogiczny. Jest w nim pomieszanie komizmu i heroizmu. Heroizm w tym przypadku polega wszak również na „nieświadomości własnej śmieszności”. Gdyby występował na scenie w spektaklu portretującym życie miasta, prędzej obsadzono by go w roli prowincjonalnego lub osiedlowego cwaniaczka, co to bardziej straszy miną, a nie pięścią, niż widziano w nim niezłomnego bojownika o sprawę. I naprawdę nie pasowałby mu żaden mundur. Nie mogę uwolnić się od myślenia o nim w kontekście teatralnym. Zawisza to typ Tersytesa, czyli błazna achajskiej armii pod Troją, sportretowanego w Iliadzie i szekspirowskiej tragedii Troilus i Kressyda. To nie był błazen sympatyczny, to był błazen groźny. Kiedy coś szło źle i armia musiała się naradzić, Tersytes wychodził przed szereg i bezlitośnie drwił z wodzów. Był wyrazicielem ciemnych pragnień żołnierskiej masy, materializował jej zawiść wobec bohaterów i postaci pierwszoplanowych, żądał rozwiązań najprostszych. Za szyderstwem kryła się pogróżka. Jak nie zrobicie tak, jak chcemy, źle z wami będzie… Na żarty Tersytesa Agamemnon, Odys i Ajas mieli tylko jeden sposób: kopali go w tyłek i okładali pięściami, wpychając z powrotem w szereg. I wtedy wojsko zaczynało się śmiać z Tersytesa. Ale on swoje zrobił – skopany wprawdzie i upokorzony, miał swoich wodzów w garści. Przypominał, kto tak naprawdę pragnie tu łupów, kto decyduje o sile wyprawy, z kim trzeba się liczyć i kogo nakarmić. Niepodległościowe i często komiczne występy Zawiszy mają ten sam cel. Rzadko spotykają się jednak z właściwą reakcją. Podczas tegorocznego Marszu Niepodległości dziarski poseł został trafiony gumową policyjną kulą. Doniesienia medialne milczą, w którą część ciała zadano ów zdradziecki cios.

Nie wiem, co trzeba zrobić, żeby polska Niepodległość nie miała twarzy posła Zawiszy. Może nie wolno go zapraszać i pokazywać, a może odwrotnie – właśnie trzeba go oglądać. Trzeba się z nim spierać, trzeba z niego żartować, troszkę upokarzać, często zaczepiać. Jakby nie był politykiem, a postacią z komedii. Rok temu chyba w programie Tomasza Lisa huknęła na niego Kazimiera Szczuka: „Niech pan mi nie macha przy twarzy tymi swoimi świńskimi paluszkami!”. I Rycerz Niepodległej spanikował, skulił pod siebie ogon i zgasł. Zepsuto mu święto.

3.
Może opowiedział o tym Tacyt, może Swetoniusz. Był rok 55 naszej ery. Cesarz Neron postanowił wyrwać Armenię ze strefy partyjskich wpływów. Operację miały przeprowadzić połączone siły legionów III Galica, VI Ferrata i X Fretensis. Jako że od kilkudziesięciu lat, bodaj od czasów Augusta, na tej flance imperium panował pokój, tak zwana armia wschodu znajdowała się w stanie głębokiego rozprzężenia. Legioniści zmienili się w drobnych handlarzy i rolników, rozpili się, postarzeli, roztyli. Niektórzy sprzedali lub zastawili nawet swoje zbroje. Nie trenowano długodystansowych marszów, warty rozstawiano byle jak, nie było komu kopać umocnień. Wyznaczony na dowódcę armeńskiej ekspedycji Gnejusz Domicjusz Korbulon zarządził zaraz pierwszego dnia po przybyciu do miejsca dyslokacji legionów (Zegumna?) budowę nowego obozu. Wodza rychło rozwścieczyło, że wbrew obowiązującemu regulaminowi żołnierze podjęli pracę bez przepisowego miecza u pasa. Zarządził więc pod karą śmierci kopanie „przy mieczu”. Na drugi dzień do kohorty budowlanej dołączył legionista, pracujący gorliwie, i owszem, z mieczem, tyle że kompletnie nagi. Swoją tunikę zostawił w namiocie, protestując w ten sposób przeciwko nonsensownemu jego zdaniem rozkazowi. Ten prowokacyjny happening, bo jakże nazwać inaczej gest żołnierza żartownisia, został odegrany przed wodzem i towarzyszami broni niczym absurdalna, jakby rodem z rzymskiego mimu scenka. Ale przecież legionista nikogo nie grał! Robił to, co inni, tyle że bez żołnierskiego kostiumu. Jego nagość w połączeniu z mieczem u boku stała się elementem znaczącym. Nago w polu, w kopalniach, na galerach harowali tylko wieśniacy i oczywiście niewolnicy. Rzymski żołnierz chciał pewnie zademonstrować Korbulonowi, że wodzowi tylko wydaje się, że zrobi z nich „niewolników regulaminu”. Nagus, czyli niewolnik, nie nadaje się na żołnierza. Jego zdaniem musi być albo-albo. Praca przeszkadza w walce, miecz w pracy. Żołnierze nie kopią idiotycznych umocnień, żołnierze walczą.

Cóż to był za występ! Cała armia pokładała się ze śmiechu. Nawet surowy Korbulon się uśmiechnął: „Niezły żart” – powiedział podobno. I zaraz skazał żartownisia na śmierć. Wyrok wykonano. Na wiosnę armia wschodu była gotowa do inwazji na Armenię.

Niestety, nie znamy imienia tego żołnierza, na pewno był on jednak obywatelem rzymskim, bo tylko tacy służyli w legionach. Musiał być otrzaskany z teatrem jako widz, miał naturalną vis comica. I być może przypuszczał, jak skończy się ta cała jego demonstracja, a jednak spróbował. Żartowniś-legionista był ostatnim Tersytesem starożytności, później słyszymy tylko o żołnierzach chrześcijanach odmawiających walki i przyjmujących tym samym męczeństwo. Dziś tamten Bohater Ostatniego Żartu powinien być patronem każdej absurdalnej, walczącej o urojone cele armii. I teatru, który próbuje o tym opowiadać.

4.
Fotografia Marka Djuricy z agencji Reutersa, opublikowana w „Gazecie Wyborczej” przedstawia dwie piękne dziewczyny z Donbasu, pozujące 14 września z grupą żołnierzy w dzień święta samozwańczej Republiki. Separatyści albo przybyli z odsieczą Rosjanie są świeżo po paradzie wojskowej, ponurej imitacji rzymskiego triumfu, która przeszła ulicami Doniecka i w której pędzono związanych jeńców ukraińskich. Długowłose dziewczyny stoją na wysokich obcasach, ubrane w letnie bluzeczki i dżinsowe, modnie potargane szorty. Jedna jest w czerwieni, druga ma elegancką torbę na ramieniu. Separatyści tulą się do nich w geście: „obronimy was, krasawice, nie lękajcie się”. Ale najciekawsze dzieje się za ich plecami. Z tyłu mają czołg i transporter opancerzony. Fotograf uchwycił przedziwną kompozycję czterech donieckich Atlasów podtrzymujących błękitne niebo. Jeden ze stojących na czołgu żołnierzy robi zdjęcie, drugi rozmawia przez komórkę, trzeci niesie flagę, czwarty butlę z wodą. Każdy jest zwrócony w inną stronę i każdy ma czymś innym zasłoniętą twarz. Jakby nagle spoza antycznej grupy figurowej przeświecał czterotwarzowy posąg prasłowiańskiego bóstwa. Separatyści, którzy stoją z dziewczynami, trzymają swoje karabiny w rozłożonych, ale i gotowych do działania ramionach. Tak samo antyczne grecko-trackie straże pałacowe trzymały mordercze kosy i miecze, romphaie i machairy przed egzekucją skazanych przez władcę winowajców. Dziewczyny pośród broni i pojazdów bojowych to aulidzkie Ifigenie. Przyjechały na wesele, ale rychło zostaną złożone na ofiarę.

5.
To było ważne przedstawienie końcówki minionego sezonu. Ifigenia w Aulidzie Eurypidesa w reżyserii Pawła Wodzińskiego zrealizowana w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Mała scena teatru została zamieniona w sztab kryzysowy. Pośrodku sali zestawione ze sobą stoły konferencyjne. Zamiast chóru – 12 ekranów komputerów. Wszędzie walały się papierowe kulki ze zmiętych dokumentów i raportów, puste butelki po mineralnej, plastikowe kubki. Tylko nie wiadomo dlaczego najważniejsze rozkazy przynoszono jak w starożytnej Grecji na glinianych tabliczkach. Nie było wodzów i królów, tylko politycy na skraju załamania nerwowego w epicentrum kryzysu przywództwa i paraliżu decyzyjnego. Wymięty Menelaos Tomasza Lorka szamoczący się od ataku gniewu i histerii po niemęską uległość, Agamemnon Piotra Gajosa w przepoconej koszuli, opadły z sił i rozumiejący, że znalazł się w potrzasku. W teatrze Mazurkiewicza gra się Ifigenię Wodzińskiego najczęściej przed Grekiem Zorbą. Jakby w ramach jednego wieczoru greckiego. „Jaka piękna katastrofa!” – mogliby zawołać bohaterowie obu sztuk. W Aulidzie nie wieje wiatr, bogowie się gniewają, wojsko czeka. W czasach Eurypidesa inaczej niż w bohaterskich achajskich dniach żołnierzom, hoplitom, najemnikom już płacono. Jedną lub pół drachmy na dzień. I teraz to wojsko chce od swego wodza ofiary. Wiatr zacznie wiać, jeśli Agamemnon zabije swą córkę na ołtarzu. Wodziński deklaruje, że chce mówić w swoim spektaklu o presji demokratycznej: lud chce zmusić władcę do złego, a władca ulega temu żądaniu, bo przecież większość ma rację, prawdopodobnie zawsze. Wodziński czyta tragedię Eurypidesa, jako utwór o „granicy, do której można się posunąć, wypełniając wolę ludu”. Agamemnon byłby wtedy figurą polityka, który nie sprzeciwił się błądzącej większości. Albo chciał jej pragnienia perfidnie i obłudnie wykorzystać. Najważniejszym kontekstem dla uwspółcześnionej tragedii jest u Wodzińskiego niedawny grecki kryzys ekonomiczny i działalność neofaszystowskiej helleńskiej partii Złoty Świt. To wiece jej zwolenników oglądamy na komputerowych ekranach, jak demonstrują pod parlamentem, jak panoszą się w centrum Aten… Maszerujący ludzie w kominiarkach śpiewają podniosły partyjny hymn. A potem prosto z telewizyjnej relacji z samolotu wysiada Klitajmestra z dziećmi. I wygląda jak te wszystkie szykowne żony i narzeczone krymskich i donbaskich przywódców. Szczupłe, eleganckie, młode. Ale w starciu z wypalonym politykiem walczą jak lwice o swoje, o rodzinę, o honor. Bo oto drugim odniesieniem dla antycznej historii jest dla Wodzińskiego wojna o Krym i Noworosję. Reżyser przedstawia ją jako efekt tego samego europejskiego kryzysu. Krachu ekonomicznego i kryzysu wartości, niezgody co do pryncypiów, gdzie kończy się Europa i czego powinniśmy tak naprawdę bronić. Ifigenię gra w bielskim spektaklu Daria Polasik, mała, ruda, prawie dziewczynka. Delikatna osóbka, która w pewnym momencie zaczyna przemawiać jak wściekła prawicowa suka: „Grecy winni barbarom panować!”. Nienawiść Ifigenii, entuzjastyczna zgoda na własną śmierć nie ma cech dorastania do konieczności, przyjęcia statusu niewinnej ofiary. Przeciwnie – Ifigenia zmienia się w męczennicę ideologii narodowej, od niej zacznie się przebudzenie. Aktorka nie gra postaci, która sama siebie oszukuje, próbuje nadać sens swemu cierpieniu i przedwczesnej śmierci. Nie, ona po prostu dostaje szansę na wypowiedzenie tego, co czuje w głębi serca. Co zawsze myślała, co myśleli wszyscy wokół niej. Agamemnon Gajosa pozwala jej umrzeć tak, jak ona tego chce i jak chce armia. I będzie się przyglądał, co z tego wyniknie, i zastanawiał, jak na tym skorzystać.

6.
Intuicja Wodzińskiego jest słuszna. Zdobycie Krymu, separatyści w Donbasie nie byliby możliwi bez niedawnego europejskiego krachu ekonomicznego, który, jak wszystko, co europejskie, rozpoczął się oczywiście w Grecji i który ujawnił w nas kilka uśpionych dotąd mrocznych cech. Rozniecił na powrót dychotomię Północ-Południe, Wschód-Zachód. Prysł sen o solidarności i postulowanej jedności kontynentu. Pamiętacie, jak z dnia na dzień zaczęły krążyć dziwne, ksenofobiczne dowcipy o leniwych Grekach-cwaniakach, na których wszyscy, także w Polsce, musimy pracować? Akcentowane od stuleci nasze duchowe pokrewieństwo ze starożytną Helladą zmieniło się w wynajdywanie zbawiennych różnic, krytykę greckiej mentalności i stylu życia, pochwałę innego niż śródziemnomorskie pojęcia odpowiedzialności obywatelskiej. Zapaść struktur helleńskiego państwa i niezrozumiałe tu na Północy, roszczeniowe wrzenie społeczne obudziły w nas także specjalistów od starożytności. Mitologów i mitografów. Pierwsze doniesienia o rzeczywistej skali greckiego kryzysu opatrywano tytułami Grecka tragedia. W piorunie, który trafił w samolot francuskiego prezydenta-elekta lecący na rozmowy z kanclerz Merkel dopatrywano się ironicznie gromu Zeusa. Kiedy nie wiadomo, co się dzieje i dlaczego, kiedy grozi nam powrót do chaosu, antyczny mit i opowiadający o nim teatr daje przynajmniej iluzję odpowiedzi. Ale obok mitu i teatru warto użyć jeszcze dwóch innych semantycznych wytrychów, jeśli nawet nie wynalezionych przez starożytnych Greków, to na pewno przez nich świadomie spopularyzowanych. To język i pieniądz. Wspólny język i wspólny pieniądz.

7.
Zawsze lubiłem greckie drachmy. Jakie to piękne, dobrze brzmiące, stareńkie słowo: drachma. Pieniądzem o tej nazwie płacono w Helladzie na długo przed Peryklesem, może nawet w tak zwanych wiekach ciemnych, po których przyszła era wielkiej kolonizacji. Słowo drachma pochodzi od drassomai, czyli „chwytać coś w garść”. Do roku 2002 trzymana w palcach grecka moneta wysyłała w podróż w czasie: do teatru Dionizosa, na ateńską agorę, w piąty wiek przed naszą erą, na wojnę peloponeską. A potem Grecy przyjęli euro.

Miałem osiem lat, gdy na greckiej plaży znalazłem mokry, przyczepiony do kawałka deski wyrzuconej przez morze banknot o nominale 500 drachm. Tłum turystów dookoła i nikt ich nie dostrzegł. Odlepiłem banknot z deski, pomachałem przed oczami opalających się z niemym pytaniem, czy to przypadkiem nie wasze i nie doczekawszy się reakcji potencjalnego właściciela, uznałem pięćsetkę za dar starożytnych bogów. Suszyła się potem na przedniej szybie naszego samochodu, zatknięta za wycieraczkę. Pamiętam, że do banknotu przylepiła się brązowa wstążka morskiej trawy. Na dzisiejsze pieniądze to było pewnie z 500 zł. Wiecie, ile dziecko z komunistycznego kraju mogło sobie za to kupić zabawek?! Bogowie istnieli naprawdę, do dziś dzięki ci składam i imię Twoje wysławiam, o potężny Posejdonie, pozdrawiam także i Was, migotliwe Nereidy! Drachma, czyli szczęście i powodzenie schowane w zaciśniętej dłoni.

8.
W opublikowanej kilka lat temu korespondencji Tomasza Bieleckiego z Aten, opisującego wrzenie społeczne w dotkniętej kryzysem Grecji, znalazłem jeszcze inne słowo, od którego każdemu człowiekowi teatru dreszcz chodzi po plecach. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” przed majowymi wyborami do greckiego parlamentu opisywał wiec ugrupowania Złoty Świt w nadmorskiej dzielnicy Aten (Paleo Faliro), na którym wymachiwano partyjnymi flagami z narysowanym na nim pewnym znakiem. „To nie swastyka, to »meander«, starożytny grecki ornament” – tłumaczyli zdumionemu korespondentowi brunatni młodzieńcy. Meander. Nie. To nie jest jeszcze TO słowo z dreszczem, choć kryje się za nim wspomnienie rzeki płynącej przez starożytną Jonię i umiem nawet narysować ów ornament wyszywany na greckich chlamidach. „Obcy (imigranci, komuniści, kosmopolici) zapamiętajcie! To była, jest i na zawsze będzie grecka ziemia” – wołali demagodzy na wiecu, a tłum odkrzykiwał im gromko: „Oczyścić Grecję! Katharsis! Katharsis!”. Podobno Marcin Liber umieścił taką scenę w swojej łódzkiej Antygonie. Widocznie czytaliśmy ten sam artykuł.

9.
„Katharsis” czyli oczyszczenie. Bodaj najważniejsze słowo w Poetyce Arystotelesa. Cel i skutek uprawiania teatru. Tragedia przez wzbudzenie u widza litości i trwogi ma doprowadzić do „oczyszczenia” tych uczuć. Katharsis. Słowo tak stare, że podobno jeszcze przedgreckie, pelazgijskie. Zanim pojawił się teatr, zanim Arystoteles sformułował swoją słynną definicję, słowo katharsis łączyło się z obrzędami oczyszczającymi polegającymi na oswobodzeniu miasta z „sił nieczystych” przez specjalne ofiary lub wydaleniu złoczyńców zwanych pharmakoi. Pharmakos to po starogrecku „kozioł ofiarny”.

10.
Antyczna tradycja tworzy jeden z filarów ideologii ugrupowania Złoty Świt. „Tu jest Sparta!” – mogliby zawołać za wojownikami z filmu 300 liderzy partii. Taki na przykład Jorgos Jermenis przychylnie wyrażał się o praktykowanym w starożytnej Sparcie zrzucaniu ze skały upośledzonych niemowląt. Złoty Świt jest w Europarlamencie. W jesiennych wyborach krajowych dostał prawie 7 procent głosów greckich wyborców i ma 18 mandatów. Jego działacze byli zamieszani w mord polityczny na lewicowym działaczu i raperze. Kilkakrotnie próbowano zdelegalizować tę partię, jej przewodniczący siedzi w domowym areszcie, prasa wykryła kilka skandali korupcyjnych. Nie pomogło. Grecy nadal na nich głosują, mają półjawnych sojuszników w strukturach siłowych. Może dzięki temu, że Złoty Świt w godzinie eskalacji społecznych protestów spowodowanych kryzysem organizował patrole obywatelskie, kilka stołecznych dzielnic i wsi podateńskich poprosiło o taką ochronę przed obcymi. Podobno na 11 milionów Greków przypada milion imigrantów. 10 procent społeczeństwa to przybysze z Albanii, Europy Wschodniej, Afryki i Azji. Ci, którym się nie udało wyjechać do bogatszej Europy, mieszkają po kilkanaście osób w klitkach w starych dzielnicach Aten. Pod Akropolem, na Keramejkosie. Aktywiści Złotego Świtu „zamykali ulice dla obcych”, bili ich prewencyjnie, bo przecież „oni biją Greków”.

W czasach Peryklesa obcy to był xenos, czyli gość, chroniony prawem gościnności, włączony pod opiekę Zeusa z przydomkiem Xenios. W Atenach interesów przybyszów pilnowali honorowi „ambasadorzy” innych miast. Ale obcy, którzy chcieli zamieszkać w attyckim polis na dłużej, automatycznie stawali się metojkami: obywatelami bez praw wyborczych. W korespondencji Bieleckiego blizny, siniaki i rany z maja, listopada i stycznia 2012 roku pokazuje mu niejaki ciemnolicy „Jawed z Pakistanu, pracujący na straganie gdzieś w okolicach ulicy Eurypidesa”.

Na terenie dzisiejszego Pakistanu znajdowała się w starożytności południowa granica skolonizowanej przez Greków Baktrii i wschodnia państwa Partów, koczowników, którzy uwielbiali grecką kulturę. W obu imperiach teatr był czymś powszednim. Po pokonaniu armii Krassusa poseł od zwycięskiego wodza Sureny przyniósł partyjskiemu królowi głowę Rzymianina. Król oglądał właśnie w teatrze zbudowanym w greckiej kolonii Seleucji niedaleko Bagdadu sztukę Eurypidesa Bachantki. Głowę rzucono greckiemu aktorowi na scenę, a on użył jej jako rekwizytu: stała się głową nieszczęsnego króla Penteusa, rozszarpanego w bachicznym szale przez własną matkę.

Przybysz z innego świata, wędrowiec, który patrzy na greckie nieszczęście, to częsty motyw w antycznej tragedii. W wystawionych około roku 410 p.n.e. Fenicjankach Eurypides opowiadał po swojemu dzieje rodu Edypa i historię klęsk spadających na miasto Teby. Najbardziej efektowny w tym najchętniej czytanym i wznawianym w starożytności utworze Eurypidesa był jednak chór. Zamiast zwyczajowych starców tebańskich albo dziewcząt służebnych śpiewają i tańczą w egzotycznym rytmie kobiety z Tyru, wysłane na służbę bogu w Delfach. Zatrzymały się po drodze akurat w Tebach. Są obce, a jednak w jakiś sposób bliskie, bo przecież Kadmos, protoplasta rodu Edypa, pochodził właśnie z Fenicji. W tragedii – jak to u Eurypidesa – dyskutuje się o sprawach państwa i władzy. Syn Kreona składa siebie w ofierze, żeby ocalić miasto przed bratobójczą wojną. Wieszczek Tejrezjasz ogłasza, że jedynym ratunkiem dla polis jest wypędzenie z niego wszystkich żyjących członków rodu Labdakidów – Edypa, Antygony, Jokasty, Eteoklesa, Kreona… Tylko wtedy lud Teb się „oczyści”. Kiedy starożytny tragik pisze „Teby”, tak naprawdę ma na myśli Ateny. Teby symbolizują Ateny w kryzysie. We współczesnym teatrze Ateny są zamiennikiem Europy, która zbłądziła.

11.
Podobno starożytni Ateńczycy więcej wydali na teatr niż na prowadzone wojny. Wystawienie jednej tetralogii podczas święta Wielkich Dionizji kosztowało sponsora, czyli choregosa, tyle, co wyekwipowanie okrętu wojennego na dwa lata. Czyli dwa-trzy talenty. Talent to było 60 min, 1 mina – 100 drachm. Za cały dzień pracy przy budowie Partenonu robotnik-pomocnik rzeźbiarza otrzymywał drachmę. Jedna drachma równała się sześciu obolom. Theatrikon, czyli zasiłek dla najuboższych na bilet do teatru, miał wartość dwóch oboli. Jednego obola wkładano zmarłemu Grekowi pod język, żeby miał czym opłacić Charona, właściciela podziemnej barki przewożącej dusze przez Styks do Hadesu. W wystawionej w ciężkich, kryzysowych czasach wojny peloponeskiej komedii Żaby Arystofanesa nawet do piekła dociera inflacja. Charonowi trzeba zapłacić już dwa obole. Tyle co za bilet do Teatru Dionizosa. Zapaść ekonomiczna Aten była w pewnym momencie tak wielka, że zdaniem Bruno Snella po klęsce w wojnie ze Spartą aż przez 30 lat nie wystawiano w Atenach żadnych tragedii. Tragicy przenieśli się do innych, lepiej prosperujących miast-państw.

12.
Nie wiadomo, co konkretnie miał na myśli Arystoteles, używając słowa katharsis w odniesieniu do tragedii. Uwolnienie widza-obywatela od niepożądanych afektów? Uleczenie duchowe? Oczyszczenie ze zmazy, jaką rzuciło na widza samo oglądanie występków bogów i nieszczęść ludzi w Teatrze Dionizosa? Czy znaczyło tyle, co artystyczne i naukowe „wyjaśnienie”, czym są te uczucia, litość i trwoga, których doznajemy, identyfikując się z tragicznym losem bohaterów? A może trzeba wrócić do samych początków i idei pharmakosa, kozła ofiarnego. Bohater tragedii jest kozłem ofiarnym, który cierpi i ginie za nas, żebyśmy mogli zrozumieć siebie. W pewną styczniową noc starożytny kozioł ofiarny zmartwychwstał. To znaczy umarł. To znaczy zdarzyło się coś, co każe przypomnieć nam sobie o tym fenomenie. W nocy z 24 na 25 stycznia 2012 roku w czasie zdjęć do swojego najnowszego filmu zginął wybitny grecki reżyser, jeden z mistrzów kina europejskiego — Theo Angelopoulos. Wizjoner, poeta kamery, marksista w młodości, reżyser Spojrzenia Odyseusza, Aleksandra Wielkiego, Wieczności i jednego dnia. Sumienie i duma Greków. Kiedy przechodził przez ulicę, obok której był plan filmowy, został potrącony przez motocykl, prowadzony przez policjanta po służbie. Angelopoulos zmarł na skutek ran – głównie głowy. Kończył właśnie film Inne morze, oniryczną przypowieść o finansowym kryzysie w Grecji. 76-letni w chwili śmierci artysta był lepszym kandydatem na kozła-odkupiciela niż ci biedni imigranci z Pakistanu, Albanii, Bułgarii. Angelopoulos podobno bał się tego filmu i bał się o przyszłość Grecji.

13.
W filmie Spojrzenie Odyseusza Angelopoulos opowiadał o reżyserze A. (grał go Harvey Keitel), wędrującym po Bałkanach w poszukiwaniu zaginionego filmu braci Maniaki. Prawdopodobnie pierwszego, jaki zrealizowano w Grecji, i będącego zapisem świata, który zniknął po pierwszej wojnie światowej. Ścigając grane przez tę samą aktorkę widma czterech największych miłości swego życia, Keitel trafia na koniec do oblężonego Sarajewa. Ostrzeliwane przez serbskich snajperów ulice miasta spowija gęsta, mleczna mgła. A wtedy snajperzy przestają strzelać. Ludzie wychodzą na ulice, spacerują, szukają chwilowej wolności w świecie, który oślepł. Mgła ocala, ale może też zgubić. Ukochana Keitela wraz z rodziną wpada w ręce serbskich żołnierzy. Z białej miejskiej otchłani dochodzą bohatera karabinowe wystrzały. Bezradny reżyser biegnie przez mgłę i przeraźliwie krzyczy. A potem sam w pustej kinowej sali ogląda cudownie odnaleziony film Manakich. Angelopoulos nie pokazuje żadnego archiwalnego obrazu, skupia obiektyw na twarzy aktora. Jest w niej strach, rezygnacja, niemoc. Terkocze projektor, nie widzimy nic. Był rok 1995.

14.
W spektaklu Jacka Głomba zatytułowanym Moja Bośnia, opowiadającym o polskich osadnikach z Galicji, którzy u schyłku XIX wieku wyjechali do Jugosławii, przetrwali dwie wojny i wrócili z bałkańskiego kotła w okolice dolnośląskiego Bolesławca, jakoś tak mimochodem okazuje się, że najważniejsze są dziewczyny. Alina Czyżewska, Marta Karmowska, Magda Drab, Helena Ganjalyan grają po kilka ról. Zmieniają imiona, stają się na przemian staruszkami i podlotkami. Próbują ocalić życie swoich mężczyzn, mężów i ojców. Nie ma w nich pragnienia ofiary, jest, jak zawsze w kobiecych postaciach z teatru Głomba, rozsądek i wola przetrwania. Pełne politowania spojrzenie na szaleństwa świata. Roksana Czyżewskiej wybacza dziwactwa swemu ślubnemu i próbuje rozwikłać tajemnice ojca, oskarżonego o udział w ruchu ustaszowskim, uciekającego przed zemstą wszystkich zwaśnionych stron i dotkniętego ostracyzmem rodaków. Przebrana w partyzancki szynel Zośka Karmowskiej wie więcej niż mówi, ucieka spojrzeniem, by nie zdemaskować kłamstw gospodarza ukrywającego dezertera. Dziewczyny od Głomba chcą brać życie intensywnie, jak w tańcu, obłapce, ale na koniec tylko bezradnie łapią śmierć w puste garście. Mijają epoki, wojny, jedni wyjeżdżają z Bośni, inni zostają, rodzą się kolejne generacje, a nieistnienia i absurdu jakby więcej. Nie zagłuszy go ani żart, ani surrealna wyprawa męża Roksany Remusia po pijaku na rowerze do Sarajewa przez trzy komunistyczne granice. W przejmującej sekwencji wieńczącej spektakl, gdzieś na dachu wieżowca w oblężonym Sarajewie grupa chłopaków i dziewczyna, córka polskich imigrantów (Magda Drab), łapią sygnał zagranicznej telewizji, żeby obejrzeć mecz z mistrzostw świata w piłce nożnej w 1994 roku. Pomagają starej kobiecie (Helena Ganjalyan), której syn a ich kolega jest snajperem i z okolicznych wzgórz strzela teraz do ludzi na sarajewskich ulicach. Skończy się transmisja, chłopaki pójdą na mecz grany na miejskim stadionie, który ostrzelają czetnicy. Osierocona dziewczyna z dachu jest u Głomba taką Ifigenią á rebours, której udało się nie zostać ofiarą. Stara kobieta – jej wiek Ganjalyan zaznacza tylko zgiętą sylwetką ciała i chustką przysłaniająca twarz – mogłaby być grecką Klitajmestrą. Cokolwiek by nie powiedziała, nie uczyniła, jakich modłów dopełniła, stosy ofiarne będą płonąć. Schemat fabularno-mitologiczny, w który wpisuje się legnicko-bolesławski spektakl, równie dobrze mógłby powtórzyć się teraz w Doniecku i Ługańsku.

15.
Nie wiem, jakie pieniądze są teraz w obiegu w Donbasie. Nie sądzę, żeby hrywny były jeszcze coś warte. Nawet ochotnikom i najemnikom nie płaci się chyba w rublach. Zostaje euro. I dolary. Pieniądz kraju, którego już albo jeszcze nie ma. I one są jak drachma w starożytności, cudownym, bo przyjmowanym wszędzie w oikoumene – cywilizowanym świecie, wyznającym helleńskie, czyli demokratyczne wartości i zafascynowanym grecką kulturą – środkiem płatniczym… W apogeum Grexitu Grekom groził powrót do drachmy, wyjście ze strefy euro. Gdyby się to naprawdę wydarzyło, drachma symbolizowałaby wtedy pieniądz drugiej kategorii, pieniądz wybity za karę, jak piętno na ciele niewolnika. Jeden świat mógł się zawalić, żeby odsłonić ten dawny, wcześniejszy.

Dziś Ukraina oddaje zbuntowany Donbas na garnuszek Rosji, Europa wierzy, że nakładając sankcje na Rosję, wywoła kryzys ekonomiczny, obniży wartość rubla, uczyni wojnę Putina nieopłacalną. Stojące w rosyjskiej Aulidzie wojska zażądają pieniędzy, ośmieleni wizją zjednoczenia z macierzą separatyści wystawią Rosji rachunek. A wtedy… Starożytność nie jest lustrem współczesności. Cały czas mamy ją za plecami. Nie współbrzmi z naszymi czasami, nie tłumaczy. Ona po prostu jest.

16.
Widziałem kiedyś, jak sprzątali mieszkanie umarłego człowieka.
Pierwszy znalazł kamyk na dnie szuflady. Nie sposób ustalić, znad jakiego morza go przywieziono.
Drugi zabrał sobie na pamiątkę stary, pożółkły wycinek z gazety, który wyleciał spomiędzy kartek pakowanej do pudła książki.
Trzeci zaciskał w garści struchlałe nic.

19-11-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: