AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 29: Podziw i trwoga

Termopile polskie, reż. Jan Klata
Teatr Polski We Wrocławiu, fot. Natalia Kabanow  

1.
Do dziś nie wierzę, że spektakl Stara kobieta wysiaduje wyreżyserował w krakowskim Starym Teatrze Marcin Liber. Może dyrekcji coś się pomyliło i zaprosili do współpracy Antoniego Liberę? Zdarzało się im przecież w przeszłości zatrudniać omyłkowo reżyserów o nieznanym bliżej choć kontrowersyjnym dorobku artystycznym. Ale żeby strzelić aż taką gafę? Nieco urażony Libera mógłby wtedy celowo rozregulować premierowy spektakl z zamiarem zdezawuowania sezonu poświęconego Jerzemu Jarockiemu. Lecz pewnie tak nie było. W każdym razie, jeśli Różewicza na Dużej Scenie jednak wystawił Liber, to jest to jego najgorszy spektakl w karierze. Nie uwierzę, że Liber sam sobie wybrał ten tekst. Bo poziom jego inscenizacyjnej wnikliwości i kreatywności pozostaje na poziomie odrabiania zadanych lekcji. Cywilizacyjny śmietnik z metafory Różewicza jest obrazem martwym, dziś trzeba by nie tyle uatrakcyjniać na siłę to kulturowe i ludzkie wysypisko, ale wymyśleć je na nowo. Porównać jak na przykład funkcjonuje sceniczny śmietnik w sztukach Demirskiego, bo przecież u niego zawsze jesteśmy w takim miejscu na skrzyżowaniu zdychających czasów, klisz, narracji, typów i tonacji. I odgapić od Michała Korchowca, jak taką stertę, taką tekstową odleżynę zbudować na scenie. U Libera kurzą drobinkami styropianu. Aktorzy brodzą ni to w sztucznym śniegu, ni to w plastikowej zawiei, biały pył zasypuje ludzi i fortepiany, kawiarniane stoliki i modne dziewczyny, ale mimo dzielnej pracy dmuchaw wykorzystanych niegdyś w słynnej Ifigenii Michała Zadary apokaliptyczna pocztówka nie działa na widza. Ani wiersze recytowane przez Marcina Czarnika ani monologi Anny Dymnej ani ekwilibrystyka słowno-ruchowa Adama Nawojczyka nie jest w stanie wypełnić życiem Różewiczowskiego widzenia. Dlaczego? Bo obraz wyjściowy należy do martwego teatru, został ułożony ze scenicznego alfabetu, który już przestał obowiązywać. Nowy teatr wymaga w nawet podobnie zakomponowanej przestrzeni zupełnie innej aktywności aktora. Kompletnej zmiany relacji tekst-ruch, intonacja-sens, kadr-fonosfera. Przez chwilę Marcin Liber a może jego aktorki łapią jednak, o co chodzi, co można by z Różewicza wycisnąć lub weń wtłoczyć. Na scenę wtacza się w jakimś pląsie, drygu, padaczce pionowej Jaśmina Polak. Wszystko w niej jest anarchią: głos który skacze po hardkorach, kolana i łokcie wbijające się w blat fortepianu. Do spektaklu Libera włazi nagle nowoczesny teatr i nowoczesne aktorstwo, pokazując, gdzie w tej zwietrzałej, niestety (jako projekt przedstawienia, projekt teatralny!) sztuce Różewicza szukać życia.

Więc Jaśmina Polak pięknie i frapująco telepała się owego dnia po scenie, także werbalnie, był 2 listopada 2014 roku, a ja… a ja zamarłem. Już wyjaśniam dlaczego – nowy teatr przyzwyczaił nas, że aktor może mówić własnym tekstem, odchodzić od dramatu, uzupełniać swoją sceniczną postać o wyimprowizowane na próbach fragmenty albo zdania dodane ad hoc pod wpływem emocji. Wszystko jest tekstem, wszystko może być w roli. Jak każdy doświadczony widz wiem, że ten nowy aktor mówi często za siebie, współtworzy sensy i światopogląd przedstawienia, jest nie ubezwłasnowolnionym wykonawcą, ale podmiotem wypracowanego demokratycznie przedstawienia. Barbara Wysocka, Krzysztof Zarzecki, Paweł Smagała, Rafał Kronenberger nie raz uzupełniali scenariusz i zawsze trafiali w punkt, nie wychodząc z roli mówili za siebie, komentowali sytuację sceniczną, rozwój teatralnych zdarzeń tego dnia, w tym mieście, przed tą a nie inną widownią. Zaprawdę powiadam wam, zamarłem w 15 minucie Starej Kobiety…. Bo oto Jaśmina Polak wypala ni mniej ni więcej, że „krytycy to erotomani, że w teatrze czynią zadość swym obsesjom seksualnym.” Z jakichś powodów wziąłem sobie tę kwestię bardzo do serca. Z opinią nie wygrasz, zwłaszcza jeśli masz opinię świntucha. A przecież ja w tej scenie naprawdę patrzyłem tylko na rękę aktorki! Ledwie jej głos zdążyłem zarejestrować w podświadomości. Owszem ręka może mieć konotacje erotyczne, ale w takim razie wszystko ma konotacje erotyczne. Czemuż, ach czemuż pani Jaśmina się mści? Dostrzegła mnie na widowni? Przykrość chciała zrobić? A może na prośbę reżysera lub dyrektora teatru dokonała tak zwanego ataku uprzedzającego? Liber ukryty w kulisie wyczytał z mojej miny, że jest źle i kazał dorżnąć watahę? Moje uzasadnione, przyznacie, podejrzenia jeszcze wzrosły podczas oklasków. Jaśmina Polak przy każdej turze ukłonów pokazywała komuś na widowni język. I dałbym głowę sobie uciąć, że na tym języku coś było napisane i na pewno nie „love”. Jaśmina Polak wywalała ten język jakoś tak w moją stronę, tyle że dwa rzędy niżej. Może siedział tam ktoś do mnie niezwykle podobny? Może uwierzyła autorom SSKT, że wyglądam jak Krzysztof Ibisz? Zafrasowany wychodziłem z teatru. Co ci aktorzy sobie o nas myślą? Dopiero co Kowalski i Holewińska w poznańskim Mizantropie sugerowali, że środowiskiem teatralnym w Polsce trzęsie pewien wszechmocny krytyk pozostający w konkubinacie z wszechpotężną aktorką i sprzymierzony z ministrem kultury, którego siostrzeniec próbuje zrobić karierę jako dramatopisarz zaangażowany? Że co Jacek Wakar z Danutą Stenką? Roman Pawłowski z Patrycją Soliman? Jacek Cieślak i Maja Ostaszewska? No proszę was! Toż to brednie jakieś! Krytyków wprawdzie nikt nie kocha i nikt, ale to zupełnie nikt, nie podejrzewa nas również o żadne dewiacje seksualne. Piszemy obiektywnie, po spektaklu prędko do domu, z rzeczy kontrowersyjnych opisujemy co najwyżej nagość męską. Damska jest zresztą demode.

Pełen niewesołych myśli, zastanawiając się jak udobrucham rozgniewaną i mściwą młodą aktorkę, sięgnąłem w domu machinalnie na półkę z Różewiczem. Na właściwej stronie, w momencie, gdy w sztuce ma się pojawić postać grana przez Jasminę Polak, przeczytałem co następuje:  „Do kawiarni wchodzi młoda, piękna, zgrabna Dziewczyna. Siada przy stoliku, zakłada (a właściwie zadziera) nogę na nogę. Bardzo wysoko. Bardzo wysoko. A w jakim celu? Aby ożywić akcje sztuki, widownię, dać młodej aktorce szansę wystąpienia na scenie. Zadość uczynić obsesji seksualnej recenzentów teatralnych.”.

Eureka! Monolog Młodej Dziewczyny nie był dodanym do Różewicza improwizowanym tekstem aktorki tylko recytacją odautorskich didaskaliów. Marcin Liber w drugim przebłysku reżyserskiego olśnienia odkrył ciekawsze, lepsze brzmienie dramatu bo ukryte w tekście pobocznym. No i padła cała moja teoria spiskowa o zemście aktorki… Krakowskich obrońców integralność klasyki z nieskrywaną satysfakcją zawiadamiam, że nowy teatr jest wierny autorom: gra nawet didaskalia. Nie wszystkie wprawdzie, ale nie mam wątpliwości, że to krok we właściwą stronę.

2.
Przyśnił mi się krakowski aktor Krzysztof Piątkowski. Grał w tym śnie Piotra Szczerskiego w jakimś filmie biograficznym i właził na scenę Teatru 38 przez klapę w podłodze. Coś do mnie wołał a ja i tak już półprzeźroczysty na widowni chciałem zapaść się pod ziemię, wejść do środka materaca rozłożonego na drewnianych amfiteatralnych siedziskach. Teraz wiem, w jakiej sprawie krzyczał. Pisząc nadprogramowo z nowego spektaklu Macieja Wojtyszki nie pochwaliłem go należycie. Choć zagrał wcale nie epizodyczną rolę Wilhelma Liebknechta, którego Marks z Engelsem egzaminują z klasowej świadomości a potem wykorzystują do różnych banalnych zadań jako pożytecznego idiotę, wyznawcę pozbawionego wątpienia, towarzysza emigracyjnych utyskiwań. Piątkowski jest niewysoki, ale sprężysty, nosi na głowie naturalne afro i troszeczkę już łysieje na czubku. Byle jaki zarost, małe okularki na nosie – wypisz wymaluj czechowowski Pietia Trofimow. Dzieciuch choć trzydziestak z okładem na karku. Łobuz, lecz ideowy. I z bliżej nieokreśloną raną na sercu. Przyłazi do mieszkania Marksa i bawi się klockami jego dzieci. Jakby to był kolejny średnio chciany syn autora Kapitału. Sam też jest taki bardzo „synowaty”, z synem się kojarzący. Jak słyszymy nazwisko Liebknecht to nie Wilhelma mamy przed oczami a jego zamordowanego w Niemczech syna, Karola, też Liebknechta, „ukochanego rycerza komunizmu”. Narodziny Fryderyka Demuth są przecież sztuką o synach. I pisząc o Piątkowskim, zamiast Krzysztof tak mi się jakoś samo z siebie pisało „Karol” Piątkowski.

Piątkowski, Piątkowski. Aktor poręczny. W Draculi Artura Tyszkiewicza nosiła go na rękach Anna Cieślak. Zazdrościłem panu Krzysztofowi. Jakiż mężczyzna nie chciałby być noszonym przez Annę Cieślak! Nawet na barana! Próżne marzenia, Cieślak nawet by mnie nie dźwignęła. Ani Justyna Wasilewska, ani Jaśmina Polak, ani Joanna Drozda, ani Marta Ojrzyńska, no może Magdalena Cielecka z czasów gdy miała bicepsy, ale teraz już nie, oj nie. Szybko przebiegam w myślach kobiety zdolne porwać się na taki heroiczny czyn i nikt poza kulomiotkami z dawnego NRD nie przychodzi mi do głowy. Chociaż swego czasu w krakowskim Rękopisie znalezionym w Saragossie Tadeusza Bradeckiego młodziutka Iwona Budner nosiła stareńkiego Jerzego Nowaka na plecach. Ona była w czarnej sukni, on też na czarno przywierał do niej jak czteronogi lekuśki pająk. A może to był osioł z rycin Goyi? „Dosiadł mnie osioł okrakiem…” Jakby dobrze poszukać w choreografiach Piny Bausch pewnie tam znalazłbym użyteczne obrazy, tancerki unoszące tancerzy, tancerzy owijających się w powietrzu wokół barków i korpusów pląsających dziewcząt. Ech, jakie to były piękne sceny… Organizatorom wrocławskiej olimpiady teatralnej proponuję następującą konkurencję kobiecą, bo jak słyszę ich lista nie jest jeszcze kompletna. „Podnoszenie krytyka teatralnego pań”  Stalibyśmy sobie rządkiem: Marcin Kościelniak, Michał Centkowski, Witek Mrozek, Jan Bończa-Szabłowski, Łukasz Drewniak, Maciej Nowak. Teatralne olimpijki musiałyby zaliczyć najpierw rwanie w podanej powyżej kolejności wagowej a potem utrzymanie nas w powietrzu na wyciągniętych do góry rękach przynajmniej przez trzy sekundy. Jeśli konkurencja cieszyłaby się zainteresowaniem narodowych reprezentacji teatralnych można by dołożyć następującą specjalizację tym razem dla panów: „podnoszenie kierownika literackiego z Wybrzeża i centralnej Polski”.

3.
Muszę napisać to zdanie, bo nie wytrzymam. Bo świat się zawali, bo sprawiedliwości nie stanie się zadość.

Wrocławskie Termopile polskie w reżyserii Jana Klaty z Teatru Polskiego to spektakl fenomenalny.

Fe-no-me-nal-ny.

Klata jest w nim dojrzały, mądry, złośliwy i gorzki, kongenialnie adaptujący dramat Micińskiego i przywracający go na poważnie polskiemu teatrowi. To Klata w formie niewidzianej od czasu Sprawy Dantona. Kto wie, czy nawet nie lepszy, niż w tamtym prawie legendarnym przedstawieniu, bo w końcu mierzący się z trudniejszym materiałem, bardziej kapryśną frazą, skomplikowanym przesłaniem. I jak to jest grane! Bartosz Porczyk jako Potiomkin chyba jeszcze lepszy niż jako Gustaw w Dziadach Zadary a na pewno inny, w całkowicie różnych rejestrach się poruszający.  A absolutnie obezwładniający Wojciech Ziemiański jako pozbawiony układu kostnego i konstytucji moralnej król Stanisław August Poniatowski! A Andrzej Kłak! A Marian Czerski! A Wiesław Cichy! I Pempuś, nie zapominajcie o Pempusiu! Klata zrozumiał jedno: nie wolno Termopil wystawiać jak narodowej szopki na 3 kondygnacjach, przyjął, że to może być sztuka bliźniacza do Nocy Listopadowej tyle że jakby naszprycowana cynizmem i testosteronem, a jak Noc Listopadowa to Wajda i muzyka Koniecznego, Klata rozruszał więc spektak muzycznie i choreograficznie, pozlepiał wokalne duety, „poczwórki”, solówki i dziadowskie zawodzenia aktorów, przydał dialogom wartkość i pazur, uzupełnił o znaczącą i integralną, aczkolwiek dyskretną playlistę. Rozpiął przedstawienie na osi dziejów od I rozbioru po powstanie warszawskie. Pokazał, że nie mamy nic, nigdy nie mieliśmy niczego, co moglibyśmy przeciwstawić wyrafinowanie lub po prostu agresywnie uprawianej polityce imperialnej. Nawet niewyobrażalny upór, nawet ofiara z życia jest funta kłaków warty, skoro nie umie się go używać w odpowiednim momencie. Nawet jeśli rozumiemy, że wielcy nas ogrywają, możemy tylko zdobyć się na puste gesty lub żebrać o ratunek w Europie. Jesteśmy naiwni, siedzimy na wahadle rzucającym nas od konformizmu do heroizmu, obie postawy są w ujęciu Klaty skrajnie głupie i nierzeczywiste. To nie jest przedstawienie antyputinowskie, to nie jest rewanż na wskrzeszonym mocarstwie. Tylko spektakl przeciwko polskim iluzjom, polskiej słabości i niedojrzałości, cios zadany polskiemu politycznemu amatorstwu. Z pewnością Klata Polskę kocha i zna jej historię, wolałby jednak, żeby to była inna miłość i inna przeszłość. Trawestując tytuł i punkt widzenia z książki Piotra Zychowicza Klata mógłby nazwać swoje widowisko Obłęd 1772-2014.

Jak się to teraz niewygodnie ogląda po Majdanie, po aneksji Krymu, w trakcie wojny o Noworosję! I jak to jest zmontowane, jak oświetlone, w jakim rytmie, na jakiej sprężystości grane!

Zaległość z Klaty nadrobiłem na katowickich Interpetacjach, pewien reżyser średniego pokolenia, którego mściwie nazwiska tu nie wymienię (bo suponował, jakobym często z nim dyskutując na różne tematy, podbierał mu myśli i frazy), żałuje, co wyraził zaraz po spektaklu, że Klata nie zrobił takich Termopili powiedzmy w 1986 roku. Jaką wtedy by to miało siłę rażenia! Co by z nami, z Polakami u progu wolności porobiło? Komu dało oręż do ręki? Jak zmieniło naszą świadomość historyczną i wspólnotową? O ile rozumiem intencję reżysera o nazwisku, które pozostanie moją słodką tajemnicą, nie chodzi o wykazanie, że Klata zrobił spektakl spóźniony, tylko o to, że Polacy zasługiwali na taką diagnozę dużo wcześniej.  Tymczasem dopiero teraz udało się to tak nowocześnie spuentować. Może i tak być, że Klata idący od Trylogii w pewnym sensie w drugiej już realizacji po śladach Mikołaja Grabowskiego, wdziera się teraz znów na jego poletko, w jego temat i mówi swoim językiem, to co Grabowski próbował nazwać u początku lat osiemdziesiątych w Pamiątkach Soplicy i Listopadzie. Pokolenie Klaty dochodzi do tych odkryć i oskarżeń narodowych po swojemu i jeszcze raz. Tak, nie zobaczyłem Klacich Termopil w minionym sezonie i pluję sobie w brodę. Teraz patrzyłem na scenę w zdumieniu, bo to nie jest Klata z Do Damaszku, ani tym bardziej z Króla Ubu, nawet nie z niemieckich, solidnych spektakli. To Klata na swoim miejscu, z lubiącym go zespołem, Klata, który nie kopie się z krakowską publicznością po kostkach i nie boi przechodzić przez Rynek. Rozumiem czemu nie udał się Ubu w Starym, bo po takiej wrocławskiej realizacji, każde podejście do podobnego tematu musiało być kalką, odpryskiem, niepotrzebnym suplementem. Myślę, że robiąc Ubu Klata zorientował się, że źle wybrał tytuł i odpuścił w połowie pracy, bezwiednie stracił wenę. Wrocławskie Termopile są za to warte każdych wydanych pieniędzy. Dziwię się, że w opinii polskiej krytyki nie była to absolutna rewelacja minionego sezonu, kosząca konkurencję jak dojrzały sierpniowy łan zboża, ale nie dziwi mnie, że dyrektorskie kłopoty reżysera przysłoniły recepcję tego przedstawienia.

4.
Po katowickiej prezentacji Termopil polskich Klata odebrał od dyrektor Katarzyny Janowskiej i Romana Pawłowskiego pamiątkowy festiwalowy pierścień i nieco się zacukał, gdy zapowiedziano go bez żadnej złej intencji i bardzo miło jako dyrektora Starego Teatru w  Krakowie, „choć to był spektakl z teatru Polskiego we Wrocławiu”. Wiem, skąd to zacukanie i dyskomfort.

Kiedy dyrektor jakiejś sceny na dorobku (a taką jest odmieniony Stary) reżyseruje gdzieś w Polsce gościnnie, niejako samorzutnie pojawiają się pytania, czy warto to robić dla pieniędzy, prestiżu, zobowiązań towarzyskich lub przyjacielskich? Dyrektor-reżyser to w końcu nie to samo co reżyser free lancer na wolnym rynku sztuki. Co wolno Kleczewskiej, Marciniak, Rychcikowi, Podstawnemu i Garbaczewskiemu niekoniecznie uchodzi liderowi, zwłaszcza takiemu, który dopiero buduje tożsamość swojej sceny. Czy idąc pracować u, było nie było, konkurencji, nie wzmacnia się tym samym rywala i osłabia własny zespół? Artyści odpowiadają zwykle: jesteśmy wielką kochająca się rodziną i nasze teatry nie walczą ze sobą, pomagamy sobie wzajemnie, gramy w różnych ligach. Otóż niekoniecznie. Kilka przykładów wierności w stereo z tego sezonu. Po szalenie pracowitym roku w warszawskim Studio jego dyrektor artystyczny Agnieszka Glińska realizuje Iwonę w Teatrze Narodowym. Powiecie – Narodowy się nie ściga, Narodowemu się nie odmawia. A jednak przez ostatni czas reżyserka walczyła do utraty tchu o nowy wizerunek podupadłej sceny, o jej renomę, repertuar, a zwłaszcza – publiczność. Wygrała pojedynek z Dramatycznym, nadała Studio swój stempel nie przemieniając go jednak w teatr stricte autorski. Teatr jest w uderzeniu. Czy zapracowana liderka powinna odświeżać się w Narodowym? Myślę, że to ryzykowne zagranie. Bo przecież tak zrealizowana, jak słyszę i czytam Iwona, mogłaby być częścią repertuaru Studio. Nie jest eksperymentem formalnym, mieści się w ramach reżyserskiego stylu Glińskiej. I teraz publiczność Studio, wierna Glińskiej reżyserce pójdzie za nią na Wierzbową. Incydent, powiecie, publiczności w Warszawie starczy dla wszystkich. Niekoniecznie. Bo efekt uboczny może być taki, że kupiona stylem Studio widownia warszawska zrozumie, że taki teatr może znaleźć jeszcze w paru innych miejscach. Robota promocyjno-artystyczna Glińskiej z minionego roku straci na wyjątkowości, wyrazistości. Wolałbym, aby szefowa Studio ograniczyła aktywność reżyserską w Warszawie do własnej sceny. Robienie dyplomów z krakowskimi studentami nie uderza w interesy jej teatru, reżyserowanie w Narodowym – tak.

Z planów repertuarowych miłych memu sercu teatrów w Kaliszu i Bydgoszczy dowiaduję się, że na wiosnę Weronika Szczawińska, dyrektor artystyczny sceny nad Prosną wyreżyseruje dwa spektakle – jeden u siebie, drugi u dyrektora Wodzińskiego. I znów mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony Szczawińska pole manewru ma mniejsze niż Glińska: w Kaliszu będzie w tym sezonie tylko 5 premier, rozsądna dyrektor nie powinna podpisać więcej niż jedno przedstawienie. Trudniej też jej pojechać w Polskę, nie przebiera w ofertach w Warszawie. Dla podtrzymania reżyserskiej formy i zwyczajnie dla życia trzeba gdzieś pracować. Na bydgoskiej scenie już coś robiła z sukcesem, powrót byłby czymś naturalnym. Ale … znowu mam jakieś ale... Nowy Teatr Polski pod dyrekcją Wodzińskiego i Frąckowiaka bije się o to samo co Kalisz. O te same festiwale, o uwagę mediów, o nowy wizerunek. Co będzie jeśli bydgoski spektakl uda się Szczawińskiej bardziej niż kaliski? Zawsze jest takie ryzyko. A jeśli to bydgoska realizacja pojedzie w Polskę a kaliska będzie miała tylko zasięg lokalny? Przecież może się tak zdarzyć. Co będą czuć wobec swojej szefowej kaliscy aktorzy, gdy selekcjonerzy krajowych a może i zagranicznych festiwali wybiorą Szczawińską bydgoską a nie kaliską? Przewiduję wtedy niejakie kłopoty. Kryzys zaufania.

Powtarzam – wierność scenie, zespołowi lub rozsądne zdrady to nie jest problem wszystkich reżyserów ani  dyrektorów-wyjadaczy z wieloletnim stażem, którzy już się nauczyli wyważać proporcje, gdzie i w jakim stopniu zaangażować się zawodowo, to jest kwestia do rozwiązania dla świeżo upieczonych reżyserujących dyrektorów. Moim zdaniem lepiej na 2-3 sezony pracować tylko u siebie, przygotowywać tak zwane spektakle flagowe, poświęcić część swojej kariery, żeby zespół widział, że dyrektorowi zależy, że w nich inwestuje.

I tak wracamy do konfuzji Klaty. Teatr Polski jest jego drugim domem. Tam ma swoich aktorów, lubią go wrocławscy widzowie. We Wrocławiu odnosił największe sukcesy. Wrócił oto do teatru Mieszkowskiego i zrealizował u niego spektakl 10 razy lepszy niż Do Damaszku, 15 raz niż Edyp król, 100 razy od Króla Ubu. Nie zdziwię się jeśli teraz w Starym aktorzy zastanawiają się, czemu tam we Wrocławiu mu wyszło a u nas nie? Czemu tam jest jak brzytwa a u nas ręce mu latają? Czemu to Termopile jadą do Katowic na prestiżowy festiwal, pewnie pojadą na WST, ruszą w trasę po świecie a my zostaniemy w domu? Jan Klata jest naszym dyrektorem, tymczasem jego Ubu nie pojedzie nigdzie! Czemu pan, panie dyrektorze nie zrobił Termopil u nas? To nie jest przecież kwestia budżetu, Stary ma więcej pieniędzy niż Polski!

Jakkolwiek by nie kluczyć Stary i Polski są bezpośrednią konkurencją o tytuł najlepszego teatru w Polsce. Klata robiąc fenomenalne przedstawienie we Wrocławiu wzmacnia konkurenta. A przecież powinien mieć podpisany jakiś pakiet lojalnościowy z Krakowem. Dyrektorzy wielu miejskich i marszałkowskich scen muszą zwykle zdobywać zgodę na zamiejscowe realizacje u organizatora. W Narodowym Starym Teatrze chyba nie ma takiego wymogu by pytać o to ministra. Wolałbym, żeby zamiast zgody urzędników istniał jakiś konsens z własną załogą i publicznością. By nowi dyrektorzy naprawdę kalkulowali, czy realizacja ich ambicji artystycznych nie jest przypadkiem działaniem na szkodę własnej sceny. Spektaklem Termopile polskie Klata ubogacił polski teatr, to fakt bezdyskusyjny, ale jego macierzysta placówka bardzo, ale to bardzo straciła na tym osobistym sukcesie dyrektora. I to też fakt bezdyskusyjny. Paradoks? Nie. Reguła. Teatr jest firmą pośród innych firm, spektakl jest towarem pośród innych towarów na teatralnym rynku. Nie można być dyrektorem jednej firmy i wytwarzać towaru dla drugiej. Chyba że się mylę a wszystkie dzieci nasze są, Henia, Stasia, Natasza, John….

5.
Pisze mi pani Leokadia z Krakowa, wierna czytelniczka niniejszej serii: „Panie Łukaszu, proszę o wyjaśnienie, jak powstają teksty z Kołonotatnika? Zauważyłam, że kolejne moduły są ponumerowane. I jest ich najczęściej siedem. Albo pięć. W każdym razie czasami nieco mniej czasami nieco więcej. Jak należy rozumieć tę numerację? Czy rzeczywiście pisze Pan swój artykuł codziennie, po kawałeczku na podobieństwo teatralnego bloga?”

Nic tak nie cieszy krytyka teatralnego jak uwielbienie i ciekawość tłumów,  więc pośpiesznie i z radością odpisuję:

Pani Justyno… Przepraszam – pani Leokadio, otóż dowiedziono niezbicie, że systematyczność to najgorszy wróg każdego autora – gdybyśmy codziennie pisali tyle samo o tej samej porze groziłoby nam, że będą powstawać dokładnie takie same teksty. Czyż można natchnienie zaprząc do pracy na akord? Otóż nie można. Czy można odróżnić kolejne książki profesor Małgorzaty Sugiery czytając na chybił trafił pięć zdań z każdej z nich? Otóż nie można. Owszem, tydzień dni ma siedem a deadline „kołonotatnikowy” wypada w najgorszym wypadku gdzieś koło godziny 10 rano w środę. Mam więc całkiem sporo czasu na pisanie. Ale tylko z pozoru. Jak może zdążyła się Pani zorientować każdy z odcinków Kołonotatnika składa się z opisu jakiegoś skandalu lub małej afery teatralnej, rozważań quasi teoretycznych, elementu autoanalizy, czerstwego dowcipu, pastwienia się nad losowo wybranym delikwentem, przywołań bardzo prywatnych wspomnień oraz – jak jeszcze starczy miejsca – z opisu jakiegoś spektaklu czy też problemu z nim związanego. Czasem liczba afer lub wspomnień zostaje w naturalny i spontaniczny sposób podwojona przez autora. Jak się Pani domyśla, przygotowanie każdego z tych tekstowych budulców wymaga zgromadzenia odpowiedniego materiału porównawczego a następnie wmyślenia się w niego. Nie demonizowałbym tego wmyślania się, ale z pewnością nie sposób wyliczyć dokładnie, ile minut albo nawet dni w tygodniu zajmuje porządna autoanaliza ani przewidzieć, ile przekroczeń etycznych zostanie tym razem dokonanych w środowisku teatralnym i jak wiele czasu zajmie mi ich usystematyzowanie i zrozumienie. Tak więc parę dni czekam, łowię absurd w siatkę na motyle, kombinuję, kogo by tu jeszcze skrzywdzić.

Jako autora antyestabliszementowego anonimowo wspomagają mnie od jakiegoś czasu młodzi aktorzy i reżyserzy o zarobkach zbliżonych do moich. Tworzą tym samym społeczny zespół reaserczerów, który nieodpłatnie pomaga mi w przeglądzie prasy i publikacji internetowych. Próbuję im raz po raz wyperswadować, że czytanie dwutygodnika "Świerszczyk" i miesięcznika "Dom i ogród" nie posuwają nas w pracy, ale oni twierdzą, że to konieczne, bo a nuż pojawi się w nich Jan Klata albo Ewelina Marciniak z jakąś arcyzabawną wypowiedzią. Trudno odmówić im racji. Tracimy jednak przez ich uważność sporo cennego czasu i najczęściej jest tak, że wszystko muszę czytać sam.

No więc czyta się i czeka, czeka się i czyta, powolutku sklejając sobie w głowie klocki znaczeniowe i smakowite opowieści.

Raz po raz pojawiają się sygnały alarmowe. Że wtorek wieczorem to już jutro, dziś… Jest to sam przedsionek natchnienia, uwertura do eksplozji twórczości. Twórczość jak to zwykle bywa jest czynnością kompensacyjną. Pojawia się zamiast czegoś naprawdę istotnego. Na przykład kiedy tylko gdzieś w Krakowie lub na Dolnym Śląsku a może nawet w samej stolicy dochodzi do środowiskowej orgii alkoholowej koleżanki wciąż wysyłają mi smsy o treści „Zaczyna się. Pisz.” Kiedyś używały wprawdzie znamiennej frazy: „Przyjeżdżaj!”, ale dobrze rozumiem metrykalne i pokoleniowe powody tej zmiany tonu i wcale nie mam żalu.

Kiedy nic takiego się nie dzieje, a nie dzieje się coraz częściej, najzupełniej spokojny czekam na natchnienie i redakcja też czeka. Cały Kołonotatnik jest w pewnym sensie tylko czekaniem.

Redaktor Katarzyna Knychalska pogania mnie i dyscyplinuje dopiero od niedzieli wieczorem. Nie, to nieprawda, że krzyczy na mnie przez telefon a w mailach wyzywa od krzywoprzysięzców. Redaktor Knychalska jest damą i w swoich wiadomościach tekstowych używa w stosunku do mnie wyłącznie obcojęzycznych wyrazów na literę „f” (farmazon, franca, flirt, feler, fatalny, fanfara). W sytuacjach naprawdę podbramkowych przechodzi na słowa z użyciem liter „z” i „k”. Na przykład grozi, że „zamknie kramik”. Często odwołuje się do mojego sumienia i aksjomatu, że to człowiek a nie tekst jest najważniejszy. I żeby nie krzywdzić człowieka. Prawda. Na moim niezorganizowaniu cierpi cały sztab ludzi, wyglądając niecierpliwie tekstu i nie mogąc tym samym zająć się czymś naprawdę ważnym. Bardzo mi z tego powodu przykro. Żeby i oni mieli choć trochę satysfakcji z tej całej sytuacji – staram się pisać niechlujnie i coraz gorzej. Bo zawsze jakoś człowiekowi lżej, kiedy z niemożności i spóźnienia rodzi się tekst niedobry. Gdyby było inaczej – znaczy się, że świat został urządzony bardzo niesprawiedliwie. Pocieszam też panią Knychalską i pana Roberta co jakiś czas stwierdzeniami, że mogło być gorzej, na przykład wtedy gdyby czekali i czekali a tekstu ostatecznie by nie było. To już lepiej czekać i się doczekać. Nie wszyscy się doczekują, niestety. Już zupełnie niewyobrażalną perfidią w stosunku do moich przełożonych i dobrodziejów byłby przypadek takiego oczekiwania na tekst, w którym  czekaliby i czekali aż w końcu okazywałoby się, że czytają właśnie tekst o swoim czekaniu. Byłoby to doprawdy niedopuszczalne posunięcie autorskie. Dlatego staram się unikać sytuacji tak wątpliwych moralnie.

Przez lata wypracowałem dwie skuteczne metody na unikanie kontaktu z redaktorami tuż przed deadlinem. Pierwsza polega na nieodbieraniu telefonów i smsów, druga na wysyłaniu smsów i maili ściemniających typu: „Już kończę!”, „Jeszcze akapit!”, „Wysłałem? Nie doszło? Niemożliwe!” Onegdaj stosowałem jeszcze kontakt telefoniczny. Podczas błagalnych rozmów o przesunięcie terminu oddania tekstu uśmiercałem całą bliższą i dalszą rodzinę, wymyślałem sobie najróżniejsze choroby i nagłe obowiązki. To już niestety nie działa. Tak jak ten trick z awarią sprzętu komputerowego. Skapowali się w końcu…

Mam to do siebie, że zazwyczaj nie zaczynam pisać, póki zdesperowana pani redaktor nie zaproponuje gdzieś koło godziny jedenastej we wtorkową noc zaskakującej podwyżki honorarium. Odpisuję wtedy, że już naprawdę kończę i zadowolony, nawet nie dotykając klawiatury, kładę się do łóżka. O, nie! Wcale nie po to, by spać, tylko by w półśnie, z zamkniętymi oczami ułożyć w głowie tekst, wymyślić tytuł. Sen – jak wierzyli surrealiści ujawnia ukryte związki między faktami i słowami. Więc tak sobie leżę i piszę w głowie. Wstając, wybudzony z półsnu dziwię się czasem, że tekst jeszcze nie istnieje materialnie, tylko trzeba go dopiero napisać. Złości mnie to bardzo, bo przecież w półśnie już go napisałem, niemal zdanie po zdaniu. A teraz trzeba to sobie wszystko przypomnieć. Do laptopa siadam więc prawie o świcie z mocnym postanowieniem pisania. Najlepsza jest pora po 4.43 a przed 6 rano. Redaktor Knychalska już śpi, a redaktor Urbański jeszcze się nie obudził. I wtedy pisze mi się najlepiej. Dręczyciele znajdują się w krainie nieświadomości. Bohaterowie odcinka nie wiedzą jeszcze co ich czeka. Ja sam nie wiem, czy zdążę… Ten dreszczyk ryzyka, te ciarki niepewności…

Zapisanie tekstu wymyślonego we śnie zajmuje mi jakąś godzinę. Druga – ustalenie kolejności modułów. Teksty serio wkładam specjalnie między absolutne bredzenie by bardzo trudno było wykorzystać jakiś cytat z Kołonotatnika do celów marketingowych albo do zdezawuowania jakiegoś twórcy. Bo wtedy na zdanie „Drewniak cię skrytykował”, można odpowiedzieć zgrabną ripostą: „Czyżby w tym tekście, w którym pisał o  animowaniu siusiaków?”.

Korekta, głośna lektura. Prysznic. Ubrany w różowy szlafrok schodzę na dół na portiernię naszego strzeżonego osiedla i czytam gotowe dzieło panu Włodkowi, nocnemu stróżowi. Pan Włodek jest moim pierwszym i najważniejszym Czytelnikiem. Jeśli się śmieje – dobrze, jeśli nie rozumie – bieda. Pan Włodek – częstuje mnie herbatą lipową parzoną w puszce i krakersami z ubiegłego stulecia – ma zwykle dwie uwagi: „Dowal jeszcze Nowakowi!” i „Koniecznie napisz, że masz ich wszystkich w dupie”. Na próżno tłumaczę panu Włodkowi, że to niegrzecznie i nieprawda, bo my w środowisku teatralnym dobrze się znamy, lubimy i mamy się na ogół w zupełnie innych miejscach niż, to które on proponuje. A te wszystkie moje żarciki, przytyki i drobne świństewka to tylko tak dla „podniatia tieatralnowo razgawora”. Pan Włodek wzrusza ramionami: ”Ja bym tak napisał!” – upiera się. Przepraszam panią, Pani Leokadio za Pana Włodka, on już taki jest, rzekłbym – nieco nieokrzesany.

Około 8 rano, zazwyczaj pokrzepiony opinią Pana Włodka, wysyłam gotowy tekst pod dwa adresy, uprzedzam redaktorów smsami, że teraz to naprawdę wysłałem, następnie dzwonię, by sprawdzić, czy wstali i już czytają. Potem piszę z pytaniem, czy skończyli, czy akceptują i czy powieszą na stronie. Jak są jeszcze zaspani, to krzyczę: „Jak można tyle spać? Ludzie, tu się pracuje!”.

Koło godziny 10 w środę idę po bułki i gazety. I widzę ten błysk w oku sprzedawczyni w osiedlowej piekarni. I pani w  kiosku też się uśmiecha wodząc palcem po białym smartfonie. Mam pewność – czytali, już wiedzą. Po śniadaniu lajkuję pod własnym tekstem 3 razy na dobry początek i piszę afirmacyjny komentarz podszywając się pod różnych internautów, najczęściej jednak pod Jacka Zembrzuskiego. Dla niepoznaki zmieniam styl na wyjątkowo mętny i udaję, że nie znam zasad interpunkcji… Nabiera się na ten trick nawet sam Jacek. Koło południa, kiedy liczba lajków Kołonotantika sięga 80 000, dziesiątkami spływają pierwsze smsowe komentarze, mam sygnały o lekturze mojego artykułu na zebraniach kierownictwa przynajmniej siedmiu stołecznych i prowincjonalnych teatrów. Równo o godzinie 15 w imieniu pani minister Kultury, Sztuki i Dziedzictwa Narodowego gratulacyjnego smsa wysyła mi pan Zenon Butkiewicz i prosi, byśmy byli w kontakcie.  Znaczy się – będzie order! Chyba nawet mogę sobie wybrać której klasy… Cały dzień promienieję. Zaprzyjaźniony dyrektor dzwoni i prosi, bym napisał coś o jego teatrze w Kołonotatniku. „Chętnie – odpowiadam – ale zostało mi wolne miejsce tylko w tej części żartobliwej.” Połączenie nagle się urywa. Telefonuje za to arcybiskup Gądecki i mówi, że będzie się za mnie – tak jak za Michała Merczyńskiego – modlił. Mówię – Bóg zapłać i na wszelki wypadek zastrzegam numer u operatora. Potem przez kilka godzin sprawdzam pocztę: wiele nieznanych mi z imienia i nazwiska, ale za to przynajmniej podpisanych osób proponuje mi szybki zarobek, jeśli tylko... Wrzucam do kosza reklamy z sympatia.pl i żenujące błagania z komitetu poparcia prezydenta Jacka Majchrowskiego, żebym jednak zagłosował na nich. Niedoczekanie! Moje serce należy do Komitetu Kraków Przeciwko Igrzyskom i cała moja rodzina będzie głosować na Michała Wszołka, do czego i Państwa zachęcam 16 listopada… W kolejnym mailu feministki „trzeciej fali” donoszą, że swoimi idiotycznie przesterowanymi tekstami zadaję cios polskiemu „maczyzmowi teatralnemu” i jest to cios w samo serce. „Dokładnie tak chciałem – przytakuję im szczęśliwy – zdejmuję krytyka i jego heteronormatywną i męskoosobową narrację z nieomylnego patriarchalnego postumentu.” Umawiamy się na peeling w najbliższy piątek.

Wieczorem obiad ze znanym reżyserem. On płaci. Nie protestuję. Na drugi dzień (liczba lajków sięga 150 000, liczba odsłon idzie w miliony!) czyli już w czwartek, udaję się wreszcie do teatru. Pani w kasie z uśmiechem podaje mi zaproszenie. W rewanżu daję jej autograf i proszę by przypominała mi tytuł spektaklu. W drodze do szatni rozstępują się tłumy i milkną zdawkowe rozmowy. Nikt nie chce, żebym ich podsłuchał, bo może wykorzystam w kolejnym tekście zdobyte w ten sposób informacje. Wiem, że bywszy krakowski krytyk Paweł Głowacki ma podczas kolejnych odsłon krakowskiego Salonu Poezji Anny Dymnej specjalny fotel, na którym godnie zasiada i słucha wierszy z zatroskaną miną. Phi! Ja na teatralnej widowni dostaję do dyspozycji cały wolny rząd. Nikt nie ma ochoty siedzieć obok mnie (Raz usiadł Mike Urbaniak z koleżanką i nagle okazało się, że to ja pomyliłem rząd i trzeba się było przesiadać). Długi czas sądziłem, że ten kordon sanitarny wokół mnie wynika z faktu, że na przykład moja bluza dresowa jest już ździebko nieświeża, ale nie, pan Włodek po komisyjnym przeglądzie mojej garderoby uznał, że jeszcze z powodzeniem ujdzie. W takim razie to wszystko, te całe hołdy i honory to zasługa wyłącznie Kołonotatnika. I tylko jego.

I pomyśleć Pani Leokadio, że początkowo chodziło mi tylko o podziw w oczach pięknych pań.

12-11-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: