AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 38: Dziesięć krótkich opowieści

Dziady, reż. Radosław Rychcik,
Teatr Nowy w Poznaniu, fot. Jakub Wittchen  

Bardzo przejąłem się zarzutami, że Kołonotatniki są za długie, przegadane, dziwnie posklejane, że normalny człowiek czyta toto dłużej, niż autor je pisze, że przerwy na siku nie pomagają, że widziano po kawiarniach ludzi, którzy zasnęli podczas lektury odcinka 35. lub 37. i spektakularnie walili czołem w klawiaturę laptopa.

Doszły mnie słuchy, że komuś spalił się z wysiłku wyświetlacz smartfona, inny czytelnik zgubił się w ciemnym lesie asocjacji i do dzisiaj nie wyszedł. Ktoś, doczytawszy do końca, zapomniał, co było na początku i musiał czytać jeszcze raz. Pojawiły się też głosy, że monstrualna objętość Kołonotatnika ma charakter kompensacyjny: przy obszernym tekście jego autor wydaje się wcale znowu nie taki gruby. No i zarzut najbardziej bolesny – rozmiar jest konsekwencją ryczałtu. Im więcej tekstu, tym więcej pieniążków na autorskim koncie… Hmm, myśl to nienowa, aczkolwiek smakowita i można by ją z grzybkami podać…

Podobno Aleksander Dumas miał umowę ze swoim wydawcą, że jego honorarium będzie zależeć od liczby napisanych stron, w związku z czym, nie przepracowując się specjalnie, zamieszczał w powieści niekończące się dialogi. Wydawca zorientował się w triku i głuchy na tłumaczenia, że dialogi pisze się trudniej niż opisy przyrody, zmienił zasadę: od tej pory płacił od liczby zdań. Wtedy Dumas wprowadził do swojej powieści krótkie, kilkuwyrazowe, dynamiczne zdania. I okazało się, że jest ich teraz na stronie trzy razy więcej niż dotychczas. Wydawca zarządził: „Skoro tak się bawimy, to będę panu płacił od sylaby”. W odwecie Dumas wprowadził do fabuły postać jąkały…

Niestety, stawka za Kołonotatniki jest stała, pobieram godne wynagrodzenie niezależnie od liczby znaków, stron, modułów, tematów. Redaktor Knychalska jest w tej kwestii nieprzejednana… Tak więc u mnie jąkały niestety nie będzie. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, byśmy tym razem przetestowali wariant z krótkimi opowieściami. Niby nic ich nie łączy, a może jednak… a może jednak…

Ostrzegam Czytelników, że ten odcinek Kołonotatnika jest w całości wspomnieniowo-plotkarski, składa się z samych obciachowych anegdot, a skończy się szybko i niespodziewanie. Jak życie.

1.
Najpierw opowiem o tym, jak 15 czy może 12 lat temu biłem się z Aną Brzezińską o Grzegorza Niziołka. Kompletnie nie wiem, co dziś robi pani Ana ani czy na pewno się tak nazywała, w każdym razie wtedy, w przeszłości, w sinej od dymu sali, piła drinka w legendarnym krakowskim klubie Pauza. Pijąc chyba cały czas współpracowała z „Didaskaliami”, w każdym razie ani słowem nie wspomniała wówczas, że akurat tę współpracę na ową noc zawiesza. Ana z kieliszkiem wina w ręku, kiedy dwa oddzielne towarzystwa, z którymi przyszliśmy do Pauzy, zintegrowały się na tyle, że siedliśmy w wielkim kole, rzekła ni z tego, ni z owego, że „najlepszym polskim współczesnym krytykiem jest Grzegorz Niziołek”. Właściwie czemu się nie zgodzić, można by się było zgodzić z tą tezą. Tyle że to było wtedy, a nie dziś, pora była późna, dziewczyna intelektualnie interesująca, obudził się we mnie temperament polemiczny. „A Tomasz Kubikowski?” – spytałem z głupia frant. Ana prychnęła. No to się troszeczkę zdenerwowałem. „Leszek Kolankiewicz wymiata!” – zawyrokowałem. Ana rzuciła mi złe spojrzenie. „Joanna Walaszek!” – wistowałem bez opamiętania i nawet bez nadziei na wygraną licytację (zważcie, że szliśmy w tej polemice wyłącznie tropem uniwersyteckim, stąd brak nazwiska Jacka Sieradzkiego, Romana Pawłowskiego i Piotra Gruszczyńskiego). Tym razem w odpowiedzi Ana oblała mnie winem. Mnie – winem? No to rzuciłem w nią świeczką, najpierw zdmuchnąwszy ogienek, bo jednak nie chciałem, żeby zmieniła się w żywą pochodnię, no nie… W rewanżu w moją stronę poleciał kieliszek… Przyjąłem go na czoło, nie rozbił się. A potem zaczęliśmy się bić wolnoamerykanką, przetoczyliśmy się przez stolik, przez pufę i spadli na nieco nieświeżą podłogę. Póki nas nie rozdzielili – był remis. A i tak pozostaliśmy przy swoich zdaniach.

Drodzy najmłodsi Czytelnicy Kołonotatnika, tak się wtedy w Krakowie załatwiało środowiskowe spory kompetencyjne! Przypuszczalnie była to pierwsza i ostatnia bitwa w III RP jednego krytyka o drugiego krytyka. Czy dziś wyobrażacie sobie podobną walkę między zwolennikami książki Joanny Krakowskiej o Halinie Mikołajskiej a studentami pogrążonymi w lekturze Polskiego teatru Zagłady? Ja sobie nie wyobrażam. Gdzież te dawne temperamenty, ten wąs sumiasty, te guzy przy żupanach… Przytaczam tu tę anegdotę, bo może profesorowi Grzegorzowi Niziołkowi zrobi się przyjemnie na wspomnienie tego, że jakiś ktoś z innym kimś pobił się o niego 12 lub 15 lat temu.

2.
Dzięki Pilne Krystian Lupa powiedział środowisko przypomniało sobie o istnieniu doktora Józefa Opalskiego. Bardzo to krakowska postać i bardzo felietonogeniczna. Już gdy zaczynałem studia, na teatrologii UJ krążyły pogłoski o fenomenalnych zajęciach z Żukiem. Że tylko słucha się na nich muzyki i nic się nie mówi. Że czyta się przez dwa semestry jedną książkę – Doktora Faustusa Tomasza Manna. I że jest z niej potem egzamin, a na koniec Opalski zabiera cały rok do swojego mieszkania na ulicę Dietla, gdzie częstuje się studentów herbatą w porcelanowych filiżankach, siedzi się pośród przeróżnych bibelotów no i słucha się muzyki. Najulubieńsi i najmądrzejsi studenci są potem w dowód uznania regularnie zapraszani na dysputy na tak zwanej zielonej kanapie. Niektórym – raczej studentom reżyserii niż teatrologom – doktor Opalski pożycza płyty, z których muzyka zostaje potem wykorzystywana w ich debiutanckich spektaklach. Obraża się na nich, dopiero jak zrobią drugie przedstawienie. Wszystko to okazało się prawdą. Ale mówiono jeszcze, że stary prześmiewca testuje na wybrańcach pewien numer: „Słuchaj, kupiłem za granicą, we Włoszech, spodnie, są na mnie za małe, może na ciebie będą pasowały, przymierz”. Nadmienię, że czasy były postpeerelowskie, byliśmy biedni, perspektywa zachachmęcenia włoskich dżinsów mogła być dla wielu moich kolegów kusząca. Do dziś jednak nie wiem, ile było w opowieści o przymierzaniu dżinsów prawdy, a ile społecznego lęku typowego dla wszystkich urban legends. No bo jak ktoś miał za grube nogi, to mógł przecież w tych dżinsach zwyczajnie ugrzęznąć na amen i wtedy ani w górę, ani w dół. Czarna rozpacz i śmichy-chichy. Takie to były – miały być – te przeklęte spodnie…

W każdym razie podczas mojego długiego życia nie spotkałem nikogo, kto by te spodnie od Żuka odkupił. Być może jeszcze są do wzięcia. Być może nigdy – tak jak i porywająca dzieci czarna wołga – nie istniały.

Bałem się strasznie na pierwszych zajęciach z muzycznym erudytą Opalskim. Bo po pierwsze byłem brzydki i miałem wąsy, a po drugie – to czym ja mu na tego Bacha i Milvę odpowiem? Dyskografią Genesis? Nieznanym koncertowym bootlegiem The Doors? Żuk od razu ten mój lęk zauważył i wypalił: „A co się pan tak trzęsie?". No rzeczywiście, nie miałem powodu. A potem przyszedł słynny egzamin z Doktora Faustusa… Tak, Mann przeczytany dwa razy, cztery eseje naokoło powieści, zeszyt notatek. Dzieje motywu faustycznego od Marlowe’a do Sity – przerobione. O co on może zapytać? Ten straszny, przerażający człowiek w wielkich okularach, o bizantyjskich manierach i z lisim uśmieszkiem?

Wchodzę do sali – siadam, zeszyt z notatkami w rękach, dłonie spocone. Żuk za biurkiem pyka fajeczkę, zdjął okulary, nie patrzy w oczy i pyta:
- A kto to wszystko u Manna nam opowiada?
- Jak to kto? – nie wierzę własnym uszom – chodzi panu profesorowi o konstrukcję wszystkowiedzącego narratora w powieści? Serenus Zeitblom, wyjaśnia się to na stronie 14 polskiego wydania (tak zwana biała mannowska seria „Czytelnika”), gdzie podmiot mówiący przedstawia się z imienia i nazwiska jako doktor filozofii urodzony w 1883 roku…
- Już, już! – doktor Opalski zamachał rękami i wyrzucił mnie z egzaminu.

I takie to były Żukowe strachy… Na cholerę człowiek tyle czytał… Streszczenie w Wikipedii by wystarczyło, tyle że nie było jeszcze wtedy Wikipedii.

3.
W okolicach ostatnich Świąt i Nowego Roku prześladowały mnie dziwne telefony od Janusza Opryńskiego. Szef Teatru Provisorium dzwonił o różnych porach, na przykład w Wigilię o 8.30 rano albo w sylwestra świtem o 9.21. Jako że jeszcze nie funkcjonuję na tyle rześko w tym przedziale czasowym, by ruszyć nawet ręką, próbowałem oddzwaniać z dwugodzinnym poślizgiem. Telefon był zawsze zajęty lub miły głos w słuchawce informował mnie, że abonent nie może odebrać telefonu. Podejrzewałem, że może lubelski reżyser dzwonił do mnie przed wejściem do samolotu, a potem lecąc – bo ja wiem – do Nowej Zelandii lub Montevideo musiał na długo wypaść z zasięgu. Twardo nie odpowiadał też na życzenia noworoczne, świąteczne, wysyłane smsy z tytułami filmów, które powinien obejrzeć… Nic. Cisza. Obrażony? A potem znowu telefon o zadziwiającej porze – 7.45 albo 10.01. Zaczęło to, co tu dużo mówić, przypominać intelektualne nękanie. Bo kto dzwoni do kogoś, wiedząc, że ten ktoś na pewno nie odbierze, bo śpi, a potem sam nie odbiera, żeby tamten drugi umierał z ciekawości, o co chodziło? Oszaleć można!

Wedle hipotezy numer dwa Janusz, pracujący ostatnio nad scenariuszem teatralnym według Łaskawych Littella i książkami Grossmana, testował w ten sposób na znajomych różne formy okrucieństwa i wcielenia faszyzmu. Chciałem go o to zapytać wprost, ale po tamtej stronie znów nikt nie odpowiadał. Zaniepokojony nie na żarty, rozpocząłem badanie swojego telefonu. Ku memu absolutnemu zdumieniu okazało się, że pod nazwiskiem „Opryński” – nie wiem dlaczego – mam zapisany telefon krakowskiego oddziału Tauronu! To oni do mnie dzwonili. Oni odbierali moje esemesy. Jedna tajemnica została wyjaśniona, ale co z kolejnymi… Bardzo intryguje mnie na przykład, co pracownicy wielkiego koncernu energetycznego poczęli z taką oto wiadomością: „Gattacca. Szok przyszłości. Koniecznie! Rozwali was na kawałki…”.

A co jeśli ABW już pracuje nad tą sprawą?

4.
Radek Rychcik otrzymał Paszport „Polityki” – zgodnie z moimi przewidywaniami, którymi nie zdążyłem się z nikim podzielić, bo pomyliły mi się terminy gali, a warszawska redakcja, wykorzystująca intelektualnie niewolniczą pracę polskich krytyków nominujących kandydatów do nagrody, nawet nie raczyła brzęknąć esemesem, że to już dziś ta chwila osobliwa. Nadmienię więc tylko, że głosowałem na Porczyka, Marciniak i Borczucha, a Dziady to rzeczywiście wydarzenie teatralne w skali kilku sezonów, choć jest to przedstawienie bardziej intuicyjne niż głębinowe. Nie tyle manifest nowego, uniwersalnego czytania polskiego romantyzmu, co rezultat jakiejś szalonej lekturowej nocy, w której wszystko w literaturze i popkulturze staje się jednością, pasuje do siebie, wynika z i do-myśla nawzajem. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, jaki konkretnie specyfik stał obok egzemplarza Dziadów w noc, kiedy wizjonersko czytał je Rychcik! Parę technik kojarzenia zawartych w poznańskim spektaklu jest absolutnie nowatorskich, inne już kiedyś widzieliśmy. Nie od rzeczy byłoby zbadać tropy wiodące od spektakli Janusza Wiśniewskiego do najnowszej „dziadowskiej” strategii Rychcika, bo kto wie, co mogłoby z tego wyniknąć. Na przykład to, że w późniejszej rzeszowskiej Balladynie efekt „arbitralnego podkładania nieoczekiwanego kontekstu” działa słabiej. No, ale Paszport Rychcik dostał za Dziady, nie za Balladynę. A zlepki starych sensów i podmienionych bohaterów, a tym bardziej obrazów, są w tych Dziadach z Luizjany, Dziadach hollywoodzkich frapujące. Lubię zwłaszcza ten moment, w którym Dziewica i Guślarz (Gabriela Frycz, Tomasz Nosiński) a właściwie Marylin Monroe i Joker oglądają przy zasuniętej kurtynie w zgodzie z finałem arcydramatu kawalkadę kibitek jadących na Syberię. Rychcik podkłada jednak pod mickiewiczowską wizję utrwalony przez kino i dokumenty telewizyjne obraz defilady odkrytych limuzyn z Denver 1 p.m. W tej jednej najważniejszej zamiast Konrada jedzie prezydent Kennedy, który zaraz zostanie zastrzelony. Największym sukcesem Rychcika jest, że czytając teraz tę scenę poza przedstawieniem, dalej widzi się szerokie aleje Denver, a nie zaśnieżone drogi prowadzące z Wilna na wschód. I słychać strzały (President is dead!), a nie stukot końskich kopyt… Rychcik załatwił Mickiewicza tak samo jak niegdyś Kazik z Barankiem frazę „A przed nią bieży baranek, a nad nią lata motylek…”. Do dziś przy lekturze włazi od razu do głowy ta melodia.

Nagroda dla Rychcika wywołała u mnie falę nostalgicznych wspomnień. Kończyliśmy z P., która była i jest piękną aktorką i dobrą matką, kilkugodzinną balangę w Planie B., paliliśmy marihuanę i tak dalej. Oczywiście się nie zaciągałem, bo nie umiem. Właśnie wychodzimy, nie żeby było późno, nie, coś koło drugiej w nocy, a tu na schodach pojawia się Radosław Rychcik w futrze. Przytulił i ucałował P. na powitanie, bo się dobrze znali. Zawsze zazdrościłem tego obyczaju teatralnego, że tam wszyscy ze wszystkimi się całują na powitanie. No i poniedziałki mają wolne… Zawołałem więc: „A ja?! A ja?!”. Pan Radosław uśmiechnął się do mnie szeroko, przepraszająco, podszedł i…

Tak, teksty w Kołonotatniku są stanowczo za długie, tego nie da się czytać, więc przerwijmy akurat w tym momencie tę obiecującą historię.

6.
Umówiłem się na wywiad z Krystianem Lupą. Miał opowiedzieć o Jerzym Grotowskim. O swoich przygodach z guru i wątpliwościach wobec niego. Strasznie się bałem. Bo wiadomo – jak się Lupa rozgada, to i przez trzy dni nie spiszesz. Z drugim pytaniem w jego monolog się nie wetniesz… A jak zacznie mnie odpytywać z Grotowskiego z okresu poteatralnego, to co zrobię? No co? Pojechałem taksówką i zapobiegliwie już na godzinę przed czasem stałem na ulicy pod podanym adresem. Piotr Skiba zaproponował mi na przywitanie wodę Borżomi, a że był to czas wojny gruzińsko-rosyjskiej, skwapliwie przyjąłem poczęstunek.

Mistrz przyjął mnie w swoim gabinecie. „Przepraszam, ale bardzo się denerwuję…” – profesjonalnie zagaiłem rozmowę. „A jak ja się denerwuję!” – zripostował czujnie Krystian Lupa. „Właściwie to niewiele wiem o Grotowskim…” – dodałem na zachętę. „Ja też! – (chyba) zażartował Lupa – a na dodatek go nie lubię…”. I tak żeśmy się obaj bali i denerwowali… W pewnym momencie kątem oka zauważyłem, że najmocniej drży woda Borżomi. Ale może to tylko tramwaj jechał za oknem.

7.
U samych początków swojej kariery teatralnej Jan Klata odprowadzał mnie onegdaj na dworzec we Wrocławiu. I wtedy…

Z redakcyjnej analizy czytelnictwa Kołonotatnika wynika, że najmniejszą popularnością cieszą się te odcinki, w których autor pisze o Janie Klacie – dobrze. Dlatego dochodzimy teraz do wniosku, że jednak to nie jest ciekawa historia, i porzucamy ją bez żalu.

8.
Premiera w Warszawie. Francja elegancja. Crème de la crème. Nagle podchodzi do mnie niewiarygodnie urodziwa kobieta, chyba aktorka, bo skądś ją znam: kasztanowe włosy, kolia, smukła kibić. Zjawisko to patrzy mi głęboko w oczy, ujmuje za dłoń i mówi zmysłowym głosem: „Czy to aby nie pan kupił ode mnie ten zestaw zabawkowy na Allegro?”.

9.
Ulica, Rynek Główny, Kraków. Orgia przemijania. Dwudziestoletnia blondynka, minispódniczka, oczy gazeli, „nagi od zubow” podchodzi do mojego stolika pod parasolem w przyrynkowej knajpce, patrzy mi uważnie w oczy, łapie za rękaw i mówi zmysłowym głosem: „Tato?”.

Zaraz po tym dość przykrym zdarzeniu zorientowałem się, że „tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia”, bo dawniej okazjonalnie śniły mi się aktorki, którym najczęściej pomagałem wkuwać rolę na pamkę lub podpowiadałem olśniewający klucz interpretacyjny. Wyjątkiem był powracający przez długie lata sen z Magdą Cielecką, utrzymany w stylu filmów z Indianą Jones lub ewentualnie przypominający Kopalnie króla Salomona. Z panią Magdą szukaliśmy w tym śnie w Gruzji świątyni królowej Tamary. Cielecka wyglądała olśniewająco w korkowym hełmie i szortach. Koszulkę też miała podróżniczą, taką z milionem kieszonek. Wyciągała z jednej z nich ziarna słonecznika, łuskała i nie chciała się podzielić. Aż dziw, że nigdy nie wystąpiła ani w rodzimej, ani w zagranicznej produkcji tego typu, ale zaginioną świątynię znaleźliśmy. Co mi się teraz śni? U progu starości, poza smugą cienia?

Śni mi się (zeszły piątek), że jestem na festiwalu Interpretacje w Katowicach. W recepcji hotelu Qubus (uwaga – lokowanie produktu), za pobyt w którym płacę sobie sam, czeka na mnie informacja. Recepcjonistka przekazuje mi karteczkę i widzę zdumiony, że jest to list od pani Martyny Krzysztofik, aktorki. Czytam w nim, że pani Martyna zdała wszystkie egzaminy na piątkę i że badanie genetyczne zdradziło, że to ja jestem jej tatą.

Bardzo przepraszam panią Hajewską i pana Krzysztofika, ale właśnie tak mi się śniło. Jak wiadomo, sen o osobach publicznych jest sprawą publiczną, a pani Martyna dzięki roli w Iwonie Glińskiej jest już, jak słyszę, skarbem narodowym i oczywiście osobą publiczną. Można ją sobie bezkarnie – byle przyzwoicie – śnić. Reszta snu to niemożność spotkania się z odnalezioną po latach córką (zostawia mi tylko liściki w różnych zaskakujących miejscach) i moja skrucha, egzystencjalne rozważania, jak to możliwe, że o niej nic nie wiedziałem? Być może na treść tego snu niejaki wpływ miał fakt, że Zdziczenie obyczajów pośmiertnych Rudolfa Zioły, gdzie pani Małgorzata Hajewska brawurowo grała, był pierwszym spektaklem obejrzanym przeze mnie na studiach w Krakowie. Może sen chciał mi przypomnieć, że to było ważne przedstawienie? Że grali tego Leśmiana sami młodzi aktorzy, ale był o starości, śnie i śmierci…

W każdym razie traktuję ten sen jako gest onirycznej adopcji i o Martynie Krzysztofik nieraz tu jeszcze napiszemy.

10.
Zorientowałem się, że mimo rozsądnych próśb redakcji nie piszę w tym odcinku o niczym ważnym. Opowieści o Tadeuszu Konwickim, prawdziwych Dziejach grzechu, ataku na redakcję „Charlie Hebdo” i Stanisławie Barańczaku muszą poczekać do numeru 39. Nie pasują do lekkiego tonu, jaki tym razem przyjęliśmy. I naprawdę nie ma już na nie miejsca w tej bardzo lakonicznej, nowej formule Kołonotatnika

Musi być jednak o czymś istotnym, wstrząsającym, przełomowym – przynajmniej na koniec. Złamię więc śluby milczenia – przepraszam mojego informatora o kryptonimie Głębokie Gardło III – i opowiem o czekoladowym torcie w Bydgoszczy, który pojawił się podczas uroczystego bankietu na zakończenie ostatniego Festiwalu Prapremier.

Niestety, podejmując to zobowiązanie podświadomie zgadzam się z tezą, wyrażoną przez jedną z wnikliwych czytelniczek, że Kołonotatnik cierpi na zbyt dużą ilość słów. W dalszej narracji zostawimy więc tylko te najniezbędniejsze.

(…) hulanki (…) ślizg (…) mazu-mazu (…) poniedziałkowy strach, (…)…ać! czekoladowa prowokacja (…) szuru buru (…) „My jako przedstawiciele załogi…” (…) …ipać… bez… jak najszybciej… owska…

Reszty dowiecie się z przedstawienia Szczury w reżyserii Mai Kleczewskiej. Tyle że zamiast czekolady jest piana. Jak to zwykle – w życiu.

14-01-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (12)
  • Użytkownik niezalogowany Barok
    Barok 2015-01-18   08:35:28
    Cytuj

    @Sabanych Nie histeryzuj, jest jeszcze Miernik.

  • Użytkownik niezalogowany @Rokoko
    @Rokoko 2015-01-18   02:20:51
    Cytuj

    Rokoko pisze jak Drewniak. Ciekawe.

  • Użytkownik niezalogowany Rokoko
    Rokoko 2015-01-18   00:23:49
    Cytuj

    @@Rokoko No, porządny argument. Elokwentny taki, wywracający światopogląd o sto osiemdziesiąt stopni. Wcale nie dziecinny. To się nazywa konstruktywna dyskusja, prawda. Chyba muszę się poddać.

  • Użytkownik niezalogowany Wrap
    Wrap 2015-01-17   22:04:31
    Cytuj

    Drewniak nie jest grafomanem, ale się o grafomanię ociera. Dlatego go wszyscy czytają. Bo intryguje tak, jak intryguje sztuka ocierająca się o kicz. Czasem się zbłaźni, czasem trafi w sedno, pewnie coś przy tym zarobi a portal ma swojego klauna rozluźniającego atmosferę. Wszyscy w sumie mogą być zadowoleni.

  • Użytkownik niezalogowany @Rokoko
    @Rokoko 2015-01-17   12:01:52
    Cytuj

    Co to za włazidupstwo nieuzasadnione? Z grafomanią ten tekst jest właśnie mający.

  • Użytkownik niezalogowany Rokoko
    Rokoko 2015-01-17   10:53:50
    Cytuj

    Co to za hejty nieuzasadnione? Tekst bardzo przyjemny, inteligentnie zabawny, z grafomanią niemający nic wspólnego. O co wam w ogóle chodzi?

  • Użytkownik niezalogowany Sabanych
    Sabanych 2015-01-17   08:18:48
    Cytuj

    Owszem, czytamy, i to do końca, nawet gdy jest długie - tak jak do końca czyta się Polę Dwurnik i słucha Florence Foster Jenkins. Jest Pan już klasykiem narcystycznej grafomanii. Tylko proszę nie słuchać kolegów i nie przestawać pisać: odkąd Pola i Kaja Malanowska się załamały, mamy tylko Pana.

  • Użytkownik niezalogowany Łukas
    Łukas 2015-01-17   00:15:15
    Cytuj

    "Zdziczenie obyczajów pośmiertnych " rez. WALDEMAR ZAWODZIŃSKI - a nie Rudolf Zioło, opracowanie muzyczne Józef Oplalski, premiera 16.02.1990. Z wyrazami rzetelności szacunku Łukas

  • Użytkownik niezalogowany mały
    mały 2015-01-16   19:23:16
    Cytuj

    Panie Drewniak, czy mógłby Pan zmienić profesję ? Proszę.

  • Użytkownik niezalogowany Józef Opalski
    Józef Opalski 2015-01-16   11:10:40
    Cytuj

    Bardzo dziękuję Panu Redaktorowi Drewniakowi za przypomnienie zapomnianej przez świat i ludzi mojej osoby Żuk Opalski

  • Użytkownik niezalogowany gdańsk
    gdańsk 2015-01-15   22:29:24
    Cytuj

    czekamy na kolejne odcinki kompromitacji recenzenta teatralnaego... co mi się śniło, kto mnie oblał winem (FAME!). Brawo! Aż się chce walczyć o finansowanie polskiej kultury z budżetu państwa...

  • Użytkownik niezalogowany Paweł
    Paweł 2015-01-15   18:49:19
    Cytuj

    Panie Łukaszu oby takich uwag na marginesie było jak najwięcej.