AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 34: Tak zwane środowisko: udręka i męczeństwo

Wycinka, reż. Krystian Lupa,
Teatr Polski we Wrocławiu, fot. Natalia Kabanow  

Kilka spostrzeżeń z Boską Komedią w tle

1.
Boska Komedia. Życie towarzyskie i uczuciowe. Tej edycji krakowskiego festiwalu nie śledziła niestety, mimo zeszłorocznych sukcesów, pani Ewelina Marciniak, Monika Strzępka zajęta była próbami swojego przedstawienia, nie dostrzegliśmy ani razu Jana Klaty. Tradycyjnie zbojkotował Kraków Maciej Nowak. Furorę robiły hipsterskie brody ludzi teatru: z ciekawszych stylizacji wymienię tylko bujny blond zarost aktora Tomasza Chrapusty i brodę z podkręcanymi wąsikami autorstwa Łukasza Jaskuły, asystenta Strzępki i Demirskiego. Bardzo spodobał mi się obyczaj czochrania palcami od spodu bród młodych krytyków przez młode polskie krytyczki, choć o wiele bardziej konfidencjonalnym gestem byłoby – bo ja wiem? – może iskanie. Jacek Poniedziałek nosi teraz krótką siwą brodę w zestawie z ogoloną głową i gustownymi okularami, w związku z czym kilkakrotnie pomyliłem go z panem Ingmarem Villqistem. Zapamiętałem także tatuaże Yany Ross, przyciągające jak magnes akredytowanych dziennikarzy z Czech.

2.
Podczas Boskiej Komedii tak jak i inni krytycy zostałem wynajęty do pracy. Miałem prowadzić cztery spotkania z artystami po konkursowych spektaklach. Trzy z nich (spotkania – nie spektakle!) nie odbyły się z powodu nikłego zainteresowania widzów. Na widowni pięć-siedem osób. Reszta podobno pobiegła na inne przedstawienia: program był gęsty, widzowie chcieli zobaczyć wszystko, a że organizatorzy próbowali zawsze zmieścić na sali tylu chętnych, ile to tylko możliwe… Okazało się nagle, że spektakle konkursowe i towarzyszące ogląda ta sama publiczność. Odwoływaliśmy, przepraszaliśmy, ubierałem się i z nosem na kwintę jechałem do domu albo klubu festiwalowego. Za którymś razem zacząłem podejrzewać, że po moim wyjściu wszystko odbywa się według z góry zaplanowanego scenariusza. Poszedł? Poszedł! I wtedy na scenę wychodzili nagle zmotywowani aktorzy i reżyserzy, a z sali obok wypływali ciurkiem schowani dotąd przede mną widzowie, stu, może stu pięćdziesięciu. Zajmowali skrzętnie puste fotele i wybuchała fantastyczna, przez nikogo niemoderowana rozmowa z twórcami przedstawienia. Jakież emocje tam były! Jakież mądre pytania zadawano! Nirwana! Orgia intelektualna! Tylko jak zwykle beze mnie. 

3.
Pokazane na Boskiej Szczury Mai Kleczewskiej oprócz tego, że są satyrą na polską klasę średnią, że z Hauptmannowskiego dramatu wyłuskują naszą obłudę i moralną dwuznaczność (bo z jednej strony krzyczymy o konieczności wspierania Ukrainy, a z drugiej traktujemy pracujących u nas Ukraińców jak niewolników), mogą być także opowieścią o środowisku teatralnym. Kleczewska i jej dramaturg Łukasz Chotkowski próbują sprowokować tak zwaną warszawkę. Kleczewska ma swoje porachunki z Teatrem Narodowym, jego dyrekcją i aktorami, i teraz przychodząc z Pawłem Łysakiem do Powszechnego chce pozałatwiać parę spraw. Tak, wszystko, co o mnie myślicie, jest prawdą, będę rozbierać aktorów, będziemy przekraczać obyczajowe i seksualne tabu, tarzać się jeśli nie we krwi, to w pianie. Kleczewska drwi z założeń swojego teatru, ale drwi też ze swoich krytyków i stołecznych malkontentów, czytających powierzchownie jej reżyserskie strategie. Ale to dopiero w finale przedstawienia. Bo najpierw nabrzmiewają w tym przedstawieniu wszystkie ropiejące wrzody z polskich debat teatralnych. Michał Czachor cytuje słynną mowę TVN-owską Michała Żebrowskiego o pożytkach z wolnej Polski, o chacie na Podhalu, gdzie aktor hoduje owieczki, o zarobionych pieniądzach, otwartym teatrze, swoim sukcesie medialnym… Pojawiają się w spektaklu cytaty z Jana Englerta i chyba Tadeusza Słobodzianka, Joanna Szczepkowska definiuje ze sceny pojęcie homolobby. Dostaje się także nowej ekipie dyrektorów w Bydgoszczy, no ale to szarada tylko dla wtajemniczonych. Kleczewska spektakularnie zatrzaskuje za sobą parę drzwi i pali mosty. Początkowo zaskakuje także inną temperaturą spektaklu, nowym montażem, zmianą w myśleniu o bohaterach. To jest inna Kleczewska niż ta ze spektakli na podstawie sztuk Jelinek. Kleczewska z uchem na ulicę i salon, Kleczewska, która szuka nie okrucieństwa ponadludzkiego, powszechnego, tylko tropicielka małych świństw i przekroczeń. Przy was, małych łajdakach, krętaczach i zdrajcach, gwałciciel i morderca może być nawet bohaterem romantycznym. To tylko kwestia skali. Kapitalnie odnajduje się w jej teatrze Eliza Borowska, importowani z Bydgoszczy aktorzy grają jak zwykle swoje, trochę cytując dawne gesty, trochę parodiując siebie. Ale krok zupełnie w nowy świat wykonuje tylko Karolina Adamczyk. Gra ciężarną ukraińską dziewczynę, która sprzedaje polskim nowobogackim swoje dziecko, a potem, gdy upomina się o swoje, zostaje brutalnie zamordowana. Mówi z genialnym akcentem, łazi naga po scenie, ale już nie jak gumowa lalka, seksualny fetysz, trup z kostnicy miłości, tylko mechaniczny mściciel, aparat do generowania obrazów i emocji. To jest już poza wstydem i poza prowokacją. Skóra Adamczyk jest jak skafander nurka głębinowego – zakłada się ją, żeby coś na tym dnie odkryć i zbadać. Teatr Kleczewskiej jest takim ciałem przebranym w skórę-skafander. Warszawka może się na reżyserkę i jej aktorów zwyczajnie wściec, ale publiczność zaakceptuje ten rodzaj antyestablishmentowego ataku. Drwina z obłudy środowiska pozwala łatwiej przełknąć oskarżenie o własną dwulicowość. Bo ta nasza jest chyba mniej ważna. I dopóki tak myśli – Kleczewska ma ją jak na widelcu.

4.
Na tym zdjęciu jest plastikowy, przeźroczysty widelec Danuty Stenki, który wielka polska aktorka pobrała z baru i który upadł jej akurat przy moim stoliku dokładnie dwie godziny przed ogłoszeniem werdyktu jury. Tknięty przeczuciem, zarekwirowałem upuszczony widelec, traktując go jako krytyczne trofeum, i poszedłem do baru po drugi, czysty, który ofiarowałem aktorce. Przeczucie mnie nie myliło. Danuta Stenka zasłużenie zdobyła na Boskiej Komedii nagrodę dla najlepszej aktorki festiwalu za rolę w Drugiej kobiecie. Widelec trafił do zbioru moich „boskich” pamiątek. Bardzo dobrze sprawdza się w dziecięcym teatrzyku cieni, gdzie gra rolę ducha Starego Widelca (jak już wspomniałem, jest z przeźroczystego plastiku).

Druga z fotografii przedstawia mój szalik, którego długo wspólnie z Piotrem Skibą szukaliśmy pod stołem i fotelami około trzeciej nad ranem, kiedy już zamierzałem opuścić powerdyktowy Bunkier Sztuki, ale jak tu iść tak bez szalika… Pan Piotr emanował szczęściem i dobrocią, bo właśnie zdobył po raz trzeci na Boskiej nagrodę dla najlepszego aktora. Gdyby to były futbolowe mistrzostwa świata, a nie festiwal teatralny, miałby już puchar na własność. Mimo pomocy laureata szalik nie został odnaleziony, już gotów byłem spisać go na straty, bo pomyślałem, że być może jest to rekompensata dla duchów podziemia za nagrodę i łzy szczęścia pana Piotra. Znacie tę magiczną zasadę: żeby coś zyskać, należy poświęcić inną rzecz, żeby w materialnym świecie wciąż panowała równowaga. Barter „zgubiony szalik – prestiżowa nagroda dla Skiby” nie wyglądał najgorzej. Po powrocie do domu okazało się jednak, że w ogóle tej nocy nie miałem go ze sobą, wisiał sobie na krześle tak, jak na tym zdjęciu. Mam nadzieję, że nagroda Skiby jednak nie zniknęła w pierwszym brzasku dnia.

Piotr Skiba był bohaterem najdziwniejszej bodaj sytuacji teatralnej, w jakiej miałem zaszczyt uczestniczyć. Trwa oto jedna ze scen Wycinki, aktorzy grają z mikroportami i nagle awaria. Marty Zięby (Joana) jakby nie słychać, coś tam mruczy wprawdzie, ale nawet do trzeciego rzędu głos nie dociera. Czytamy angielskie napisy, żeby uratować scenę i jej sens, bo akurat Piotr Skiba (Thomas) nagłośniony jest prawidłowo. I wtedy Lupa krzyczy z widowni, przerywając swojemu aktorowi: „Nie słychać was!”. „Mnie nie słychać?” – dziwi się Skiba i poprawia kabelek. „Nie, Marty, ty dobrze” – wyjaśnia Lupa. „Ktoś to naprawi” – pyta się Skiba. „Sprawdź jej bateryjki!” – wydaje polecenie Lupa. Skiba klęka przy barłogu, na którym leży aktorka. Otwiera pudełko, coś przełącza i ku naszemu zdumieniu próbuje dalej mówić monolog bohatera… Nazwijmy tę chwilę Monologiem podczas wymiany baterii. Na scenę wchodzi technik, przynosi świeże baterie, Ziębę już słychać, Skiba wychodzi z pokoiku, bo Lupa kazał zacząć jeszcze raz. I zaczęli. Nieprawdopodobne. Pomimo tych kłopotów, powtarzanej sceny, pogaduch reżysera z aktorem i aktora z widzami ani na chwilę nie padła iluzja, jakby te wszystkie zawirowania były wpisane w mechanizm narracji i pamięci Thomasa. Jezu! Wyjść z takiej wtopy i wygrać festiwal – spektaklem i reżyserią, wygrać główną nagrodę aktorską! Chapeau bas!

I jeszcze jedna historia o Lupie. Krakowski pokaz Wycinki Krystiana Lupy wywołał w mieście kryzys taksówkowy. Na godzinę przed i godzinę po prezentacji przedstawienia nie dało się w mieście zamówić niczego. Kiedy około zero trzydzieści nad ranem staliśmy pod Łaźnią Nową w ostatniej trzydziestoosobowej grupie widzów pragnących dostać się do domu, uwagę naszą zwrócił czekający na kogoś od dłuższego czasu samochód. Kierowca nie gasił silnika, neon taxi kłuł w oczy, ach, jak on kłuł. Każdy chciał już się stąd wydostać, więc to puste auto tylko prowokowało do złośliwych komentarzy. I wtedy z gmachu wyszedł Krystian Lupa. Zebrani spontanicznie zaczęli bić brawo. To nie były brawa ironii, to były brawa z miłości. Krystian Lupa szedł do taksówki pośród tych braw i wydawało się, że nie stąpa po ziemi, a po wznoszących się do nieba niewidzialnych, ale okrutnie głośnych i spontanicznych oklaskach. Dawno żaden artysta w Krakowie, ba, w całej Polsce, nie doczekał się w jedną noc tylu gestów absolutnej, czystej sympatii. Do samochodu podbiegli widzowie. „Krystian, pamiętasz mnie?” – „Widziałam twój spektakl w Paryżu!” – „Byłem już na Wycince trzy razy!”. Gdyby krakowska taksówka była karetą, rozentuzjazmowany tłum wyprzągłby konie i sam zaciągnął ją pod wskazany przez Lupę adres, jak to drzewiej bywało, za czasów dziewiętnastowiecznego teatru gwiazdorskiego. No, ale koni nie było, więc Lupa ze Skibą odjechali ku nowym wyzwaniom. Jako że maniakalnie kolekcjonuję chwile, podniosłem z jezdni przed teatrem niepozorny kamyczek z intencją sfotografowania go i podpisania: Kamyczek, obok którego przeszedł Krystian Lupa, wsiadając do taksówki pod Łaźnią Nową nad ranem 12 grudnia 2014 roku. Tylko że mam w kieszeni płaszcza dziurę, kamyczek tam wpadł i jakoś się zawieruszył. I teraz nie ma go na zdjęciu.

W zastępstwie zamieszczam więc fotografię mojej półki bibliotecznej z fragmentem zbiorów z działu szekspirowskiego. Bo też na niej czegoś nie ma, jak tego zgubionego kamyczka. Jeszcze do połowy października na doskonale tu widocznym, bo obecnie pustym miejscu znajdował się tom René Girarda o „teatrze zazdrości”. A potem pożyczył go ode mnie znany krakowski reżyser i jak zwykle nie oddał. Publikując to melancholijne dla każdego kolekcjonera zdjęcie, chcę go w ten sposób zmotywować do zwrotu, bo wszystkie inne środki perswazji zawodzą.

5.
Przede wszystkim na Boskiej integrowaliśmy się aż miło. Tematem dyżurnym każdego wieczoru była oczywiście fejsbukowa rubryka Krystian Lupa powiedział. Rychło pojawiły się trzy hipotezy na temat autorstwa cyklu. Wedle pierwszej, zgłoszonej przez Artura Pałygę, za projektem ukrywa się młoda pani krytyk Alicja Müller z Teatraliów. „To jej styl!” – wołał Artur. „Przeprowadziłem drobiazgowe badania językowe i frazeologiczne. Wszystko się zgadza. Tylko udaje, że to pisze facet, taka fundamentalna zmyła…” „Müller powiadacie, Müller?” – rzuciłem z przekąsem i sięgnąłem po tradycyjne krakowskie metody interrogacji, niektóre jeszcze z czasów buntu wójta Alberta. Alicja Müller mimo późnej pory wymówiła poprawnie słowa „soczewica, koło, miele młyn”. Na zadane wprost bezczelne pytanie: „Czy to pani, ewentualnie z koleżanką, stoi za sukcesem tej fenomenalnej rubryki?”, zareagowała zgodnie z przewidywaniami wybuchem śmiechu. Znajomi psychologowie kręcili po tym teście nosami: Nic z tego, gdyby to była ona, wzięta z zaskoczenia zmieniałaby się samoistnie w mema.

Hipoteza druga była jeszcze dziwniejsza: autorem serii Krystian Lupa powiedział może być tylko ktoś z tych ludzi teatru, którzy niedawno byli na festiwalu Interpretacje, a mówiąc precyzyjniej – przyjechali do Katowic z Bydgoszczy i brali udział w pewnej ważkiej rozmowie towarzyskiej, której ślad odnaleziono na inkryminowanej stronie. Zawężony krąg podejrzanych wskazywał na panie: Małgorzatę Witkowską lub Anitę Sokołowską. Eee… Te wasze teorie… Moim zdaniem tak zwany ślad bydgoski będzie kolejną ślepą uliczką w śledztwie. Bo gdybyż rzeczywiście cykl redagowała pani Witkowska lub pani Sokołowska, nawet z pomocą kolegów z teatru, to czy zawahałaby się przed wykorzystaniem, choćby aluzyjnym, słynnej i obyczajowo smakowitej historii z czekoladowym tortem zaserwowanym na finał ostatnich Prapremier, której to historii tu nie opowiem, bo wiąże mnie tajemnica spowiedzi? Nie wierzę, że tajemniczy autor Krystian Lupa powiedział, jeśli jest rasowym komikiem, a jest, umiałby się powstrzymać przede jej graficznym lub tekstowym opracowaniem, gdyby ją tylko znał, gdyby tylko w niej uczestniczył. Nie umiałby. Bydgoszcz, proszę państwa, odpada.

Siłą trzeciej hipotezy była jej absolutna oczywistość. Autorem cyklu Krystian Lupa powiedział jest Krystian Lupa. Albo co najmniej Piotr Skiba.

Fenomen Krystian Lupa powiedział można przyrównać tylko do scenicznej kariery Pożaru w burdelu Michała Walczaka. Nie, nie chcę powiedzieć, że to podobny rodzaj humoru ani tym bardziej podejrzewać Walczaka o autorstwo, chcę tylko podkreślić, że oba zjawiska są odpowiedzią na podobne zapotrzebowanie na żart środowiskowy. Śmiejemy się z siebie nie dlatego, że jesteśmy ważni, tylko dlatego, by nie zwariować od poczucia misji, ratowania Polski, teatrów publicznych, szukania dla siebie miejsca w historii. Artysta oprócz tego, że bywa wzniosły, bywa także śmieszny. Tym bardziej śmieszny, im bardziej chce być tylko artystą. Krystian Lupa powiedział jest współczesną mutacją stolika w Czytelniku i baru w SPATIF-ie, wirtualną teatralną garderobą i bufetem, gdzie wykluwały się żarty między jednym a drugim wejściem na scenę. Krystian Lupa powiedział śmieje się z idei i wizerunków artystów polskich, a nie z ich ciał i zdarzeń, w jakich uczestniczyli naprawdę. Absurdalne wyrafinowanie przykryło tu wszelką rubaszność i obscenę. To jest dowcip intelektualny, a nie koszarowy. Dobroduszny, a nie morderczy. Aluzje są cienkie jak niteczki, śmiech przypomina czasem pstryknięcie palcami, jakby był czkawką po sztuczce magicznej. Tytułowy bohater cyklu nie bywa obiektem bezpardonowych ataków, jest po prostu wkładany w różne absurdalne sytuacje. Status artysty wyjątkowego zostaje skontrowany w nich surrealnymi skojarzeniami. Z Lupy wychodzi nieco oderwany od rzeczywistości człowiek, a nie prorok, ze Strzępki, trybunki ludowej – miotająca się emocjonalnie dziewczyna. Garbaczewski i Rychcik obsadzeni są w rolach przymulonych nastoletnich „zielarzy”, Ewelina Marciniak przypomina klasową prymuskę, z której rówieśnicy śmieją się, że nie wymawia „r”, Mikołaj Grabowski wciąż robi jedno i to samo przedstawienie (Trans-Atlantyk). Memy Krystian Lupa powiedział mają siłę rażenia dawnych rysunków Mrożka, Andrzeja Mleczki i Marka Raczkowskiego. Tyle że wszystko kręci się tu wokół teatru i stałego zestawu bohaterów komicznych. Jak wiemy, komizm nie do każdego się przylepia, nie każdy artysta jest jego nosicielem. Trochę sobie nie wyobrażam żartu z Małgorzaty Dziewulskiej albo Małgorzaty Sugiery. Jerzy Radziwiłowicz? No proszę… Wdarcie się przebojem do tego grona Grzegorza Kempinskiego nie oznacza wcale, jak chciałby bohater żartu, że stał się już teatralnym celebrytą. Oj, nie. Raczej stężenie absurdu w jego pismach i uwagach osiągnęło poziom krytyczny. Anonimowy autor Krystian Lupa powiedział po prostu to wychwycił. On jest jak sejsmograf, jak kogutek na dachu kościoła: zawieje wiatr środowiskowego szaleństwa – to kogutek obraca się, gdzie trzeba. I trafia dziobem celnie, i tam, gdzie boli. W ledwie parę miesięcy został najbardziej wpływową postacią polskiego życia teatralnego. Leczy nas z patosu, celnie punktuje wszelkie idiotyzmy i ściąga z nas maski, które przez lata powkładaliśmy. Kolejne odsłony/odcinki Krystian Lupa powiedział układają mi się w sceny z dobrego sitcomu. Ktoś, kto przełoży ten typ humoru na jakiś gatunek teatralny, będzie odkrywcą nowej formuły komediowej w polskim teatrze. Grabowski i Radwan zrobili kiedyś Operę Mleczaną z dymków i rysunkowych kadrów Mleczki, teraz pora na sceniczną wersję Krystian Lupa powiedział. Można zacząć od kilku komediowych interludiów, a potem już pójdzie.

Nie wiem, czy autor rubryki kiedykolwiek zdecyduje się na coming out. Gdyby tylko się ujawnił, miałby zapewnione miejsce w jury paru festiwali i konkursów komediowych. Zresztą – gdyby jednak chciał zachować incognito, mógłby siedzieć podczas obrad lub na widowni w papierowej torbie na głowie i pisać swoje oceny na karteczkach. W tak zamaskowanej postaci Arcyżartownisia dostrzegam wielki potencjał medialny. Nie zdejmując upiornych masek, grupa Lordi wygrała przecież Eurowizję.

6.
Przeczytałem w „Newsweeku” reportaż o powstawaniu nowego spektaklu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Oprócz wielu cennych uwag o Krasińskim, rewolucji, o strachu przed światem, który nas zje i zniszczy, duet sporo miejsca poświęca eksponowaniu własnych traum. Strzępka zdradza, że miewa przedpremierowe histerie, że wybuchy agresji tuszują jej lęk przed kompromitacją, śmiercią, samotnością. Demirski wyznaje, że znowu miał twórczą blokadę, że cierpi na depresję, że nie może czasem udźwignąć odpowiedzialności za ludzi, za zespół, za spektakl, za Monikę i dziecko wreszcie. Dziwnie się słucha tej spowiedzi zmęczonych rewolucjonistów. Bo z jednej strony są teraz już tacy jak my z naszymi słabościami, a z drugiej strony gdzieś w głowie odzywa się głos: „To czemu dupę zawracają? Zamiast płakać, że własnego dziecka po cztery tygodnie nie oglądają, niech lepiej sobie pracę zorganizują. Niech Strzępka siedzi z dzieckiem, jak Demirski pisze, a Demirski, gdy Strzępka reżyseruje”.

Jakże modne jest pisanie o swoim cierpieniu! Te nobilitacje ataków paniki, prośby o współczucie i wsparcie dla artystów i celebrytów wyłażą już właściwie z każdej strony, z każdego środowiska. Jacy my jesteśmy biedni, bo nie jesteśmy biedni, bo mamy pracę, odnieśliśmy sukces, ludzie nam zaufali! Jakąż męką jest pozostanie na szczycie, zachowanie świeżości spojrzenia, potrzeba kreatywności! Więc mnie też, drodzy Państwo, dopada ten syndrom. Jest pierwsza piętnaście w środę rano, przepraszam, ósma dwadzieścia, a tekst jeszcze niegotowy, nie wiem, czy skończę, czy mam blokadę, czy zwyczajnie chce mi się spać. Jak się okazało, Kołonotatnik czytają: największy polski dramatopisarz i największy polski żyjący reżyser. Wstrząs psychosomatyczny omal mnie nie zabił. Czy dam radę sprostać ich intelektualnym oczekiwaniom? Czy doczytają do końca, czy skończą lekturę po trzecim module? Na wszelki wypadek fragment o Wycince ląduje na samym końcu tekstu. Jacek Poniedziałek powiedział mi, że Kołonotatnik jest zawsze za długi. To samo dyrektor Majcherek. Wciąż powtarza to redaktor Knychalska. Niby mają rację, niby chcą dobrze, sęk w tym, że ja już nie umiem krótko. To znaczy umiem, ale tylko w konwencji parodystycznej. To może znowu coś o siusiakach napisać? Pojechać w skojarzeniach tak daleko, że czytelnik prędzej powie „wariat” niż „głupek”? Rozumiem histerię Strzępki i Demirskiego, w wieku niemowlęcym wpadłem do kociołka z płynną paniką. Nie wiem, czy trzeba o tym stale przypominać konsumentom kultury. Wiem, że trzeba się wzajemnie wspierać. Tak jakoś sami z siebie newsweekowymi wyznaniami Strzępka i Demirski wpisali się na listę bohaterów Wycinki Bernharda i Lupy. A to już jest dla mnie jakaś szansa, że skończę ten odcinek.

7.
Wrocławska Wycinka Lupy przyjechała do Krakowa na Boską także jako satyra na środowisko. W powietrzu wisiały zapowiedzi i przeczucia, że w sarkastycznym obrazie strasznych, zmieszczaniałych i zastygłych w idiotycznych pozach artystów od Bernharda może przejrzeć się polska literatura, polski teatr i jego luminarze. Lupa sam podpowiadał tropy. Stypa po pogrzebie Joany, aktorki samobójczyni, zmieniała się niepostrzeżenie w pogrzeb współczesnej sztuki. Nie ma już żywych ludzi, nie ma prawdziwych idei, próżno szukać słusznych postaw i żarliwej walki, są tylko martwe drzewa, wydrążone pnie. Thomas Piotra Skiby, wyjęty poza sześcian salonu, osadzony na fotelu w korytarzu, blisko wieszaka na palta, tak aby w razie czego mógł bezkarnie uciec z tego piekła, patrzył na polegujących na sofach i czekających na nadejście wielkiego aktora Teatru Narodowego bohaterów jak na zdychające zwierzęta za kratami w zoo. Tego wieczoru nie było wzniosłych rozmów o sztuce, nie było recitalu fortepianowego, nie udał się nawet sandacz balatoński. Zamiast tego odbyła się ceremonia autokompromitacji środowiska i współupokorzenia, zdemaskowania wielkiej magii sztuki. Jakby spojrzenie Thomasa wyciągało z obrazu nitkę za nitką, pruło fałsz i wszelkie pozy. A przecież Skiba jakby celowo odklejał się od tego świata, kulił na fotelu, zapadał w siebie, we wspomnienia, skojarzenia, dywagacje. Nie wiem, czy to on był wirusem, który stopniowo zarażał ten świat, może dekompozycja zaczęła się od dwóch młodych zblazowanych poetów, może nicość przyniósł ze sobą Wielki Ekdal, grany przez Jana Frycza, na którego wizytę czekali do północy żałobnicy. Kiedy aktor Frycza zadręczał wszystkich monologami o powstawaniu Ibsenowskiej roli, ktoś ironizował na temat Teatru Narodowego, dyrektora, który wyłożył się swoją inscenizacją Do Damaszku, krakowska publiczność czekała na żarty z Klaty i doraźne aluzje na temat ostatniej odsłony sporu artyści-urzędnicy, ale Lupa rzucił te dykteryjki i filipiki jakby mimochodem. Bardziej interesował go problem niemożności sformułowania odpowiedzi na pytania, kim my artyści dzisiaj jesteśmy, do czego jesteśmy sobie i wam potrzebni, na czym polega nasza sztuka, nasza kreacja lub świadkowanie kreacji? Paradoksalnie najbliżej odpowiedzi był największy bufon, czyli Ekdal. Jego natrętne krążenie wokół tajemnicy aktorstwa, sensu grania wielkich klasycznych ról i procesu budowania postaci, owszem, uświadamiało, że artysta nie ma języka, w którym mógłby sformułować siebie. Ale mimo to próbuje. Maniakalnie dłubie w czymś, czego nie rozumie. Coś czuje, wie, że o tym trzeba mówić, myśleć, szukać, tylko że nic nie zostaje nazwane, nie ten format człowieka, nie ten stan skupienia. A Joana? Może ona coś odkryła i dlatego umarła? Ta, która nigdy nie osiągnęła sukcesu, zawsze niepokorna, zawsze obok? Marta Zięba pojawia się najpierw na ekranie w chyba ostatnim przedśmiertnym nagraniu, kiedy to jej bohaterka udziela wywiadu na temat warsztatów prowadzonych przez nią w Teatrze Narodowym. Otóż uczyła ona aktorów Narodowego chodzenia po scenie. Joana dorabiała nieudolnie do tego zajęcia jakąś filozofię, ale słychać, że to tylko kolejne hochsztaplerstwo, samooszustwo także. Potem, podczas feralnego wieczoru, Lupa każe jej duchowi podsłuchiwać i podglądać to, co dzieje się na stypie. Zięba śpiewa za przeźroczystą ścianą, wchodzi na środek salonu, jak jeszcze jeden gość ponurego ekskluzywnego wieczoru artystycznego. Najpełniej istnieje jednak we wspomnieniach Thomasa. I to są moim zdaniem najlepsze sceny przedstawienia Lupy. Maszyniści obracają wysoki sześcian, w którego wnękach zbudowane są przestrzenie gry. I oto jesteśmy w maleńkiej klitce wypełnionej pólkami i książkami, już zabezpieczonymi folią do remontu lub przeprowadzki, na podłodze barłóg, w którym leży Joana. Thomas wchodzi do tego pokoiku jak do schowka pamięci, szuka w nim taśm, próbuje w na wpół rzeczywistej, na wpół onirycznej rozmowie wyrwać Joanę z letargu. A kiedy znika po wino, schodzi do sklepu na dole, Joana mówi najpiękniejszą frazę, jaka może podarować pisarzowi kobieta: „Piszesz tak, jakbyś mnie pieprzył, pisząc jesteś we mnie”. Potem następuje epizod z „nagą księżniczką”, czyli próba spektaklu, a może słuchowiska, które kiedyś Thomas napisał dla Joany. Skiba i Zięba najpierw grają w ciemności, a potem rozbierają się i ze studia radiowego przemykają przez obracającą się scenę do kościoła. Skuleni w ławkach, nadzy, ale uzbrojeni w modlitewne blaty i aurę miejsca, toczą ze sobą przedziwną grę. Skiba w tych dwóch scenach rzeczywiście młodnieje o dwadzieścia lat, wraca dawny bohater z krakowskich przedstawień Lupy. Jak on czuje frazę Bernharda, jak ten Bernhard w nim oddycha, mości się, eksploduje. Szkoda, że tak rzadko oglądamy tego aktora, Skiba gra już tylko w spektaklach Lupy, wraca na scenę nieraz po trzy-, czteroletniej przerwie, ale za każdym razem jest to powrót znaczący, triumfalny, skondensowany. Jakby rola rodziła się z postu i syndromu odstawienia. Skiba powinien zrobić jakiś Bernhardowski monodram, powinien zacząć współpracę z innymi reżyserami, wprowadzić kogoś na terytorium swojej wiedzy i intuicji na temat Bernharda. W Wycince przekracza siebie z Wymazywania, to już nie ten Skiba płaczliwy i miękki, Skiba zdystansowaniem przykrywający histerię; to Skiba walczący, wściekły i skulony w tej samej chwili. I dziwnie kapitulujący w finale spektaklu, kiedy jakby w akcie litości wobec skompromitowanej gospodyni wieczoru zaczyna kłamać, usprawiedliwiać się, udawać jak oni. Tym jednym gestem, jedną sceną z obserwatora, sędziego i cenzora staje się oskarżonym. Dlatego Lupa odbiera mu finałowe słowa, wraca do tekstu Bernharda, litery przebiegają przez ekran, pokazują proces odklejania się narratora od bohatera. To już jest ostateczne przekleństwo i wyrok: wszystko zostanie opisane, czyli pokazane.

Jest takie zdjęcie z próby wrocławskiego przedstawienia: Lupa rozmawia z aktorami w salonie, półleżąc na jednej z sof. Głowa na oparciu, ciało niemal wtapia się w mebel. Jak mu dobrze w tym salonowym rozmamłaniu, rozmowach o niczym, celebrowaniu własnej wyjątkowości. Gdyby mógł, siedziałby pewnie tu z nimi na każdym spektaklu, potwierdzał swoją obecnością, że to jest także spektakl o nim. Skoro opowiada w nim o wszystkich autokompromitacjach, niemożnościach i zafałszowaniach wizerunku artysty, rozprawia się tu także ze sobą.

17-12-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (10)
  • Użytkownik niezalogowany Pilne!
    Pilne! 2014-12-18   20:44:29
    Cytuj

    U nas wszyscy zrozumieli. Styl pana Łukasza dość klarowny. Widzimy ład i skład. Poczucie humoru, uszczypliwość, często godna pozazdroszczenia odwaga. Lubimy nie tylko wtedy, kiedy pan Łukasz o nas pisze. Za to w wypowiedzi poniżej błędów stylistycznych kilka, interpunkcja nie istnieje (jak widać) i literek jeszcze brak. Nic z tego nie rozumiem - chciałoby się napisać.

  • Użytkownik niezalogowany kopyto
    kopyto 2014-12-18   13:17:41
    Cytuj

    Co to za brednie i ploty pan pisze. Żadnego tym ładu i składu. Pudelek. Nic z tego nie rozumiem. Poniedziałkowi się przypochlebić i jego bródce - bezcenne. A może panie teatrologu napisz Pan coś o tym jaki spektakl wyreżyserował ten celebryta w Opolu. Szkoda gadać. Najlepiej podpiąć się pod sukces Krystiana i dobrze jest.

  • Użytkownik niezalogowany
    2014-12-17   23:27:50
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany Teatralia przecież!
    Teatralia przecież! 2014-12-17   21:31:24
    Cytuj

    Nie Teatrakcje!

  • Użytkownik niezalogowany Teatralia przecież!
    Teatralia przecież! 2014-12-17   21:23:38
    Cytuj

    Nie Teatrakcje!

  • Użytkownik niezalogowany Teatralia przecież!
    Teatralia przecież! 2014-12-17   21:10:52
    Cytuj

    Nie Teatrakcje!

  • Użytkownik niezalogowany Anna
    Anna 2014-12-17   21:09:56
    Cytuj

    Alicja M. Pisze, owszem, ale w Teatraliach.

  • Użytkownik niezalogowany Pilne!
    Pilne! 2014-12-17   20:20:55
    Cytuj

    Panie Łukaszu, dziękujemy! A w Mai Kleczewskiej cytaty bodaj nie ze Słobodzianka, a Grzegorza Małeckiego. Tego od Seniuk.

  • Użytkownik niezalogowany Autor
    Autor 2014-12-17   18:49:44
    Cytuj

    Jan Englert powiedział...

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-12-17   14:25:50
    Cytuj

    Jacek Zembrzuski to miało być Drewnikowe wybicie się na niezależność a wyszło jak zwykle: mały hołdzik krakowsko-podkolankowy. Wzmiankowanych spektakli nie widziałem, ale przecież opisana intencja jasna: atak wyprzedzający... Jak się nie ma nic do powiedzenia (Lupie zdarzało się umieć śmiać z samego siebie, ale i tak nikt tego nie widział zagłaskując), to trzeba dać upust temu, co u innych nazywa się frustracją (u siebie słusznym niezadowoleniem i gniewem), bo w tej lewicowej zagrodzie kwitnie moralność Kalego, tylko krowy zdychają. Jeszcze będzie weselej