Kołonotatnik 31: Królewna Grudkowego Kosmosu
1.
Śniło mi się, że gonię po niekończących się schodach dramaturga i reżysera Łukasza Chotkowskiego. Wspinaliśmy się na coraz wyższe piętra, a zadyszki ani śladu. Chotkowski na dodatek pękał ze śmiechu, irytowało mnie to niemożebnie, bo ścigając go, cały czas widziałem jego rozradowane oblicze jakby z przodu, oczami kogoś, kto jest pół kroku przed nim. A przecież byłem z tyłu! W snach najważniejsze są rekwizyty. Jednak nie pamiętam, czy miałem wtedy w ręce jakąś butelkę, czy nie miałem. Freudyści i czytelnicy nowych polskich sztuk drukowanych w „Dialogu” poczuć mogą w tej chwili niejaki zawód.
2.
Obiecałem sobie kiedyś, że zawsze będzie w Kołonotatniku miejsce na kronikę rzeczy ulotnych. Wypowiedź kuluarowa, stugębna plotka, czytanie performatywne, jednorazowy pokaz, egzamin reżyserski, sen.
Podczas Forum Młodej Reżyserii na krakowskiej PWST zobaczyłem pracę studenta Michała Salwińskiego. Reżyser nazwał ją instalacją z Różewicza. Z Mojej córeczki. W małej i ciasnej sali na Warszawskiej połowę przestrzeni zajmuje nieudolnie odtworzony pokój. Stół, krzesło, ogryzki jabłek, puste butelki po piwie, czajnik, radio, jakieś łachy, reklamówki, lampka nocna. Na krześle siedzi mężczyzna. Aktor? Młody człowiek stojący pod ścianą zaczyna zadawać mu pytania: „Lampka? Piwo? Doniczka? Czajnik?”. Mężczyzna pokazuje miejsce, w którym znajduje się przedmiot, a wtedy reżyser wchodzi do scenicznego pokoju i podpisuje rzecz za pomocą trójkątnie złożonej kartki z odpowiednią nazwą: „lampka”, „piwo”, „doniczka”, „czajnik”. Pytań jest coraz więcej, podłoga zapełnia się białymi wizytówkami rekwizytów. Aktor amator jest najwyraźniej zaskakiwany przez reżysera kolejnością pytań, zanim odpowie, bacznie lustruje przestrzeń, żeby precyzyjnie wskazać punkt lokalizacji przedmiotu. Co jest? Test pamięci i spostrzegawczości, eksperyment poznawczy, czy nazwa odpowiada rzeczy? W końcu mężczyzna w podpisanej i rozbitej na elementy składowe kompozycji zaczyna mówić. I jest to monolog bohatera Różewicza. A właściwie to, co z niego zostanie, kiedy obetniemy fabułę i emocje. Z opowieści ojca, który nie objaśnił świata córce, nie upilnował jej i nie ocalił, słyszymy tylko opisy wnętrz, pokoju, dworca, burdeliku. Jakby reżysera interesował tylko ten materialny świat tekstu. Jakby mężczyzna pozostawiony w przestrzeni scenicznej tylko to zapamiętał, tylko to potrafił opisać. Żaden teatr się tu nawet nie zacznie. W pewnym momencie reżyser zaczyna zbierać przedmioty i układać je pod tylną ścianą. Siada tam nawet na krzesełku bohater. Po chwili stos rzeczy i skulonego człowieka przesłania opuszczany z rolki kinowy ekran. Na ekranie pojawia się ten sam pokój, tylko że bez mężczyzny. A potem rekwizyty w sfilmowanym pokoju zmieniają konfiguracje. Oglądamy serie martwych natur. Przedmioty pojawiają się i znikają. Przemieszczają od punktu do punktu. Sprawia to wrażenie, jakby pokój pustoszał albo zmieniał właścicieli. Jakby ktoś badał, ile historii można opowiedzieć z pomocą zamkniętego zbioru rzeczy. W końcu wszystko na tym filmie znika. Zostaje pusta podłoga, na której ktoś kładzie biały trójkącik z podpisem. Tylko że kartka jest czysta. Nie ma na niej żadnych liter. Salwiński destyluje z Różewicza to, co najważniejsze: niemożność wypowiedzenia prawdziwych uczuć bohatera inaczej niż przez przedmioty i ich nazwy. Córeczka, której już nie ma, staje się jakby jeszcze jednym elementem układanki. Ale takim, którego już nie ma i w związku z tym nic w tej kompozycji do siebie nie pasuje. Nie była przedmiotem, więc bohater jej nie zapamiętał. A skoro nie zapamiętał, nie może jej teraz przywołać, pokazać. Salwiński nie wierzy w tym projekcie w słowa, uważa, że dla oddania fenomenu utraty, śmierci, odczucia braku wystarczy napięcie wytworzone między napisem a rzeczą. Brakiem napisu i brakiem rzeczy. Na pustej scenie nie ma nic. Ale na ekranie pokazującym tę pustą scenę pojawia się trójkątnie złożona kartka papieru z podpisem, którego też nie ma. Żadnego słowa „koniec”, „śmierć”, „żegnaj”, „moja córeczka”. Nic. Albo nieistnienie niepodpisane.
Bardzo dojrzała praca. Chciałbym zobaczyć kolejne akcje (?), spektakle (?), rozprawy (?) Salwińskiego. Chyba pojawił się ktoś ważny i osobny.
3.
Scena z Mewy Macieja Gorczyńskiego. Gorczyński przeszedł przez Akademię Gardzienic, podczas Forum śpiewał ze swoimi aktorami ukraińskie pieśni przy konferencyjnym stole, między widzami, Kamil Mróz i Bartosz Bielenia recytowali Leśmiana intensywni, w siebie wpatrzeni, czujni, napędzający się nawzajem swoją energią. Nazywało się to Oj, tam na hori i trudno powiedzieć, czy więcej było w tym śpiewaniu Staniewskiego, czy Brala. Potem Gorczyński wstał od stołu i poszedł zagrać wraz z koleżanką-reżyserką Małą stabilizację w inscenizacji innej dziewczyny z ich roku. A na drugi dzień pokazał swój półgodzinny egzamin z Czechowa. Stół, przy którym siedzi Trieplew (Maciej Sajur), głowa na blacie, jakby słuchał szeptów w drewnie, ręce mu drżą, palce tańczą dziwne epileptyczne tańce. A obok w szarym płaszczu, na krześle przy ścianie przycupnęła jak na szpilkach Zarieczna (Monika Frajczyk), już się do niego wyrywa, już chce wejść w sytuację, dołączyć do Konstantego.
Gorczyński inscenizuje spotkanie młodych z przedostatniego aktu, tuż przed samobójstwem Trieplewa. Niesamowite, znów o gardzienickiej proweniencji, jest tu rozedrganie aktorów. Intensywność – wręcz kaskady emocji przy całkowitej precyzji słów. Frajczyk i Sajur siedzą obok siebie, szamoczą się w płaszczach i marynarkach, jakby powiązani, skrępowani, usidleni, wpijają w siebie, tańczą im ręce, ramiona, barki. Gorczyński podkreśla absolutne podobieństwo ich emocji, charakterów, sposobów przeżywania i postrzegania świata, rozumienia sztuki teatru, szukania prawdziwego wyrazu. Zarieczna i Trieplew to nadwrażliwcy, sensaci, histerycy. Napięci do ekstremum, gotowi w każdej chwili eksplodować. A jednocześnie reżyser prowadzi nas ku odkryciu, dlaczego ta para nie mogła ze sobą być, czemu nie mogą kochać i tworzyć razem. Czegoś jest za dużo, bezpieczny poziom emocji zostaje przekroczony, można od siebie tylko uciec albo uciec ze świata. Nie wiem, czy konwencja zaproponowana przez Gorczyńskiego objęłaby cały dramat Czechowa, jak w tym świecie przy stole odnalazłaby się Arkadina, Dorn i inni bohaterowie. Czy każdą postać dałoby się otworzyć gardzienicką nadintensywnością? Na pewno musiałby to być gęsty i dość krótki spektakl, trwający nieco ponad godzinę, bo dłużej się tak nie da grać, o czym przekonał się kiedyś Paweł Passini w Krucjacie dziecięcej zrealizowanej wedle tej metody w Studium Teatralnym. Pierwsza godzina była absolutnie genialna, arcydzielna, w drugiej schodziło z aktorów i widzów powietrze, w trzeciej spektakl oblepiał nas gęstą mazią semantycznego zmęczenia. Ale Gorczyński musi sam spróbować. Jest inny, wyróżnia się na tle rówieśników swoim gardzienickim backgroundem. Wolałbym, żeby został w teatrze repertuarowym i nasycał go zdobyczami offu, niż zamykał się w jakimś hermetycznym kręgu. No i taką Mewę naprawdę muszę kiedyś zobaczyć.
4.
Forum wygrała Judyta Berłowska. Jej prawie-spektakl nazywał się Bez ojcowizny i był inscenizacją pierwszego aktu Płatonowa uzupełnionego o dwie sceny – z trzeciego i czwartego aktu. Młodą reżyserkę interesował nie bohater – rosyjski Hamlet i Don Juan w karykaturze – tylko relacje ojcowie–dzieci. Kwestia duchowego dziedzictwa, proces zarażania bylejakością i niemocą. Zaprosiła do pracy Jacka Romanowskiego (pułkownik Trylecki) i Romana Gancarczyka (Głagoliew) i zderzyła na scenie dwa pokolenia aktorskie. Nie dość, że aktorzy ze Starego grają tak, jakby nigdy takich ról nie mieli już dostać na macierzystej scenie, to jeszcze młodzi ze szkoły odkrywają zupełnie nowe odcienie generacyjnego sporu u Czechowa. Mateusz Mirek (Mikołaj Trylecki) nie może słuchać ględzenia Głagoliewa i zaraz demonstracyjnie wychodzi z przekleństwem na ustach, w stosunku do Żyda Węgierowicza agresja i pogarda miesza się w nim ze współczuciem i wdzięcznością. Ojcu i siostrze daje wyżebrane od bogacza ruble nie jak cyniczną jałmużnę, tylko jak dar serca, lek na słabość. W pełni wybrzmiało starcie Płatonow–młody Węgierowicz (świetny Kamil Mróz!), zmienione w debatę o pogardzie, uczciwości i ideałach. Płatonow nie jest w scenicznym świecie Berłowskiej nikim wyjątkowym, właściwie trudno odróżnić go od gromady rówieśników, ale potrafi wyczuć dwulicowość i kłamstwo. U wszystkich – także u siebie. Słabość i iluzje starszej generacji są u Berłowskiej demaskowane tak samo, jak zagubienie i interesowność młodej. Sergiusz od Generałowej, syn Głagoliewa, Węgierowicz, Trylecki i Płatonow nie wiedzą, jak żyć, mają tylko sposobiki odurzania się teraźniejszością i metody krótkodystansowego przetrwania, i skończą jak ich gderliwi bądź pijani ojcowie. Berłowska akcentuje opowieść Głagoliewa o sprawie sądowej, w której jakiegoś łapówkarza bronił ojciec Płatonowa. I wtedy do bohatera dociera cały bezsens sztafety pokoleń: że moralnie wszyscy są zerami, że jedni i drudzy, starzy i młodzi, oszukują samych siebie. Szacunek dla ojców? Miłość? Przecież oni nie są nosicielami żadnych wartości! Od tego jednego momentu wszystko przestaje być ważne, Płatonow jakby wszystko zobaczył z przeraźliwą jasnością, kuli się w sobie, pogrąża w autoanalizie, bezwładzie, niewierze. Cóż tam Generałowa (wyrazista i stylowa Katarzyna Osipiuk), cóż synek, żona… Do głowy Płatonowa już nie ma wstępu. Z adaptacji Berłowskiej znikają kobiety i prowincjonalne intrygi. W jego centrum jest za to młody człowiek, który stracił wiarę. I jego lustro – romantyczny stary Głagoliew, który już skończył z romantyzmem, wyjeżdża na kurwy do Paryża. Berłowska umieszcza akcję w ogrodzie, wszędzie leżaki i pudła z desek, ławeczki do rozmów istotnych. Wreszcie aktorzy rozłożą moskitierę i zbudują na środku sceny przeźroczysty namiot, poczekalnię dla bohaterów przed spotkaniami na uboczu. Piękny obraz sceniczny, uwodzący nieoczywistą symboliką. Młoda reżyserka zrobiła właściwie pełnowymiarowe przedstawienie, choć trwa tylko 70 minut, czujemy, że powiedziała wszystko, co chciała powiedzieć. Znalazła u Czechowa aktualny dla niej temat, precyzyjnie go wykroiła z dramatu i rozpisała na scenie. Jakie to mądre czytanie klasyki! Bez efekciarstwa i dróg na skróty, częstego wśród młodych reżyserów gestu: ten tekst mnie nie interesuje, zróbmy pod jego przykrywką zupełnie inny temat.
5.
O fenomenalnym tarnowskim Jakobim i Leidentalu Małgorzaty Warsickiej napiszę za tydzień, bo to jest fragment zupełnie innej opowieści.
6.
W tej opowieści stoi za to mocno obiema nogami, a właściwie wije się i skręca po scenie Jaśmina Polak. Podczas Forum jako impreza towarzysząca powrócił szkic Zuzanny Bojdy i Magdy Szpecht Ja nie jestem normalnym mieszkańcem tego miasta, przygotowany na konferencję o Konradzie Swinarskim. Jaśmina Polak wspólnie z Andżeliką Kurowską interpretowały fragmenty wywiadów krakowskiego reżysera. Niech mi pani Kurowska wybaczy, ale kompletnie nie pamiętam, co robiła na scenie. Przez te kilkadziesiąt minut istniała tylko Jaśmina Polak. Jak ona synkopuje, jak zmienia nastroje, łobuzuje na scenie! W jej ciele nie ma ani przez chwilę linii prostych, żadnej symetrii, jest cały czas jak turlająca się dżdżownica, jak śruba wwiercająca się w podłogę. Gra na fortepianie, wali w klawisze palcami jak szpony, ale siedzi tak, jakby krzesło było pufą w darkroomie. Cytowany przez Swinarskiego monolog aktorki, która nie wszystko rozumie i nie wszystko chce na scenie zrobić, zmienia się w jej interpretacji w coś w rodzaju opętania dwoma, może trzema postaciami. Ubrana w koszulę drwala, dżinsy i botki, Jaśmina gada do podłogi, obraca się i ślizga, wygina tak, jakby zaraz miała sobie urwać nogę i położyć ją obok. Cóż to za przyjemność patrzeć, jak aktorka bawi się sobą, jak ugniata siebie jak ciasto! Dla panny Polak nawet głos jest masą plastyczną! Jezu, kto ją okiełzna na próbach, kto wykorzysta na maksimum w przedstawieniu?! Marciniak była blisko, Rychcik próbował, Liber zaledwie nadgryzł fenomen. Jaśmina Polak ma w sobie dziewczyński magnetyzm, kowbojską nonszalancję, kokainowy erotyzm i pokątną złośliwość trollicy. Roma Gąsiorowska była taka przez chwilę, ale dorosła. Inne odcienie podobnego fenomenu reprezentują Justyna Wasilewska i Klara Bielawka. Ale najmniej ratio i najwięcej barbaro, o ile istnieje takie słowo, znaleźć można właśnie w tej aktorce Starego Teatru.
7.
Wśród niepokazujących żadnych przedstawień podczas Forum młodych studentów reżyserii uwagę moją zwrócił obywatel drugiego roku Bartek Żurowski, który pokazywał siebie. Aspiracja do kategorii kalos kagathos bywa współcześnie zastępowana raczej dążeniem do bycia ikoną mody. Stylizacja Bartka Żurowskiego jest z kategorii tych, które sprawiają, że instytucja Jan Klata Fashion może już czuć oddech konkurencji na karku. Generalnie jesteśmy za tym, żeby ludzie byli coraz piękniejsi i jak najmodniej ubrani, jednak elegancja i szyk reżyserów wzbudza u nas niejaki niepokój. Bo czy modny reżyser będzie tak samo modnie i tylko modnie ubierał swoich aktorów? A co, jeśli aktorzy na próbach zamiast skupić się na słowach reżysera będą analizować jego supermodny strój? „Kurde, muszę mieć taką opończę!”, „Gdzie on dostał te pantofelki?”, „Ech, miałem kiedyś taką jedną skarpetkę!”, „Zdejmę mu zaraz te hamanki!”. Zapewne pan Bartek realizuje ciekawe etiudy na uczelni, chwali się modowym blogiem, opowiada anegdotki, jak to na wspólnym zdjęciu Borys Szyc zaglądał mu, co nosi pod spódnicą. Chciałbym, żeby we współpracy ze Starym Teatrem zaproponował jakieś pret a porter na schodach Sceny Kameralnej lub Sceny przy Jagiellońskiej. W końcu ten modowy terror Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego trzeba jakoś skomentować, przekuć w dzieło artystyczne, zhiperbolizować. Kto jak nie pan Bartek winien tego dokonać? Mariusz Grzegorzek? Wolne żarty! Może jednak stanie się tak, że na swoją pierwszą ważną próbę w dorosłym teatrze Bartek Żurowski przyjdzie ubrany tylko w książki. Dostojewski będzie zwisał z przodu, plecy obklei sobie Žižkiem, a za płaszcz posłużą płachty monumentalnego wydania Raju utraconego. Moda i inteligencja – przyszłość polskiego teatru. Przyszłość Wydziału Reżyserii Dramatu.
8.
Trzeba by spytać niezastąpionego doktora Opalskiego, czy Konrad Swinarski ubierał się modnie? Dziś po latach jakoś trudno mi to ocenić. Znam tylko jedną historię, w której strój Swinarskiego odgrywa niepoślednią rolę. Tuż przed rozpoczęciem prac nad Dziadami Swinarski wybrał się do Wilna. Pisał o tym przed laty w „Teatrze” litewski dramatopisarz Kazys Saja. Nie było podówczas bezpośrednich połączeń lotniczych, Swinarski przesiadał się w Moskwie. Saja czekał na lotnisku i w końcu jego oczom ukazał się reżyser w sztruksowych spodniach i pulowerze. Na skarpetki założył zwykłe klapki. Pod pachą trzymał pokaźny abażur. Saja myślał, że to czapka, ale nie, był to prezent dla niego, zdjęty w ostatniej chwili ze stojącej lampy w mieszkaniu reżysera. Swinarski, co tu dużo mówić, był lekko wczorajszy. Podczas spacerów po Wilnie sztruksowe nogawki spodni nasiąknęły wodą, bo lało jak z cebra, toteż podczas poczęstunku w domu Sai Swinarski siedział opatulony w jakąś narzutę z wersalki. Czyż trzeba dodawać, że reżyser zrobił w sowieckim Wilnie prawdziwą towarzyską furorę? Kiedy w 1999 roku miasto odwiedził ukraiński inscenizator Oleg Żołdak, wsławiony tym, że niezależnie od pory roku chodził w japonkach, oczywiście wkładanych na gołe stopy, Saja powiedział: „Phi, jeśli chodzi o obuwie, to widziałem już bardziej radykalnego reżysera!”. Sam Saja również miał w swoim życiu epizod reżyserski. W latach osiemdziesiątych zaproponowano mu, by w Jaunimo Teatras wystawił własną sztukę. Był to wówczas teatr numer jeden na Litwie, wsławiony inscenizacjami Nekrošiusa, przyznający się do inklinacji dysydenckich. Saja, który był różdżkarzem amatorem, obszedł z różdżką cały teatr, szukając pomieszczeń bez cieków wodnych i o właściwej energii. Różdżka wskazała składzik w piwnicy. Saja uparł się, że to właśnie tu będzie pracował i na dziesięć miesięcy zamknął się tam z grupą aktorów. Dalia Tamulevičiute, dyrektor teatru, bała się tam wchodzić. Nie wiadomo, co działo się w składziku przez te wszystkie dni. W każdym razie przedstawienie nie powstało. Podobno do dziś w litewskich teatrach, kiedy przyjmuje się reżysera do pracy, pada to krępujące wielu pytanie: „Czy jest pan różdżkarzem?”.
9.
Za Peerelu, pod koniec lat siedemdziesiątych, emitowano w polskiej telewizji taki program rozrywkowy: cztery osobistości życia kulturalnego miały za zadanie odgadnąć zawód gościa zaproszonego do studia. Zwykle były to krawcowe. Elektrycy. Kierowcy tira. Jubilerzy. Inseminatorzy. Dyrektorzy cementowni. Reżyser programu mógł ich elegancko ubierać dla zmyły. Zawodnicy mieli zadawać takie pytania, na które można było odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”. Oglądało się to prawie tak dobrze, jak Wielką grę. Program trwał ze 45 minut i jeśli przez ten czas zawodnicy nie odgadli zawodu gościa – przegrywali. Razu pewnego przyszedł do programu gość z brodą, jeszcze młody, na inżyniera wyglądał, prowadzący program – Tadeusz Sznuk? – ostrzegł zgadywaczy, że tym razem będzie trudno, że to nie jest zwykły zawód, ale taki związany z naturą, wyjątkowy. Trudno definiowalny, naprawdę rzadki. Zaczynamy pierwsze pytanie – obwieścił moderator. I wtedy padło owo słynne pytanie: „Czy pan jest różdżkarzem?”.
„Tak” – odpowiedział gość. I było po programie.
Do dziś pamiętam każdą sekundę konfuzji prowadzącego, gościa i zawodników. Prowadząc od czasu do czasu spotkania z artystami o ich twórczości, życiu i ideach, chciałbym kiedyś zadać takie pytanie, po którym nie trzeba już nic robić.
10.
Każda uczelnia wymaga reform. Każdy zawód i jego definicja z biegiem lat powinna ewoluować. Dlatego postuluję, aby w programie nauczania na Wydziale Reżyserii Dramatu na PWST w Krakowie albo w Akademii Teatralnej w Warszawie pojawił się nowy przedmiot pod tytułem: Dla młodych reżyserów. Jak nie zostać Grzegorzem Kempinskim.
Niezawodne Pilne: Krystian Lupa powiedział zamieściło ostatnio w jednym ze swoich codziennych żartów link do strony reżysera Grzegorza Kempinskiego. Wiedziony zgubną ciekawością zajrzałem tam.
Słówko wyjaśnienia – Grzegorz Kempinsky jest reżyserem po czterdziestce, związanym przez lata z Teatrem Śląskim i lubelskim Osterwą. Był przez chwilę nominowany na dyrektora Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Specjalizuje się w dramaturgii niemieckiej. Gust ma raczej zachowawczy i bardzo nie lubi młodych reżyserów, a także krytyków, którzy o nich piszą, jak i zatrudniających ich dyrektorów, a nawet publiczności, która chodzi na takie przedstawienia. Od jakiegoś czasu wiedziałem, że Grzegorz Kempinsky nie lubi także mnie. Zachodziłem w głowę, dlaczego, bo zawsze mu się kłaniałem, uśmiechałem, rączką machałem. W swoim długim życiu widziałem trzy lub cztery jego premiery, poprowadziłem dwie rozmowy z tym reżyserem po jego spektaklach, napisałem jedną pochlebną dość recenzję, tylko że Kempinsky chyba jej nie czytał, bo ukazała się tylko w warszawskim dodatku „Dziennika Gazety Prawnej”, a e-teatr jej nie przedrukował. Wybaczałem reżyserowi, że w internecie pluł na festiwal Interpretacje w czasach, kiedy go współtworzyłem, demonstracyjnie nie przyznawał nagrody Zaproszenie od Stanisława, bocząc się na dobór twórców walczących o Laur Konrada. No, ale przecież sytuacja była jasna: jemu się nie podobało to, co mnie, a ja mogłem nie pisać o jego twórczości. I takeśmy sobie żyli.
Nie doceniłem jednak poziomu rozżalenia górnośląskiego artysty.
Więc zaglądam do jego bloga i czytam zdumiony, że ja, Ingmar Villqist i Lech Raczak jesteśmy sobie cytuję: „podchujki”. Podchujki? Jak podgrzybki? Czyli małe chuje? Zastanawiający epitet w ustach kapłana Melpomeny…
Otóż byliśmy wszyscy trzej w październiku w jury festiwalu „Rzeczywistość Przedstawiona” w Zabrzu, na którym to przeglądzie miał swoją premierę i oczywiście brał udział w konkursie najnowszy spektakl Kempinskiego Top Dogs według dramatu Ursa Widmera. Jury jak to jury jest subiektywne i kieruje się emocją chwili. Czasem się kłóci, a czasem jest wyjątkowo zgodne. Jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu, który wspólnie z panem Villqistem uzasadnialiśmy zabrzańskiej widowni przez dobre pół godziny, tłumacząc się z każdego aktorskiego wyróżnienia, każdej nagrody dla realizatorów spektaklu i dramatopisarzy, co nie jest chyba często spotykaną formułą, pan Kempinsky napisał, że znowu pominięto jego genialne dzieło, że „podchujki” się nie znają, knują i mataczą. Nagradzają „swoich”. Realizują cudze scenariusze. Cóż, Kempinsky ma prawo być rozżalony, bo w końcu nagrody to fajna rzecz, ale z rozpędu kwestionuje na przykład nagrodę aktorską dla Jarosława Karpuka, otrzymaną za dwie role: w Jasiu albo Polish Joke Podstawnego i właśnie w Top Dogs. Zdziwiła mnie nielojalność (zawiść?) reżysera wobec własnego aktora. Kempinsky krzyczy, że to była równorzędna postać wobec innych na scenie, jedna z chóru. Super, zgoda, tylko dlaczego z całego korowodu postaci zapamiętałem tylko solówkę tego zabrzańskiego aktora? Karpuk zbudował swego bohatera i jego monolog zupełnie innymi środkami niż rolę, którą grał u Podstawnego, która też przecież była monologiem! Już to jest choćby dowodem, że to aktor intrygujący, bogaty wewnętrznie, emanujący jakąś dziwną raną i męską determinacją. Nie znałem go z innych, wcześniejszych zadań aktorskich, zaskoczył mnie swoją dojrzałością i świadomością dopiero na zabrzańskim Festiwalu. Nie chcę mówić za kolegów z jury, ale walczyłem o tę podwójną nominację. Także i dlatego, by zaznaczyć jakoś obecność Top Dogs w werdykcie. Bo po prawdzie to był całkiem przyzwoity spektakl, tyle że nie na nagrody, średni, letni, rzemieślniczy. Jak mówi młodzież: wstydu nie ma, ale dupy nie urywa… Kempinsky przerobił dramat Widmera na wypowiedź chóralną, zacierał rolę terapeutki, odrealniał sytuacje, tak żeby widz miał wrażenie, że furkocze po scenie jakaś ludzka maszyna w fabryce złudzeń korporacyjnych. Tyle że jakoś to wszystko było przewidywalne, wyuczone, wyklepane i poza monologiem Karpuka nieszczere. Mówię cały czas o moich subiektywnych odczuciach! Zespół i reżyser mogą mieć inne! Temat sztuki nieco się zestarzał, kiedy około 2000 roku robił ją w telewizji Filip Zylber, a wcześniej drukował „Dialog”, to było novum, na scenę rzeczywistości wchodzili nowi bohaterowie, ludzie sukcesu, kreatorzy zbiorowej wyobraźni neoliberalnej, a Widmer pokazywał ich jak szczury w klatce, w chwili upadku i rozgoryczenia. Dziś taki bohater, taki organizm sceniczny spowszedniał, zbanalizował się. Nie rozpoznajemy się (po kryzysie sprzed kilku lat) w takich konstrukcjach. Nie ma co gnojom współczuć. A już ich rozumiemy. Już wiemy, w czym brali udział.
Więc z jakiego powodu jestem „podchujkiem?” Każdy, kto nie ceni sztuki Grzegorza Kempinskiego tak mocno jak on sam, musi zaraz zostać obdarzony takim epitetem? Panie Grzegorzu, nagrody to nie wszystko, ja nie dostałem w życiu żadnej nagrody i żyję. Pan też może.
Wpisowi Grzegorza Kempinskiego towarzyszy stosowne zdjęcie antycznego posągu. Nawet mnie to ucieszyło, bo przynajmniej jakieś gustowne i estetyczne to genitalia. GK mógł stworzyć obraźliwego mema i na przykład doczepić ten gipsowy fiutek do mojego zdjęcia. Mógł, ale tego nie zrobił, za co jestem mu w jakiś sposób wdzięczny.
Takie czasy, że każdy wariat, tetryk i obszczymur może sobie założyć bloga i pluć na ludzi, z którymi się nie zgadza. Krzyczeć, jak to został skrzywdzony, ujawniać spiski, demaskować środowisko. Przykro mi, że Grzegorz Kempinsky ustawia siebie w takim towarzystwie. Owszem, publiczne wylewanie żółci, jak to nie idzie mu w zawodzie, parę lajków autorowi zapewni, ale niech GK pamięta, że odwiedza się te strony wyłącznie jak gabinety osobliwości.
Młodzi reżyserzy powinni stanowczo zapoznać się z autokomentarzami na stronie pana Kempinskiego. Przeanalizować jego postawę i powziąć mocne postanowienie, by nigdy przenigdy nie spaść do takiego poziomu reakcji na niesprawiedliwość świata. Niepowodzenia zawodowe. Dialog z recenzentami również powinien odbywać się w nieco innym tonie. Nazywanie kogoś podgrzybkiem byłoby nawet zabawne, podchujkiem jest obraźliwe i kompromituje przede wszystkim osobę eksperymentującą z takimi neologizmami.
Młodzi reżyserzy mogliby również powiesić sobie zdjęcie pana Grzegorza na macie nad łóżkiem i powtarzać przed zaśnięciem: „Nigdy nie będę tak wyglądał, tak się uśmiechał, tak się ubierał. Ani tak się odżywiał”.
Zauważyłem, że Pan Kempinsky oprócz tych wściekłych teatralnych wpisów zamieszcza na swojej stronie także przepisy kulinarne. Zaciekawił mnie pewien przepis na sos. W związku z tym chciałbym niniejszy Kołonotatnik zakończyć następującym wierszykiem, dedykowanym Grzegorzowi Kempinskiemu:
„A wsadźże Pan swój nos
W ten beszamelowy sos”.
26-11-2014
Świat byłby lepszy gdyby krytycy teatralni, zajmowali się twórczością, a nie stylówą reżyserów. Oczywiście rozumiem, że czasem trudno się powstrzymać… Jeśli jednak woli Pan oglądać teatr, zapraszam dziś o 16:30 do 425 na Straszewskiego na PWST. Nie jest to niestety Dostojewski obsługiwany Żiżkiem. Jednak mam nadzieję, że Gombrowicz czytany Agambenem zrobi Panu lepiej niż strojne korytarze Starego. Zapraszam i pozdrawiam.
Panie Drewniak, uwielbiam Pana!
Grzegorzu, zapominasz, że ODWAGA CYWILNA to dobro rzadkie, luksusowe, nie każdemu dostępne....
Ciekawa prawidłowość, że wszystkie komentarze popierające Pana Drewniaka są anonimowe... Z poważaniem Grzegorz Kempinsky
Vento napisał(a):
Panie Łukaszu, wyrazy mojego Szacunku za Pańską ripostę temu skądinąd nieszczęsnemu bufonowi .
Szanowna Pani Saro, Drogi Przyjacielu, Kochani Wielce odważni w Anonimowości Swej Widzowie, Drogiż Poważny Wreściez Krakowski Profesjonalny Krytyku... Ja tą burzę rozpętałam i ja ją skończę- chociaż rozpętać po prawdzie rozmotałam ją połowicznie... Pani Saro, proszę wybaczyć ten nietakt, ale pierwej chciałabym by respons otrzymali Drodzy Jakżeż Odważni Widzowie... To naprawdę nie ich problem, że kiedyś ktoś im nie powiedział, że człowiek wtedy jest coś warty, kiedy umie okazać odwagę cywilną w sytuacji tego wymagającej... Żyjemy w dyktaturze Mordoksiągu i to literka F. stanowi o tym,co dobre, modne, ważne...Sieć, owa literka F. w szczególności, preferuje anonimowość, wolność poglądu i wypowiedzi. Dobrze, zgadzam się - ale są także inne zasady, których Widzowie (obaj, obie, oboje - niepotrzebne wykreśl!) winni przestrzegać...! Jak się nie znasz, się nie wypowiadaj w danej kwestii. Leżącego się nie kopie. Każdemu należy się szacunek, ale czasem należy sobie na takowy najpierw zasłużyć, i nie ma to nic wspólnego z ilością LAJKUF( PISOWNIA WYSOCE CELOWA, A ANGIELSKIM WŁADAM BIEGLE!).Odwaga - zwłaszcza ta cywilna-, profesjonalizm, perfekcja, honor i godność to nie są pojęcia z lamusa - to winny być podstawowe wartości każdego dorosłego inteligentnego człowieka!!!! To nieprawda,że odkąd istnieje F., przestało owych pięć filarów obowiązywać...!! Ludzi takich jak Drodzy Hiperprofesjonalni Widzowie oraz Szanowny Krytyk Łukasz Drewniak TEŻ OWYCH PIĘĆ FILARÓW DOTYCZY! Jednak wszystko, co promuje SZANOWNY KRYTYK, przeczy profesjonalizmowi, perfekcji i szacunkowi..! Po pierwsze i najważniejsze -PROSTOTA I PURYZM NIE OZNACZAJĄ PROSTACTWA! Wielki Franz Fiszer zwykł był mawiać:" (...)Gdybym był komediantem, ceniłbym i poważał tylko takiego krytyka, który o moich trzyaktowych wysiłkach na scenie pisze w taki sposób, iż rozumianym jest zarówno przez kucharkę Pannę Walerię na Szmulkowiźnie jak i przez profesora praw obojgu Uniwersytetu Warszawskiego...Bowiem teatr był, jest i mam nadzieję długo jeszcze będzie rozrywką ludyczną i dostępną jako takowy dla nas szerokich, niezależnie od mas tych wykształcenia...(...)" Szanowny Pan ie Łukaszu, mam nadzieję że na tych wszystkich teatrologiach szalenie prestiżowych uczy się jeszcze KIM BYŁ FRANZ FISZER, ANTONI SŁONIMSKI, JERZY WALLDORF, JAN SMULSKI I POZOSTALI LUMINARZE POLSKIEJ KRYTYKI TEATRALNEJ?! Chyba profil "PILNE! KRYSTIAN LUPA POWIEDZIAŁ nie zaklasyfikował powyżej pomienionych PROFESJONALISTÓW do kategorii "Ramoty czyli prehistoria teatrologii"? Chociaż kto je tam wie... Powyżej pomienieni Krytycy twierdzili - i słusznie zresztą!- iż w teatrze Prawem, Potęga i Elementem Kardynalnym jest WIDZ. W- I - D-Z!!!! To on płaci za bilety, to on ogląda spektakl, to dla niego cała ta sceniczna chemia i cały ten bałagan i zamieszanie - to on przede wszystkim winien zrozumieć, co mu się pokazuje!!! Z racji szacunku dla niego jako Odbiorcy i z racji jego,szacunku i zaufania wobec Reżysera, Aktorów i całości ekipy! Wszystkie widziane przeze mnie spektakle robione przez Grzegorza Kempinsky ( niech zliczę: trzy różne teatry, siedem lat, pięć spektakli...) takimi są .Zostają nie tylko w widzach, one trwają w aktorach, którzy je współtworzyli, coś dają, pozostawiają...Nigdy nie były banalne - wręcz zawsze powodowały dowcipne a czasem ostre dyskusje. Pomijam tak banalną kwestię jak cytaty z tekstów sztuk, które trwają w potocznej polszczyźnie, nie tylko w moim i kilku innych znajomych domach! Tłukłam się na jeden z jego spektakli aż do Gdyni samiejkiej osiem godzin- ale było warto!!! Teraz spytam inaczej: PANIE ŁUKASZU SZANOWNY, KTÓRY TO Z PROPAGOWANYCH PRZEZ PANA TWÓRCÓW I KIEDY STWORZYŁ TAK WARTOŚCIOWY I WIELOWĄTKOWY SPEKTAKL JAK Grześka inscenizacja "Legolandu"Dirka Dobbrowa...?????? Chętnie bym zobaczyła takowy spektakl, który nie epatuje chamstwem, wulgarnością, kiczem, bezczelnością, zbyteczną golizną na granicy hard porno?! Teraz kwestia kardynalna - czyli bicz, który WIELKI KRAKOWSKI KRYTYK SAM NA SIEBIE UKRĘCIŁ! Przepraszam, muszę zacytować tekst z cudzego bloga - brzmi onże "ZAZDROSNY JEST TEN, KTO WIE, ŻE NIGDY CI NIE DORÓWNA..." Zasadniczo winnam teraz napisać NO COMMENTS i tak zrobię... Zasię przy okazji BOSKIEJ KOMEDII - NIECHŻE PROFESJONALNY KRYTYK BĘDZIE ŁASKAW DOCZYTAĆ, CO DURANTE ALIGHIERI SADZIŁ I PISAŁ O BEZINTERESOWNYCH ZAZDROŚNIKACH... Będę miłościwa, bym tego inaczej nie określiła ttps://wolnelektury.pl/katalog/lektura/boska-komedia/motyw/zazdrosc/ Z chęcią przeczytam komentarz i refleksje Szanownego Krytyka do moich - mam nadzieję - dokładnych i wnikliwych uwag o tym, kto kim, dlaczemu i po co jest w teatrze...
Szanowna Pani Saro, Drogi Przyjacielu, Kochani Wielce odważni w Anonimowości Swej Widzowie, Drogiż Poważny Wreściez Krakowski Profesjonalny Krytyku... Ja tą burzę rozpętałam i ja ją skończę- chociaż rozpętać po prawdzie rozmotałam ją połowicznie... Pani Saro, proszę wybaczyć ten nietakt, ale pierwej chciałabym by respons otrzymali Drodzy Jakżeż Odważni Widzowie... To naprawdę nie ich problem, że kiedyś ktoś im nie powiedział, że człowiek wtedy jest coś warty, kiedy umie okazać odwagę cywilną w sytuacji tego wymagającej... Żyjemy w dyktaturze Mordoksiągu i to literka F. stanowi o tym,co dobre, modne, ważne...Sieć, owa literka F. w szczególności, preferuje anonimowość, wolność poglądu i wypowiedzi. Dobrze, zgadzam się - ale są także inne zasady, których Widzowie (obaj, obie, oboje - niepotrzebne wykreśl!) winni przestrzegać...! Jak się nie znasz, się nie wypowiadaj w danej kwestii. Leżącego się nie kopie. Każdemu należy się szacunek, ale czasem należy sobie na takowy najpierw zasłużyć, i nie ma to nic wspólnego z ilością LAJKUF( PISOWNIA WYSOCE CELOWA, A ANGIELSKIM WŁADAM BIEGLE!).Odwaga - zwłaszcza ta cywilna-, profesjonalizm, perfekcja, honor i godność to nie są pojęcia z lamusa - to winny być podstawowe wartości każdego dorosłego inteligentnego człowieka!!!! To nieprawda,że odkąd istnieje F., przestało owych pięć filarów obowiązywać...!! Ludzi takich jak Drodzy Hiperprofesjonalni Widzowie oraz Szanowny Krytyk Łukasz Drewniak TEŻ OWYCH PIĘĆ FILARÓW DOTYCZY! Jednak wszystko, co promuje SZANOWNY KRYTYK, przeczy profesjonalizmowi, perfekcji i szacunkowi..! Po pierwsze i najważniejsze -PROSTOTA I PURYZM NIE OZNACZAJĄ PROSTACTWA! Wielki Franz Fiszer zwykł był mawiać:" (...)Gdybym był komediantem, ceniłbym i poważał tylko takiego krytyka, który o moich trzyaktowych wysiłkach na scenie pisze w taki sposób, iż rozumianym jest zarówno przez kucharkę Pannę Walerię na Szmulkowiźnie jak i przez profesora praw obojgu Uniwersytetu Warszawskiego...Bowiem teatr był, jest i mam nadzieję długo jeszcze będzie rozrywką ludyczną i dostępną jako takowy dla nas szerokich, niezależnie od mas tych wykształcenia...(...)" Szanowny Pan ie Łukaszu, mam nadzieję że na tych wszystkich teatrologiach szalenie prestiżowych uczy się jeszcze KIM BYŁ FRANZ FISZER, ANTONI SŁONIMSKI, JERZY WALLDORF, JAN SMULSKI I POZOSTALI LUMINARZE POLSKIEJ KRYTYKI TEATRALNEJ?! Chyba profil "PILNE! KRYSTIAN LUPA POWIEDZIAŁ nie zaklasyfikował powyżej pomienionych PROFESJONALISTÓW do kategorii "Ramoty czyli prehistoria teatrologii"? Chociaż kto je tam wie... Powyżej pomienieni Krytycy twierdzili - i słusznie zresztą!- iż w teatrze Prawem, Potęga i Elementem Kardynalnym jest WIDZ. W- I - D-Z!!!! To on płaci za bilety, to on ogląda spektakl, to dla niego cała ta sceniczna chemia i cały ten bałagan i zamieszanie - to on przede wszystkim winien zrozumieć, co mu się pokazuje!!! Z racji szacunku dla niego jako Odbiorcy i z racji jego,szacunku i zaufania wobec Reżysera, Aktorów i całości ekipy! Wszystkie widziane przeze mnie spektakle robione przez Grzegorza Kempinsky ( niech zliczę: trzy różne teatry, siedem lat, pięć spektakli...) takimi są .Zostają nie tylko w widzach, one trwają w aktorach, którzy je współtworzyli, coś dają, pozostawiają...Nigdy nie były banalne - wręcz zawsze powodowały dowcipne a czasem ostre dyskusje. Pomijam tak banalną kwestię jak cytaty z tekstów sztuk, które trwają w potocznej polszczyźnie, nie tylko w moim i kilku innych znajomych domach! Tłukłam się na jeden z jego spektakli aż do Gdyni samiejkiej osiem godzin- ale było warto!!! Teraz spytam inaczej: PANIE ŁUKASZU SZANOWNY, KTÓRY TO Z PROPAGOWANYCH PRZEZ PANA TWÓRCÓW I KIEDY STWORZYŁ TAK WARTOŚCIOWY I WIELOWĄTKOWY SPEKTAKL JAK Grześka inscenizacja "Legolandu"Dirka Dobbrowa...?????? Chętnie bym zobaczyła takowy spektakl, który nie epatuje chamstwem, wulgarnością, kiczem, bezczelnością, zbyteczną golizną na granicy hard porno?! Teraz kwestia kardynalna - czyli bicz, który WIELKI KRAKOWSKI KRYTYK SAM NA SIEBIE UKRĘCIŁ! Przepraszam, muszę zacytować tekst z cudzego bloga - brzmi onże "ZAZDROSNY JEST TEN, KTO WIE, ŻE NIGDY CI NIE DORÓWNA..." Zasadniczo winnam teraz napisać NO COMMENTS i tak zrobię... Zasię przy okazji BOSKIEJ KOMEDII - NIECHŻE PROFESJONALNY KRYTYK BĘDZIE ŁASKAW DOCZYTAĆ, CO DURANTE ALIGHIERI SADZIŁ I PISAŁ O BEZINTERESOWNYCH ZAZDROŚNIKACH... Będę miłościwa, bym tego inaczej nie określiła ttps://wolnelektury.pl/katalog/lektura/boska-komedia/motyw/zazdrosc/ Z chęcią przeczytam komentarz i refleksje Szanownego Krytyka do moich - mam nadzieję - dokładnych i wnikliwych uwag o tym, kto kim, dlaczemu i po co jest w teatrze...
Szanowny Panie Widzu Inny, ja rozumiem, może się Pan z czymś zgadzać lub nie, mogą Panu przeszkadzać inne rzeczy niż mnie, owszem mogą. Mogłabym nawet Pana szanować za to, że potrafi Pan otwarcie powiedzieć o tym, co Panu przeszkadza, nawet jeśli jest to skrajnie różne od tego co ja myślę. Z ostatnim punktem mam jednak mały problem. Nie przedstawił się Pan, użył Pan nicka jak jakiś rozwrzeszczany nastolatek, więc z kim mam do czynienia i kogo właściwie mam szanować. Wygląda to tak, jakby Pan sam się wstydził tego co napisał. Jeśli tak to mogę tylko serdecznie współczuć, że nie ma Pan odwagi się przedstawić. Podziwiam ludzi, którzy o swoich poglądach mówią otwarcie, pod swoim nazwiskiem, natomiast używanie nicku, komentarzom nadaje wartość śmieciową...
Szanowny Panie Widzu Inny, ja rozumiem, może się Pan z czymś zgadzać lub nie, mogą Panu przeszkadzać inne rzeczy niż mnie, owszem mogą. Mogłabym nawet Pana szanować za to, że potrafi Pan otwarcie powiedzieć o tym, co Panu przeszkadza, nawet jeśli jest to skrajnie różne od tego co ja myślę. Z ostatnim punktem mam jednak mały problem. Nie przedstawił się Pan, użył Pan nicka jak jakiś rozwrzeszczany nastolatek, więc z kim mam do czynienia i kogo właściwie mam szanować. Wygląda to tak, jakby Pan sam się wstydził tego co napisał. Jeśli tak to mogę tylko serdecznie współczuć, że nie ma Pan odwagi się przedstawić. Podziwiam ludzi, którzy o swoich poglądach mówią otwarcie, pod swoim nazwiskiem, natomiast używanie nicku, komentarzom nadaje wartość śmieciową...
Szanowny Anonimowy Widzu Inny. Ma Pan? Pani? stuprocentową rację. Nikt o mnie dotychczas nie słyszał, a wszystkie wpisy i recenzje piszę sobie sam, nawet te w drukowanych gazetach. Łączę niskie ukłony Grzegorz Kempinsky (nikomu nieznany)
Jak ja lubię to, że najwięcej komentarzy pod wszystkim ma zawsze Grzegorz Kempinsky. Przede wszystkim pod jego własnymi wpisami na Facebooku i blogu. Jeden wpis i kilka komentarzy jego własnych. Dobrze, że Pilne przypomniało o panu Grzegorzu. Zdaje się, że do tej pory nikt o nim nie słyszał.
Ciekawą analizę powyższego artykułu przeprowadził Grzegorz Sobota : Recenzja – Recenzji Trafił w moje ręce niejaki „Kołonotatnik 31: Królewna Grudkowego Kosmosu” … przy okazji podrzucam link jako dowód rzeczowy… Takie tam luźne popierdółki Łukasza Drewniaka, trochę o teatrze, trochę o ludziach teatru, w sumie nic specjalnego … Monotonię lektury dość nudnej przerwał jednak punkt 10. w którym to rzeczony autor dopuścił się recenzji spektaklu Top Dogs … punkt ten szczególnie polecam tym wszystkim, którzy spektakl widzieli, bo ubaw z tej lektury mają gwarantowany Zaczyna on, niejaki Drewniak Łukasz od śmiałego postulatu, aby, tu cytuję: „… aby w programie nauczania na Wydziale Reżyserii Dramatu na PWST w Krakowie albo w Akademii Teatralnej w Warszawie pojawił się nowy przedmiot pod tytułem: Dla młodych reżyserów. Jak nie zostać Grzegorzem Kempinskim.” Cóż … uśmiałem się do łez, ale miło że nie wspomniał o Łódzkiej Filmówce … widocznie przeczucie podpowiedziało mu, że jednak taki przedmiot by nie przeszedł, co więcej … jeśli pamięć mnie nie myli, to w PWSFTviT mieliśmy zawsze dość wyrobione zdanie o nadęciu na wspomnianych uczelniach … Może i słusznie więc postuluje żeby nie uczyć młodych reżyserów jak stać się Grzegorzem Kempińskim … Grzegorz robi teatr dla widza, nie stawia krzyży na scenie, nie flekuje „polskiego mohera”, a co gorsza ma czelność wytykać świętym krowom wszelkie możliwe szwindle jakie się w teatrach odbywają … po cóż tacy na salonach, gdzie docenia się zgoła inne przymioty ? … więc nazwa przedmiotu nie trafiona, można by przedmiot nazwać „jak stać się nadętym bucem bez własnego zdania, wślizgującym się bez wazeliny każdemu, Miernym Biernym Ale Wiernym – grupie wzajemnej adoracji” jakich pełno gości salonik teatralny, i jakich aż przyjemnie jest klepać po dupie w recenzjach i innych peanach … tak, wiem że długa nazwa, ale chyba bardziej trafna … W dalszej części swojej oracji, w której już wiadomo jaka teza padnie na końcu, delikatnie podprowadza nas … i przedstawia osobę reżysera spektaklu, który następnie zrecenzuje … i tu kolejny cytat: „Grzegorz Kempinsky jest reżyserem po czterdziestce …( bla bla bla )… Gust ma raczej zachowawczy i bardzo nie lubi młodych reżyserów, a także krytyków, którzy o nich piszą, jak i zatrudniających ich dyrektorów, a nawet publiczności, która chodzi na takie przedstawienia. ” Jeśli ktoś z was zna Grzegorza i czytając to zanosił się śmiechem, to witam w klubie pomijając liczne bzdury teza o tym że Grzegorz nie lubi publiczności jest tak trafna, jak to, że uderzając młotkiem w dłoń będziemy się uśmiechać … Pan Drewniak chyba myli publiczność z adorantami … Publiczność drogi Panie są to ludzie, którzy czynnie odwiedzają kasę zostawiając w niej pieniądze … ta grupa o której Pan raczył wspomnieć to jak przypuszczam te tłumy adorantów wypełniające całe sale teatralne, a im „genialniejsza śtuka” tym liczniej – czyli te całe 10 osób na widowni które rechocze i świetnie się bawi, podczas kiedy normalni widzowie powoli opuszczają widownię w trakcie spektaklu … Tak, drodzy Państwo, jeśli kiedyś traficie na totalne g…. i będzie gdzieś grupa rechotantów, to bądźcie pewni, że macie na pokładzie adorantów którzy w przeciwieństwie do was weszli na wejściówę, krewnych, znajomych, przydupasów i kopulantów autorów dzieła którym was uraczono … i że mają w nosie to czy wam się spektakl podoba, czy nie … rechotać się i tak będą Tak, znając Grzegorza można przyznać rację, że tej grupy nielubi, tylko znów u autora pojawia się problem z nazewnictwem zjawiska i mam nadzieję że nieco rozjaśniłem sprawę Dalej jest jeszcze ciekawiej … i tu kolejny cytat, tylko proszę odłóżcie płyny wszelkie, bo szkoda laptopa „Nie doceniłem jednak poziomu rozżalenia górnośląskiego artysty.” No jakbym czytał „wieści gminne” jakieś … oni też tam lubią tak dramatycznie konstruować zdania dodając przymiotniki dla podkręcenia dramaturgii … „rozżalony górnośląski artysta” rozumiem że w wieściach gminnych Ostrava i Gdynia to też górny śląsk, bo tak się składa że w ostatnim czasie i tam coś Grzegorz popełnił … więc w Gazecie Wyborczej spodziewam się łatki „rozżalony wszechpolski artysta” bo to i grozą powieje i nada odpowiednich tonów, jak rozumiem No ale mniejsza już z tymi prywatnymi wycieczkami, jakie Drewniak w stronę Kempińskiego czyni … trochę jak niechciana panna, której Grzegorz nie raczył adorować i musiała ściany podpierać … tak mi się nasuwa skojarzenie czytając wywody … Pomówmy o samej recenzji …. Och ileż autor szanowny musiał się rozpisać i o reżyserze i o niuansach, żeby wreszcie zacząć o spektaklu … nawet musiał się natłumaczyć czemu nagród nie dał … aż w końcu zaczął „Kempinsky krzyczy, że to była równorzędna postać wobec innych na scenie, jedna z chóru. Super, zgoda, tylko dlaczego z całego korowodu postaci zapamiętałem tylko solówkę tego zabrzańskiego aktora ?” Drogi Panie, nie wiem czemu Pan nie zauważył … widzieliśmy ten sam spektakl, w tym samym czasie, trzeba było może trochę uważniej patrzeć … ja widziałem, widownia widziała, tylko Pan nie widział … a ja patrzyłem z ostatniego rzędu, więc śmiało można tezę postawić, że Pan powinien widzieć bardziej nawet … no trudno … jedni widzą lepiej, inni słabiej, jestem ostatnią osobą która by się z cudzej ułomności śmiała … aczkolwiek jak ktoś ma problemy ze wzrokiem to kierowcą zawodowym nie zostaje … jak jest daltonistą to się nie bierze za malowanie … a jak nie potrafi pływać to trzyma swój tyłek z daleka od basenów … trochę to takie, jakby rzeczony daltonista narzekał na kolory obrazu który ma oceniać, ale … nie mój cyrk, nie moje małpy … o gustach się nie dyskutuje, nawet jeśli proporcja zdań po spektaklu wynosi 1:400 … bo jakoś nie pamiętam żeby po premierze ktokolwiek z widzów narzekał na amnezję „korowodu postaci” Lećmy dalej: „Karpuk zbudował swego bohatera i jego monolog zupełnie innymi środkami niż rolę, którą grał u Podstawnego, która też przecież była monologiem! Już to jest choćby dowodem, że to aktor intrygujący, bogaty wewnętrznie, emanujący jakąś dziwną raną i męską determinacją.” No taki los aktora, drogi Panie, dostaje nową rolę, to i nowego bohatera musi zbudować. Rozumiem podziw, kiedyś też mnie to bardzo kręciło, ale … cóż … w niektórych kręgach to norma, że aktor nie jedzie tą samą płytą na każdym spektaklu …. to się nawet nazywa bodajże – warsztat – czy jakoś tak … słowo dawno zapomniane tak przez „młodych reżyserów” o których Pan wspomniał jak i przez wielu „młodych aktorów” którzy się wokół nich kręcą … no niestety, nie ma się co dziwić Panie Drewniak, miło ze powoli odkrywa Pan magię teatru … Tak to właśnie może wyglądać, że w każdym spektaklu aktor inną postać gra następnie czytam ze zdumieniem, że spektakl okazał się być: „… nie na nagrody, średni, letni, rzemieślniczy. Jak mówi młodzież: wstydu nie ma, ale dupy nie urywa.” kwestię rzemieślnictwa już poruszyłem a że „średni i lekki” to teza śmiała dość … ja wiem, że dla niektórych lekkie są nawet pikniki na Golgocie … ale scena dymania przez korpo lekka dla mnie nie była … może kwestia skali jakiejś którą mamy różną … a czy średni, cóż … średnie w moim odczuciu, to są te spektakle na które chodzi 10-20 klakierów a reszta widowni świeci pustkami, a nie takie na które stoi się w kolejce do kasy … ale to też może różnica w definicjach … no i dalej … najlepsze … „Temat sztuki nieco się zestarzał, kiedy około 2000 roku robił ją w telewizji Filip Zylber, a wcześniej drukował „Dialog”, to było novum, na scenę rzeczywistości wchodzili nowi bohaterowie, ludzie sukcesu, kreatorzy zbiorowej wyobraźni neoliberalnej, a Widmer pokazywał ich jak szczury w klatce, w chwili upadku i rozgoryczenia. Dziś taki bohater, taki organizm sceniczny spowszedniał, zbanalizował się. Nie rozpoznajemy się (po kryzysie sprzed kilku lat) w takich konstrukcjach.” po kolej, czyli od końca …. Rozumiem, że wtedy, kiedy prawie nikogo temat ten nie dotykał, był to lepszy moment na wystawianie tego, niż teraz kiedy temat stał się powszechny … No brawo … logika … więc róbmy dziś spektakle o końcu świata, bo kiedy zacznie się zbliżać do nas jakaś asteroida, temat spowszechnieje Taka moja luźna propozycja … Ot, logiczne, żeby robić spektakle o czymś czego nie ma, i nie robić spektakli o tym co nas otacza …. bez wódki nie rozbiorę … ALE ALE …. najlepsze w tym cytacie troszkę się kamufluje, więc zróbmy zbliżenie Logika na poziome HARD Okazuje się oto, że wg. autora recenzji, bohaterowie to: „kreatorzy zbiorowej wyobraźni neoliberalnej” No nic, pomyślałem sobie …. kolejny przykład na to, że ludzie związani z kulturą mają zerowe pojęcie o systemach gospodarczych Przetłumaczę jak krowie na granicy …. postaci w sztuce … Top Dogsy … korporacyjne szczury … karierowicze i włazidupy …. mają tyle wspólnego z Liberalizmem, co Kononowicz Krzysztof z Papieżem … Drogi Panie, ja się nie dziwię, że mocherowe babcie rzucają hasłem „liberalizm” na wszystko czego nie rozumieją, ale … na Boga … litości … jaki Liberalizm w Top Dogsach ? Nawet nie chce mi się tego tłumaczyć, cóż… kogoś czeka albo i nie długa lista lektur … ale polecam ogarnąć jednak trochę temat, żeby głupot nie pisać … Liberalizm jak sama nazwa wskazuje bierze się od „Liberty-Wolność” Panie kochany …. jaka wolność i w jakim zakresie u tych bohaterów Pański wywód przesyłam Gwiazdowskiemu i Kaźmierczakowi … i poproszę ich o selfi rechotu z tych bzdur o „neoliberalnych kreatorach wyobraźni” słowo No i dalej znów wycieczki w stronę reżysera, skwitowane cytatem „A wsadźże Pan swój nos W ten beszamelowy sos” Cóż … recenzja tak dogłębna, że biorąc pod uwagę odbiór widowni, jaki miałem okazję widzieć po spektaklu …. biorąc pod uwagę treść tej recenzji …. te genialne przemyślenia, które powyżej ośmieliłem się własnym komentarzem dopitrasić … po wszystkim tym …. pozostaje mi jedynie współczuć wszystkim tym moim kolegom, którzy z teatru się utrzymują zawodowo … To jest oczywiście długi temat, ale powiem tylko tyle, że współczuję …. Może jednak nie warto się przejmować recenzjami i nagrodami, drogie koleżanki i drodzy koledzy … bo jak się człowiek napracuje, a potem na daltonistę trafi …. to musi mieć chyba spory dystans do siebie, żeby to z poczuciem humoru czytać …. Pozdrawiam. Grzegorz Sobota 2014.11.28 Źródło: Recenzja recenzji
Jeszcze tak na marginesie mi się przypomniało: "Najpierw cię ignorują, potem śmieją się z ciebie, później z tobą walczą, później wygrywasz."... Mahatma Gandhi
Szanowny Widzu, Ależ właśnie, że tak ma być. NIE NALEŻY zawierzać tak zwanej krytyce, która w naszym kraju jest w większości wypadków układem wręcz mafijnym, który promuje wyłącznie swoją "rodzinę". Należy, wręcz trzeba zawierzać tylko swojemu instynktowi, doświadczeniu, wiedzy, gustowi. Widz ma ZAWSZE rację. Z wyrazami szacunku Grzegorz Kempinsky
To nieprawda, ze widz jest w teatrze najważniejszy ale sztuka. A sztuka to też komunikacja. Widz ma prawo nie rozumieć, nie czuć, nie dostrzec. Krytyka, jeśli istnieje, ma obowiązek pomagać w rozumieniu. Ale jeśli będziecie sobie w tym stylu skakali do gardeł, to widz pozostanie zupełnie sam. A wtedy, nie daj boże! Obrażanie nic nie daje, pohukiwanie tym bardziej, wielkie litery też nie zawsze są bardziej czytelne. Widzę tylko wielką frustrację, wielkie pomieszanie, wielką pustkę. Pamiętajcie, że widzowie są zapatrzeni, zarówno w reżyserów, aktorów/a jakże w celebrytów też/, jak i krytyków. Przede wszystkim w ich przekaz. To są naczynia połączone. Ale musi to mieć coś wspólnego ze sztuką. Sztuką reżyserską, sztuką aktorską, sztuką krytyczną. Wtedy teatr na tym zyskuje, rozwija się. Przychodzi jednak moment, po tym, co wszyscy wyprawiają, ze jako widz zaczynam zawierzać tylko swojemu instynktowi, doświadczeniu, wiedzy, gustowi. To nie tak ma być! Nie tak.
To nieprawda, ze widz jest w teatrze najważniejszy ale sztuka. A sztuka to też komunikacja. Widz ma prawo nie rozumieć, nie czuć, nie dostrzec. Krytyka, jeśli istnieje, ma obowiązek pomagać w rozumieniu. Ale jeśli będziecie sobie w tym stylu skakali do gardeł, to widz pozostanie zupełnie sam. A wtedy, nie daj boże! Obrażanie nic nie daje, pohukiwanie tym bardziej, wielkie litery też nie zawsze są bardziej czytelne. Widzę tylko wielką frustrację, wielkie pomieszanie, wielką pustkę. Pamiętajcie, że widzowie są zapatrzeni, zarówno w reżyserów, aktorów/a jakże w celebrytów też/, jak i krytyków. Przede wszystkim w ich przekaz. To są naczynia połączone. Ale musi to mieć coś wspólnego ze sztuką. Sztuką reżyserską, sztuką aktorską, sztuką krytyczną. Wtedy teatr na tym zyskuje, rozwija się. Przychodzi jednak moment, po tym, co wszyscy wyprawiają, ze jako widz zaczynam zawierzać tylko swojemu instynktowi, doświadczeniu, wiedzy, gustowi. To nie tak ma być! Nie tak.
To nieprawda, ze widz jest w teatrze najważniejszy ale sztuka. A sztuka to też komunikacja. Widz ma prawo nie rozumieć, nie czuć, nie dostrzec. Krytyka, jeśli istnieje, ma obowiązek pomagać w rozumieniu. Ale jeśli będziecie sobie w tym stylu skakali do gardeł, to widz pozostanie zupełnie sam. A wtedy, nie daj boże! Obrażanie nic nie daje, pohukiwanie tym bardziej, wielkie litery też nie zawsze są bardziej czytelne. Widzę tylko wielką frustrację, wielkie pomieszanie, wielką pustkę. Pamiętajcie, że widzowie są zapatrzeni, zarówno w reżyserów, aktorów/a jakże w celebrytów też/, jak i krytyków. Przede wszystkim w ich przekaz. To są naczynia połączone. Ale musi to mieć coś wspólnego ze sztuką. Sztuką reżyserską, sztuką aktorską, sztuką krytyczną. Wtedy teatr na tym zyskuje, rozwija się. Przychodzi jednak moment, po tym, co wszyscy wyprawiają, ze jako widz zaczynam zawierzać tylko swojemu instynktowi, doświadczeniu, wiedzy, gustowi. To nie tak ma być! Nie tak.
Szanownyż Wielkiż Krytyku Warszawski\... Ja- drobna nieznana nikomu lubelska krytyczka, na nieszczęście sławnego Warszawiaka , w teatrze chowana i znająca ten świat od podszewki (co nie zawsze jest właściwie wielkim teatrologom), ośmielam się podnieść w chmury ten mój wścibski nos i -o zgrozo !- dać respons Wszechpolskiej sławie... Tym razem tylko i wyłącznie jako widz! Otóż od dawna już obserwuję Waści wybory, Waści komentarze, Waści gust teatralny... Ingmara i Lecha tudzież, ale nie o nich tu będzie... Kochani, to co wy wychwalacie i polecacie jako wybitne, cenne, wartościowe, niezwykłe - jest miałkie, szare, mdłe, mało lub nic nie warte... Żywot większości tych spektakli to sezon,alboż i krócej... Ale przecież reklama jest dźwignią handlu, a znane nazwisko zawsze pomoże - tym bardziej jeśli mamy do czynienia z przekombinowanym i przerysowanym tekstem klasycznym, który dla mody, poklasku, sławy należy tak wydziwnić, iżby to było zrozumiałe tylko dla ściśle wtajemniczonych ( DWA DOKTORATY Z TEATROLOGII, PROFESURA Z KOGNIWISTYKI, HABILITACJA Z LEKSYKOGRAFII NIE ZAWADZI...!) A nie zapomniało Wam się, super Uczeni Krytycy i Wielcy Twórcy tak zupełnym przypadkiem -KTO JEST W TEATRZE NAJWAŻNIEJSZY? NIE WY KRYTYCY, NIE CELEBRYCCY REŻYSERZY, NIE WIELKIE - często medialnie rozdmuchane !_ GWIAZDY... TYLKO I WYŁĄCZNIE WIDZ OD POCZĄTKU I PO KRES TRWANIA CUDOWNEJ ILUZJI ZWANEJ TEATR...!!!!!!!!!!!!!!!
A co nie lubisz pan Kempinskiego sosu(mniam) ,a ja nie lubie panskiego belkotu pelnego zawisci nienawisci i chaosu.
Szanowny Panie Łukaszu, Primo - lubię Pana i szanuję bardzo, poza tym odkłaniam się Panu zawsze, uśmiecham, a nawet rączką odmachuję. Secundo - nigdzie w wymienionym przez Pana artykule nie pada stwierdzenie, że jest pan ani POD=, ani NAD-, ani żadnym innym chujem, czy chujkiem, na dowód czego zamieszczam link do wymienionego przez Pana artykułu: http://www.kempinsky.pl/festiwalowe-podchujki/ i bardzo mi przykro jeśli Pan poczuł się nim osobiście dotknięty, co nie było absolutnie moim zamiarem. Tertio - dziękuję Panu bardzo, że wreszcie znalazł Pan powód, żeby napisać o mnie tak obszerny artykuł i to na forum ogólnopolskim. Łączę niskie ukłony Grzegorz Kempinsky