AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 53: Błogosławiona niewiedza

Odczytanie oświadczenia zespołu Teatru
im. Wilama Horzycypo spektaklu
Rosencrantz i Guildenstern nie żyją 26 kwietnia br.  

1.
Ależ zaskoczył mnie Paweł Szkotak tym wyborem repertuarowym. Nie wiedziałem, że Michael Frayn pisze takie sztuki. Demokracja to historia zdemaskowania enerdowskiego szpiega w otoczeniu kanclerza RFN Willy’ego Brandta. Sztuka o polityce i politykach. Albo o narodzinach pop-polityki. Albo o nieoczywistym ideowym krachu szpiegostwa. O granicy między polityką wpływu a sztuką nacisku. O podobieństwie dylematów moralnych polityka i szpiega. O istnieniu lub nieistnieniu „wspólnej sprawy” wreszcie. Spektakl w Teatrze Polskim nie jest tylko dokumentem zdarzeń sprzed czterdziestu lat, pokazuje też pewien uniwersalny mechanizm manipulacji, ale dla mnie był przede wszystkim podróżą w czasie: do nazwisk, komentarzy i etycznych ocen niemieckich polityków, dokonywanych w czasach, w których dorastałem. Willy Brandt, Helmut Schmidt, Hans-Dietrich Genscher to byli gazetowi, radiowi i telewizyjni bohaterowie ery późnego Gierka, jedyni europejscy politycy poza Mitterandem, których można było z jakiegoś powodu zapamiętać. Ci nowi Niemcy, z którymi blok komunistyczny próbował raz pogrywać, raz się dogadać, nie stanowili takiego zagrożenia, jak rewizjoniści i polakożercy Hupka i Czaja. Brandt funkcjonował od zawsze w tym kontekście jako ów przysłowiowy „dobry Niemiec”. Pamiętam takie domowe rozmowy zaraz po jego upadku, w których rodzice zastanawiali się, czy on też był agentem, czy tylko był taki naiwny, że przeoczył szpiega we własnym sztabie. Gdzie popełnił błąd? I czemu komunistycznemu wywiadowi zależało na jego upadku, skoro był symbolem otwarcia, współpracy? Im lepiej wypadał w peerelowskich mediach Brandt, tym gorzej my o nim myśleliśmy. Zwłaszcza w czasach Thatcher, Kohla i Reagana.

Najsłabszy w Demokracji Michaela Frayna jest… tytuł. Paweł Szkotak winien rozważyć alternatywne rozwiązania: Szpieg, który mnie kochał. Kiedy Willy spotkał Güntera. Ostatni taki kanclerz. Polityka wschodnia. Ta cholerna odwilż… Tytuł Frayna niebezpiecznie depersonalizuje temat sztuki, przenosi akcent na reguły demokracji. Aż za bardzo jak na mój gust. Ale przyznaję, ma to głębszy sens, widz musi tylko nad nim dłużej pomyśleć.

Wzlot i upadek Willy’ego Brandta rozgrywa się u Szkotaka w dekoracji syntetycznej. Narożniku, który jest i kanclerskim gabinetem, i garażem, łazienką, salą prezydialną. Nikt tu nie ukrywa symboliki przestrzeni, z lewej i prawej kulisy biegną ku sobie pod kątem dwie ściany, a raczej mury. Ale się nie spotykają, tworząc w głębi czarną szczelinę. Na wysokości piętra galeryjka z balustradą, na dole z prawej rząd umywalek, po lewej same drzwi. Trójkątny stół do obrad ustawiony po lewicy przegląda się w zastawionym magnetofonami biurku szpiegowskiego rezydenta po prawej. I jeszcze na granicy proscenium prawie przyklejona do loży parteru mównica z gąszczem mikrofonów.

Politycy SPD wchodzą na scenę grupami, jak całe oddziały. Willy Michała Kalety –szczupły, zdecydowany i charyzmatyczny blondyn – wyłania się z nich nieoczekiwanie, ale od razu wiemy, że to lider.

Szkotak stosuje między scenami choreograficzne przerywniki, tworzy ironiczny nawias do historii politycznej, narodziny polityki jako show. Panowie w drogich garniturach zmieniają się wtedy w dokazujących dużych chłopców. Walka staje się zabawą, popisem, wygłupem. To przykrywanie zgrywą pustki, grozy moralnej, bezwzględności, bilansu strat i zysków. Debata o przyszłości kraju i partii jest jak partia bilarda. Politycy niczym nie różnią się w tych sekwencjach od showmanów, gwiazd rocka i tancerzy, chippendalesów nawet, jak sugeruje jedna scena. Powinni być jedną drużyną, a każdy gra na siebie. W tym spektaklu partia postrzegana jest jako banda. Ważne, że główne role grają w Poznaniu ci sami aktorzy, co w Szekspirze, co w Brechcie Szkotaka.

Dwa istotne konteksty dla przedstawienia. Najpierw House of cards i nasza fascynacja cynizmem i immoralizmem Franka Underwooda. Szkotak ustawia na tym tle postać Willy’ego Brandta – bohatera z piękną kartą z czasów nazistowskich, członka ruchu oporu, emigranta. Polityka wizjonera, lewicowca bez komunistycznej skazy w życiorysie. Ideowca – i zarazem pragmatyka – o  czystych rękach, autentycznie kochanego przez niemieckich wyborców. Opowieść o upadku kanclerza jest też w tym spektaklu odpowiedzią na pytanie, czemu takich polityków już nie ma. Czemu zniknęli. Drugi kontekst to Opera za trzy grosze, poprzednia premiera Szkotaka, przeniesiona do roku zerowego, do brytyjskiej strefy okupacyjnej po upadku III Rzeszy. Pamiętacie finałową scenę, w której ekshitlerowcy, cwaniaki, dziwki, złodzieje i szmuglerzy, całe to szemrane towarzystwo śpiewa, że teraz już będą dobrymi obywatelami, że trzeba zapomnieć o tym, co złe. Z sufitu zjeżdżała dzieweczka z szarfą „Plan Marshalla” i tworzyły się demokratyczne Niemcy. Peachum i Mackie Majcher mieli być ich gwarantami. Demokracja zaczyna się jakieś 25 lat później, ale cud przemiany trwa. Szkotak myśli o tej sztuce jak o sequelu swojej Opery, odnajduje w cechach bohaterów Frayna swoje poprzednie rozpoznania. Bezwzględny szef parlamentarnego klubu SPD Herbert Wehner był uprzednio równie bezwzględnym Peachumem, bo obie role zagrał Piotr Kazimierczak. Brand Kalety ma jeszcze coś z kameleona Mackiego… a jeszcze wcześniej przez Operą Kazimierczak był Klaudiuszem w Hamlecie, Kaleta złym, wściekłym, zabijającym na zimno Hamletem – graczem i manipulatorem.

Willy Kalety jest dobrym człowiekiem i politykiem. Ale przecież jest też maniakiem seksualnym jak Clinton i pije za dużo jak Jelcyn. Pewnie dopada go też depresja, bo znika na całe dni. Ale wyborcy kochają go za wizję, odwagę, przełamywanie schematów i uprzedzeń. To pierwszy Pop-kanclerz. Brandtomania wyglądała przecież jak beatlemania.

„Strzeż się swych pierwszych odruchów – zwykle są szlachetne” – mawia klasyk. W tej aferze szpiegowskiej z Günterem Brandta nie zawiodła intuicja. Od początku nie podoba mu się ten brzydki, nalany na twarzy, źle ubrany sekretarz, aktywista. „Wywalcie go, nie lubię faceta” – prosi współpracowników, ale nie, nie wolno, trzeba trzymać go w sztabie, bo reprezentuje głos dołów partyjnych i społeczeństwa. Trzymać trzeba go dla pozorów. By nie stracić kontaktu z bazą.

Günter Guillaume Przemysława Chojęty ubrany jest najgorzej z wszystkich bohaterów. Niby sportowa marynarka. Niechlujna, prawie hippisowska broda. Kiedy już zostanie aresztowany, z ulgą pozbędzie się koszuli i butów. Jak wojskowego munduru, jak politycznego przebrania. Dziwne to jego szpiegowanie. Przypomina raczej miłosną fascynację, braterstwo i empatię wobec szpiegowanego polityka. Jest jakby aniołem stróżem i alibi podrzuconym przez Stasi na szczyty władzy w RFN. Nie tyle żeby Brandtowi pomagał, ale patrzył jak to się robi, jak robi się politykę i zaświadczył, dlaczego tacy jak Brand muszą przegrać. Oficera prowadzącego gra Piotr B. Dąbrowski. Prawie nie daje zadań Günterowi, jakby trzymał go w pobliżu tylko z jednego powodu i na jeden moment: demaskacji. „Oba systemy polityczne są złe – mówi Kretschmann – ale my przynajmniej jesteśmy jednomyślni, a oni gryzą się między sobą i dlatego przegrają”. Nie odwołuje Güntera, choć wie, ze zachodnie służby węszą wokół – bo zdemaskowanie agenta Stasi to nie tylko koniec Brandta, pożytecznego idioty, ale cios w demokrację, czyli w zaufanie społeczne. W wiarę, że w polityce gramy o to samo, choć w różnych drużynach. Günter-szpieg nie miał na nic wpływu, co najwyżej jako osobisty sekretarz na czas kampanii wyborczej zakumplował się z Brandtem. Ciekawy jest w spektaklu moment, kiedy kanclerz już wie o podejrzeniach w stosunku do Güntera i zabiera go na wakacje do Norwegii. Tam właśnie toczy się rozgrywka – jesteśmy tacy sami, ja wiem, że ty wiesz, że cię rozszyfrowałem. Co różni polityka od szpiega? A co łączy? Dziwny rodzaj zbratania oszusta z oszukiwanym. Günter celebruje własną niewiedzę. Nie wie, kogo bardziej kocha – enerdowską ojczyznę reprezentowaną przez przystojnego oficera czy fascynującego kanclerza. Póki nie wie – kanclerz idzie w górę; kiedy dokonuje emocjonalnego wyboru – jest już po rozgrywce.

Kaleta i Chojęta grają następujący temat: skoro otoczenie każdego polityka stanowią ukryci wrogowie i rywale polityczni, prawdziwa empatia i zrozumienie jest możliwe tylko wobec kogoś, kto choć szpieguje, jest autentycznie zafascynowany Willym. Günter nie tyle zdaje się przejęty swoją akcją, co możliwością zapisania się w historii, związania swego nazwiska na zawsze z nazwiskiem kanclerza. W filmie Insomnia do policjanta-detektywa granego przez Ala Pacino, który postrzelił śmiertelnie kolegę w akcji, być może celowo, by nie zeznawał przeciwko niemu w wewnętrznym śledztwie, przychodził seryjny morderca zbrodniarz Robina Williamsa i mrugał: „Jesteśmy tacy sami, ja rozumiem, co czujesz. Tylko ja i nikt poza mną. Możesz mnie schwytać, zabić, ale zawsze będziemy razem złączeni w upadku”.

W finale poznańskiego spektaklu szczelina pośrodku sceny znika, zasuwa się przejście między murami. Co to oznacza? Zjednoczenie Niemiec? Sygnał, że znikają różnice między systemami? Ludźmi? Polityk i szpieg wzajemnie się upolowali? Nie wiem, ale to dobry, mocny akcent na koniec.

2.
Toruń. Od tygodnia nie mówimy i nie piszemy o niczym innym. I pewnie nieprędko przestaniemy, bo sprawa jest rozwojowa. W większości są to głosy słuszne, trafnie diagnozujące sytuację. Larum grają!? Ano znowu grają. Urzędnicy znów sprzątają w teatrze, dezorganizują pracę artystyczną, bulwersują zespół, demonstrują, że nie bardzo wiedzą, czego chcą od podległej sobie instytucji. Decyzja marszałka województwa kujawsko-pomorskiego o unieważnieniu konkursu na stanowisko dyrektora Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu była zaskakująca i najpewniej niesprawiedliwa. Nie ma nowego dyrektora – nie podpisano nominacji dla Romualda Wiczy-Pokojskiego, zasłużonego reżysera offowego, od kilku sezonów dyrektora gdańskiej Miniatury, uwaga – repertuarowego teatru lalkowego. Jednym z głównych argumentów marszałka jest zarzut, że poziom konkursu był niski, a jego zwycięzca nie ma wystarczającego doświadczenia w zarządzaniu teatrem dramatycznym. Cóż, ja tam nie bardzo widzę różnicę. I tu, i tu trzeba wymyślić repertuar, zakontraktować realizatorów, mieć na koszty stałe, etaty, kilka premier w roku. Różnica taka, że lalkowy częściej gra rano niż wieczór i że lalkom nie trzeba płacić. A traktowany serio wymóg doświadczenia w kierowaniu teatrem dramatycznym oznacza, że dyrektorami teatru dramatycznego mogą zostać tylko dyrektorzy teatru dramatycznego. Jeśli nie byłeś wcześniej dyrektorem, nie będziesz dyrektorem. Powstaje perpetuum mobile dla urzędujących dyrektorów, ale i śmiertelny zamknięty obieg. Aż do całkowitego wymarcia gatunku, bo skąd świeża krew w zawodzie. Dyrektor teatru muzycznego, offowego, reżyser nie ma szans – wedle logiki marszałka – wejść do tego ekskluzywnego grona. O scenografie, kompozytorze i krytyku nie wspomnę. A przecież tacy teatry publiczne prowadzili (Szajna, Radwan, Mieszkowski). Owszem, w świetle prawa marszałek mógł konkurs unieważnić, prawo do weta jest zapisane w ustawie. Tylko po co? Liczy, że za drugim razem zgłoszą się lepsi i bardziej znani kandydaci, czy ma nadzieję, że skład komisji będzie inny bardziej przyjazny wizji personalnej Urzędu?

Zastanawiam się, czy taka wizja jednak w ogóle istnieje? Wróćmy na chwilę do etapu wcześniejszego toruńskiej awantury. Sama decyzja o ogłoszeniu konkursu była raptowna, aczkolwiek w pewnym stopniu zrozumiała. W końcu – przynajmniej teoretycznie – nie ma dyrekcji dożywotnich. Dyrektor Jadwiga Oleradzka prowadziła teatr prawie osiemnaście lat, solidnie i przewidywalnie, aczkolwiek bez oszałamiających triumfów w skali krajowej. Festiwal Kontakt trzymał poziom, teatr współpracował z urzędnikami, zgodzono się nawet z przyczyn finansowych na organizowanie festiwalu co dwa lata w intencji kumulacji środków. Teatr Horzycy nie brykał, nie szokował, w porównaniu z bydgoską sceną trzymał się teatralnego środka. Można zapytać: komu to przeszkadzało? Oleradzka chciała zostać, nie było buntu załogi, od kilku sezonów był w teatrze nowy dyrektor artystyczny Bartosz Zaczykiewicz. Urzędnicy mieli spokój, bo teatr ani nie zadzierał z Rydzykiem ani nie promował gender i Krytyki Politycznej. Po co było to zmieniać? Jaki interes mieliby urzędnicy w zmianie? Czyżby chcieli radykalnej estetycznej rewolucji? A może przeprofilowania teatru na bardziej komercyjny, gwiazdorski, „warszawski”? Nie siedzę w głowie marszałka, nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. A jednak trzeba je zadawać. Na pewno nie chodziło tu o straszak dyscypliny finansowej, którego czasem racjonalnie używa się przeciwko Teatrowi Polskiemu we Wrocławiu. Przez media nie przeszła żadna dyskusja na temat dorobku tej dyrekcji i profilu teatru. Dla polskiego urzędnika zawsze lepszym partnerem jest dyrektor znany niż nowy. Nowy zawsze może fiknąć, z zasiedziałym przetestowane są kanały komunikacji, wzajemne świadczenia, pakty o nieagresji (niepotrzebne skreślić). Hasło konkurs zawsze stwarza złudzenie transparentności. Podejrzewam jednak, że decydenci sięgają po nie wtedy, kiedy trzeba coś ukryć. Mały szwindelek, akcję rozdawnictwa stanowisk po znajomości. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy konkurs jest organizowany na serio, bo władze mają dość dotychczasowego dyrektora i żadnego pomysłu na następcę. Na razie załóżmy, że w przypadku Torunia obie hipotezy mają tę samą wiarygodność. Konkurs przykrywka i konkurs „szukajmy po omacku”. Oba warianty można jednak rozegrać po dyletancku. Przy analizie składu komisji eksperckiej zastanawia jedno – nie dobór ekspertów zewnętrznych, środowiskowych i zawodowych, ale szczupłość reprezentacji Urzędu Marszałkowskiego. Zwykle władze zabezpieczają swoje interesy zwiększoną liczbą głosujących w ich imieniu. Tu, o ile wiem, marszałka reprezentowała jedna osoba. Wynik głosowania kandydatur (8-1 na rzecz Romualda Wiczy-Pokojskiego) znów sugeruje dwie rzeczy. Albo urząd sądził, że jego kandydat olśni komisję i wygra w cuglach bez pleców i zakulisowej pomocy, albo komisję powoływano tylko po to, by zakwestionować jej werdykt. Jak się dowiadujemy, cichym faworytem marszałka był Piotr Machalica, dyrektor częstochowskiego Teatru Mickiewicza. Jeśli liczono na samodzielną wygraną Machalicy, to się niestety przeliczono. Aktorska charyzma kandydata na dyrektora i świetny, możliwy do zrealizowania pomysł na repertuar teatralny, rozwój sceny, lifting organizowanego przy niej festiwalu rzadko idą w parze.

Jeśli Machalica był ukrytym pomazańcem marszałka, to teraz ta kandydatura jest i tak spalona. Jeśli po tym, co się wydarzyło, Piotr Machalica za którymś rozdaniem na drodze nominacji i bez konkursu obejmie dyrekcję w Horzycy, będzie na najlepszej drodze do środowiskowego ostracyzmu porównywalnego z tym, co spotyka obecnie Tadeusza Słobodzianka, a wcześniej spotkało Grzegorza Królikiewicza w łódzkim Nowym. Będzie strajk i bunt aktorów. Unikanie zapowietrzonej sceny podobne temu, jakie spotkało Jelenią Górę za dyrekcji Kocy. Szkoda fajnego aktora narażać na taki stres.

Napisałem, że sprawa jest rozwojowa, bo rzeczywiście czekamy teraz na ruch marszałka i pani minister. Na ogłoszenie kolejnego konkursu jest coraz mniej czasu. Marszałek ma do wyboru albo rozwalenie sezonu 2015/2016, albo przedłużenie umowy z dyrektor Oleradzką do czasu wyboru nowego kandydata na jej następcę, który objąłby stanowisko 1 stycznia lub 1 lipca. Kolejnym rozwiązaniem jest wyjście z propozycją tak zwanego mocnego nazwiska, kogoś, kto przyjąłby ofertę z akceptacją zespołu i środowiska. I tu w grę wchodziłaby tak zwana pierwsza liga. Nie wiem, czy ktoś z rozchwytywanych reżyserów zaryzykowałby. Ale nie skreślajmy tej opcji.

O ile wiem, minister ogłosiła, że spotka się z marszałkiem w tej sprawie za dwa tygodnie. Opóźnienie może wynikać z chęci ostudzenia nastrojów. Albo pani minister ma ważniejsze sprawy na głowie, jak na przykład wybór nowego szefa PISF-u. Toruń to niestety nie Wrocław, zespół, Wicza, Oleradzka mają mniejsze chody w ministerstwie niż Krzysztof Mieszkowski. Pierwszy raz żałuję, że ministrem kultury nie jest ktoś z pierwszego szeregu polityków, z parciem na szkło, rozpoznawalny, słuchany, nawet kontrowersyjny. Bo wychodzi na to, że minister dziś to taki strażak do gaszenia pożarów, szybkiego znajdywania brakujących funduszy, godzenia zwaśnionych stron, poprawiania błędów urzędników państwowych i kolegów partyjnych. Nie wiem, czy Zdrojewski reagowałby szybciej i czy obecny lub przyszły rząd znajdzie kogoś, kto będzie umiał jak za starych dobrych czasów w Peerelu zadzwonić do lokalnego bonza i wrzasnąć w słuchawkę: „No co tam, towarzyszu Iksiński, odpierdoliło wam? Co wy mi tam w terenie bruździcie?”. Nie wierzę, że pani minister ma ochotę na takie ręczne sterowanie polityką kulturalną. Z dynamiki konfliktów i sporów o teatry publiczne wynika, że dziś najbardziej iskrzy na linii sceny marszałkowskie – urzędnicy. O ile się orientuję, rozmowy dyscyplinujące na szczeblu minister–marszałek pochodzący z tej samej partii są możliwe. Szkoda, że nigdy ministrem kultury nie został choćby Janusz Palikot, autentycznie zafascynowany polskim teatrem, literaturą, sztuką. On by te relacje poustawiał, mentorsko, bezczelnie, ale jakoś. Jakoś nie wierzę w dyplomację pani minister.

To nie jest tak, że idea konkursu jest zła, nie znam sprawiedliwszej, bardziej demokratycznej. Ale może trzeba ujednolicić warunki w skali krajowej, doprecyzować, kim mają być kandydaci. Transparentność programów, możliwość ich dyskutowania, tak jak to się dzieje z budżetem obywatelskim. Może kandydaci winni zdobyć najpierw rekomendację ministerstwa, ZASP-u, podpisy środowiska, a nie pospolite ruszenie chętnych lub licytacja, kto ma mocniejsze plecy. Ktoś mówi, że wybitni artyści nie będą się kompromitować – spodziewając się przegranej w konkursie, nigdy do niego nie staną. Geniusz nie podlega ocenie. Może więc wprowadźmy zamknięte konkursy, ograniczone do kilku mocnych kandydatów podpowiedzianych przez ministerstwo? Moim zdaniem zdyscyplinowałoby to samowolę lokalną.

Przydałby nam się w Polsce taki cursus honorum: droga stopniowego awansu dyrektorskiego z prowincji i offu przez tak zwane duże sceny z tradycjami aż po teatry narodowe. Sukces w jednym teatrze po dwóch kadencjach procentowałby ofertą dyrekcji w bardziej prestiżowym miejscu. U nas takich transferów nie ma. Nikt nie chce ryzykować. Są dyrektorzy rezydenci prowincjonalni i rezydenci stołeczni. W ostatnich latach przenosiny na bardziej prestiżowe miejsce pracy stało się udziałem tylko Piotra Kruszczyńskiego (z Wałbrzycha do Poznania, ale z kilkusezonową przerwą), Roberta Talarczyka (z Bielska-Białej do Katowic), Bartosza Zaczykiewicza (z Opola do warszawskiego Teatru Studio) i Pawła Łysaka (z Bydgoszczy do Warszawy, gdzie objął teatr wprawdzie znajdujący się niżej w rankingu niż Polski, ale za to w stolicy). Takie transfery raz się udają, raz nie, ale przynajmniej jest w nich jakaś logika.

Nie wiem, co zdarzy się w Toruniu w najbliższych dniach. Jak dotąd gołym okiem widać jedno: szamotaninę, niezdecydowanie Urzędu Marszałkowskiego. Za niekompetentne zorganizowanie konkursu, dezawuowanie pracy ekspertów, dezorganizację pracy instytucji marszałkowskiej powinien polecieć urzędnik, a nie cierpieć teatr.

3.
Dział łączności z czytelnikami.

Pod ostatnim Kołonotatnikiem ku memu zdumieniu pojawił się taki oto komentarz:

Pilne! Panie Łukaszu, Pan wie, kim jesteśmy, my wiemy, skąd Pan wie. Już o Was mówią: Łukasz „Gumowe Ucho” i Witek „Długi Język”.

Szanowne Pilne! Krystian Lupa powiedział…
Dlaczego zaraz Łukasz „Gumowe Ucho”? I to w sąsiedztwie Witka „Długiego Języka”? Po pierwsze: moje indiańskie imię brzmi „Martwy kojot leżący obok tipi”. Po drugie: sugerujecie, że długi język jakimś sposobem wślizgnął się do gumowego ucha? Ejże, nie tak było! Po trzecie wreszcie: Czy „wiedzieć” to znowu takie straszne przestępstwo? Odkąd to wiedza stoi niżej w hierarchii poznania od niewiedzy? Szanuję Waszą chęć pozostania anonimowymi, ale wydaje mi się, że po ujawnieniu nazwisk autorów memy na Pilne! będą dalej tak samo śmieszne. A może nawet zyskają jakąś wartość dodaną… Mimo to w żadnej swojej dotychczasowej wypowiedzi publicznej – tekstowej lub werbalnej – nie zdradziłem Waszej tożsamości. I nie zamierzam. Nie sięgam po tanie aluzyjki, nie mrugam okiem, gumowym uchem nie strzygę znacząco…

Prywatne rozmowy to całkiem inna para kaloszy. Przyznaję, nie mam tu czystego sumienia. Słabości – tobie na imię sytuacja międzyludzka. To prawda, powiedziałem krytykowi Cieślakowi, bo czuję do niego wielką sympatię, albowiem przypomina mi starszego brata, którego nigdy nie miałem. Zresztą zapytał z zaskoczenia na nowohuckiej Pelci i nie było się jak wyłgać, gdyż zaraz zaczynał się spektakl. Moja wina. Być może – tu nie jestem pewien szczegółów – pochwaliłem się też swoim wtajemniczeniem w najpilniej skrywany sekret III RP redaktorowi Majcherkowi, no, ale to było w Sosnowcu i po alkoholu, co w jakiś sposób mnie tłumaczy, ale oczywiście nie rozgrzesza. No i wyspowiadałem się redaktor Knychalskiej, bo redaktor naczelna jest jak matka dla swoich autorów, po klawiaturze głaszcze i pieniążki daje, oczywiście też chce wiedzieć wszystko, a ja nie widzę przeszkód, dla których miałaby nie wiedzieć. I jeszcze kiedyś wymsknęło mi się coś przy obiedzie z Agnieszką R., bo bardzo nalegała, a jak kobieta bardzo nalega, to ja od razu mięknę jak wosk. Chlapnąłem. Niestety. Tak, pewne nazwisko wybrzmiało również w obecności reżysera Łukasza C. i bardzo tego żałuję. I to chyba wszystkie – poza moją liczną, aczkolwiek niekoniecznie uteatralnioną rodziną – osoby, które znają prawdę. A – byłbym zapomniał, był jeszcze ten las za Olkuszem, w którym nie mogąc znieść napięcia, wykrzyczałem bezlistnym drzewom całą straszną tajemnicę. Jeśli tego dnia, w lutym, znajdowali się tam jacyś grzybiarze, trudno – oni też już wiedzą. Gdyby poszło coś dalej, jeśli proceder demaskacji nadal by się niebezpiecznie rozkręcał – przezywajcie i obwiniajcie o niedyskrecję wyżej wymienionych. Nie mogę ręczyć za nich, choć bardzo ich lubię i cenię, pewnie teraz też jest im ciężko, krzyczą po lasach, zdradzają sekret poduszkom przed zaśnięciem… Ja zachowuję czujność. Odkąd piszę Kołonotatnik, zredukowałem spotkania towarzyskie do zera, żeby nie stawiać znajomych artystów w niekomfortowej sytuacji. Żyję jak mnich, na bankiety nie chodzę, facebooka nie mam, Zbigniew Ziobro nie dzwoni na ploteczki. Nie lękajcie się! Naprawdę jestem idealnym powiernikiem tajemnic. Do tipi, przy którym leży martwy kojot – nikt nie wejdzie.

29-04-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (5)
  • Użytkownik niezalogowany widz
    widz 2015-04-30   12:39:33
    Cytuj

    jkz pisz, nie milcz. Plewy odpadają i gniją, ziarno zostaje i na nich wzrasta. Nie pozwól sobie wyrywać mikrofonu. Wypełniaj miejsce na komentarze. Po to są. Musi być alternatywa dla wiodącej, jedynie słusznej, umądrzonej, siłą narzucanej narracji generującej popiół i zamęt. Nakręcającej się spirali hejterstwa nazwiska, osoby. Cokolwiek zdarza się, widzowie patrzą i ważą. A że widzą czasem tylko formę i na niej skupiają uwagę nie sięgając głębiej, cóż, tak najprościej, najłatwiej, po linii najmniejszego oporu. Okazuje się, że nie tylko na scenie w teatrze grają sztukę współczesną. Teatr, jak widać, ma bogatszą, szerszą ofertę. Big Brother, Realiy Show, Celebrity Splash i co jeszcze się splącze. Januszu, Zembrzuski gra, reżyseruje. Sam się w ten popis włączyłeś. Brawo! Kris również, wykorzystując gotowca naukparszywca/tekst, by nie było wątpliwości/, zwarty i gotowy. Brawo! Piłka jest okrągła a bramki co najmniej dwie. W zasadzie...

  • Użytkownik niezalogowany Janusz
    Janusz 2015-04-29   19:51:30
    Cytuj

    W zasadzie osobom pokroju Jacka Zembrzuskiego nie powinno się odpowiadać, żeby nie nakręcać spirali hejterstwa. Ale kłamstwa trzeba prostować. To nie był konkurs piękności, ale nie był to też konkurs na najlepszego reżysera (w którym jkz, mimo swoich wyliczanek, czego to nie robił i komu nie asystował, szans na zwycięstwo też by raczej nie miał). Komisja wybierała dyrektora teatru, który - zgodnie z podanymi kryteriami - nie musiał mieć wykształcenia artystycznego (tak jak nie miała go Jadwiga Oleradzka, prowadząca toruński teatr przez blisko osiemnaście lat). Protest Sekcji Reżyserów ZASP (bo nie jest to na razie oficjalne stanowisko Zarządu Głównego, co jkz zdaje się sugerować) tym samym pozbawiony jest zasadności. Druga rzecz - jkz zarzuca komisji nieprzygotowanie do przesłuchania, bo nie było jakoby czasu na zapoznanie się z ofertami. Otóż, komisja pierwszego dnia przesłuchała tylko trzy osoby. Oferta programowa kandydatów, zgodnie z wymogami konkursowymi, nie mogła liczyć więcej niż pięć stron - jeśli jkz zapisał kilkadziesiąt stron, to znaczy, że złamał regulamin i powinien być wykluczony z konkursu. Takie jest moje zdanie jako prawnika. Komisja miała zatem dwie godziny na lekturę łącznie kilkunastu stron, co jest czasem wystarczającym. Na zapoznanie się z programami siedmiu pozostałych kandydatów miała cały wieczór/ noc. Co do reszty argumentacji - wszyscy wiemy, jak wielkim reżyserem jest Jacek Zembrzuski. Nieustannie o tym słyszymy. Mam jednak pytanie: w którym teatrze można obejrzeć jakieś jego dzieło, żeby dotknąć geniuszu? Może coś przegapiłem, dlatego proszę o podpowiedź. Naprawdę chętnie kupię bilet i obejrzę jego spektakl.

  • Użytkownik niezalogowany Kris
    Kris 2015-04-29   18:50:50
    Cytuj

    jkz napisał(a):

    znowu kapusta w głowie: prawidłowe spostrzeżenia obok księżycowych i zmyślonych. Jeśli prawo obowiązuje, to czemu w Toruniu miałoby nie obowiązywać? Jacy speclaliści w Komisji? Skoro nie czytali programów. Mieli dwie godziny na 10 osób, każda po kilkadziesiąt stron. To czemu zgodzili się na takie lekceważenie sobie swoich obowiązków i kandydatów? Jak Wicza najlepszy? Toć przytłaczający wynik świadczy właśnie o ustawce - o zblokowaniu się przeciw marszałkowi. To żaden inny kandydat nie miał nic do powiedzenia, nic nie wiedział i nigdy nie zrobił? Np ja nie wyreżyserowałem 40 spektakli (w Warszawie, Amsterdamie, Wilnie, Moskwie i Londynie - w tych ostatnich asystentury)? 17 scenografii, nie napisałem 5 sztuk i jednej książki właśnie zakupionej przez Bibliotekę Kongresu USA? To Wicza z czym do gościa? Do moich Szekspirów (3 razy), Wyspiańskiego, Dostojewskiego, Buchnera, Moliera - ze swoimi lalkami i asystami (bo tak, znajomościami)! A to jest miss uniwersum, czy sprawdzenie kto jest kto i co zrobił? Jakie dobrze wypadł? A to szło o konkurs piękności czy zawodowe uprawnienia, które zakwestionował ZG ZASP. Komisja, która nie czyta i nie pyta ( z 9 mruknęli coś tylko 4), to są profesjonaliści? I uczciwi? A wobec reszty, poza "młodym", którego trzeba było przeciwstawić kandydatowi marszałka. A to marszałek Wiczy nie zna? A powiedzmy Machalica to jest nikt? I co to znowu za marzenie o nazwiskach? To ja nie jestem profesjonalistą, co udowodniłem pracą w 19 teatrach w czasie 30 lat? Tylko, że Wy o tym pojęcia nie macie, tylko lecicie interesami. I kumoterstwem!
    Polecam lekturę: http://www.dwutygodnik.com/artykul/5579-konformy-zembrzuski.html

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-04-29   17:19:20
    Cytuj

    znowu kapusta w głowie: prawidłowe spostrzeżenia obok księżycowych i zmyślonych. Jeśli prawo obowiązuje, to czemu w Toruniu miałoby nie obowiązywać? Jacy speclaliści w Komisji? Skoro nie czytali programów. Mieli dwie godziny na 10 osób, każda po kilkadziesiąt stron. To czemu zgodzili się na takie lekceważenie sobie swoich obowiązków i kandydatów? Jak Wicza najlepszy? Toć przytłaczający wynik świadczy właśnie o ustawce - o zblokowaniu się przeciw marszałkowi. To żaden inny kandydat nie miał nic do powiedzenia, nic nie wiedział i nigdy nie zrobił? Np ja nie wyreżyserowałem 40 spektakli (w Warszawie, Amsterdamie, Wilnie, Moskwie i Londynie - w tych ostatnich asystentury)? 17 scenografii, nie napisałem 5 sztuk i jednej książki właśnie zakupionej przez Bibliotekę Kongresu USA? To Wicza z czym do gościa? Do moich Szekspirów (3 razy), Wyspiańskiego, Dostojewskiego, Buchnera, Moliera - ze swoimi lalkami i asystami (bo tak, znajomościami)! A to jest miss uniwersum, czy sprawdzenie kto jest kto i co zrobił? Jakie dobrze wypadł? A to szło o konkurs piękności czy zawodowe uprawnienia, które zakwestionował ZG ZASP. Komisja, która nie czyta i nie pyta ( z 9 mruknęli coś tylko 4), to są profesjonaliści? I uczciwi? A wobec reszty, poza "młodym", którego trzeba było przeciwstawić kandydatowi marszałka. A to marszałek Wiczy nie zna? A powiedzmy Machalica to jest nikt? I co to znowu za marzenie o nazwiskach? To ja nie jestem profesjonalistą, co udowodniłem pracą w 19 teatrach w czasie 30 lat? Tylko, że Wy o tym pojęcia nie macie, tylko lecicie interesami. I kumoterstwem!

  • Użytkownik niezalogowany O tymże Gdańsku przy okazji Torunia
    O tymże Gdańsku przy okazji Torunia 2015-04-29   16:52:22
    Cytuj

    "Tu pozwolę sobie zamieścić fragment listu skierowanego do Prezesa ZASP-u. Olgierda Łukaszewicza "(...) mamy zasadnicze wątpliwości co do profesjonalnych umiejętności kandydata, przedstawiającego się jako reżyser, mimo że nie ma on formalnego wykształcenia i uprawnień do uprawiania tego zawodu, a opinie w sprawie przedłużenia kadencji dyrektora Pokojskiego w Teatrze Miniatura w Gdańsku w 2014 roku wypowiadane przez członka ZASP - P. B. Jędrzejczaka, Sekcję Teatrów Lalkowych i Sekcję Reżyserów ZASP były zdecydowanie negatywne i mimo tych negatywnych opinii przedłużono jego kadencję (...), którą teraz po roku pragnął porzucić. Dodać trzeba, iż Sekcja zwróciła również uwagę na nieprawidłowości w działaniu samej komisji konkursowej wyrażając nadzieję, iż to było przesłanką unieważnienia konkursu" http://nowosci.com.pl/332901,Nie-dajcie-soba-manipulowac-list-w-sprawie-wyboru-dyrektora-Teatru-Horzycy.html