AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 66: Instrukcja obsługi Krakowa, część pierwsza

Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem,
reż. Tomasz Svoboda, Teatr Ludowy w Krakowie  

1.
Mnóstwo ludzi nie lubi Krakowa. Na przykład ludzie teatru. O tym, że nie lubią Krakowa, dowiadujemy się najczęściej z wywiadów, jakie udzielili tuż przed wyjazdem do innej pracy (Sebastian Majewski), i z felietonów, które napisali w przelocie, próbując dorywczo pracować w mieście Smoka (Maciej Nowak). Artykuł Nowaka najpierw pojawił się na e-teatrze, potem zniknął, by odrodzić się w sobotnio-niedzielnym wydaniu lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej”, gdzie polemiczny odpór dał mu Wojciech Nowicki. Cóż to było za intelektualne starcie dwóch krytyków kulinarnych! „Nowaka zabiła sztampa (…) Nowak nie przeczytał sobie, a powinien (…) Narracja Nowaka działa z gracją cepa. W Warszawie też są burdele…”. Mocno powiedziane. A przecież Maciej Nowak wyskoczył na chwilę przed objęciem dyrekcji Teatru Polskiego w Poznaniu na plan zdjęciowy do Krakowa (realizuje tu serial dokumentalny na 250-lecie teatru publicznego w Polsce). No i napisał, że u nas w mieście po prostu nie da się pracować: „każdy krok wymaga mozołu”. I dalej: „za duże stężenie historii” na metr kwadratowy i sześcienny. Chodniki zastawione stoiskami z pamiątkami. Smog. Za dużo wycieczek. Krakowscy znajomi mają na wszystko czas, kuszą wineczkiem. Klimat nieustającego karnawału. Kręte i ciasne uliczki. Gorąco. Jak się człowiek zacznie orzeźwiać – już jest na rauszu i jak tu teraz do Starego Teatru trafić. I jeszcze ten regularnie świdrujący czaszkę hejnał. „Kraków nie jest do roboty. Jest miły, ale niepoważny”.

Skondensowałem nieco argumenty Macieja Nowaka, w końcu nie będziemy cytować całego wywodu warszawskiego intelektualisty. W każdym razie Nowak przyznaje, że jego tekst to „wyraz rozpaczy zdezorientowanego warszawisty, który w Krakowie szamocze się”. I podsumowuje: „Nie przystaję do tego miasta”.

Kompletnie nie wiem, co w tym artykule jest obraźliwego. Czemu strzelają do Nowaka z najcięższych dział? Przecież w niezbyt zakamuflowany sposób krytyk kulinarny napisał, że cały czas chodzi u nas na kacu, że jest duży i gruby, więc trudno mu manewrować między stolikami i parasolami rozstawionymi na Rynku i w ciasnych uliczkach. Zwłaszcza w lipcowe upały. Bo się szybko męczy i poci, a do fontanny na Placu Szczepańskim nie radziłbym nikomu wskakiwać dla ochłody (myją się w niej kloszardzi…). Wyczytuję w jego tekście również coś na kształt wyrzutów sumienia, że przyjeżdża do Krakowa i zabiera pracę miejscowym dziennikarzom; przecież ten film zamiast Nowaka świetnie zrobiłby na przykład Krzysztof Gierat. I zrobiłby to bez narzekania, że Kraków taki owaki. Nowak ma kaca (moralnego i alkoholowego), więc się nieporadnie tłumaczy nieznanemu mi bliżej pryncypałowi z chwilowej niedyspozycji, atakuje miasto, żąda ograniczenia liczby turystów i wzorem Barcelony „limitowania bazy noclegowej”. Trzeba człowiekowi współczuć, a nie obsobaczać na zaprzyjaźnionych do niedawna łamach.

Ze swej strony dodam tylko, że Maciej Nowak popełnił dwa podstawowe błędy logistyczne. Pierwszy – ustalił złe godziny pracy. Rozpoczyna zdjęcia o ósmej rano i kończy o dziesiątej wieczorem? W lipcu? Na Boga, któż tak czyni! Wszyscy jako tako zorientowani ludzie teatru wiedzą, że w Krakowie najlepiej pracuje się między godziną czwartą rano a ósmą. Między dogasającymi imprezami na Kazimierzu a ostatnimi śmieciarkami i polewaczkami na Rynku. Wtedy najlepiej rozmawia się z duchami Miasta. Jan Klata ma wtedy swój czas na jogging i biega wzdłuż Wisły lub po Plantach, można wtedy z powodzeniem robić z nim wywiad, ustawić frapujące światło, bezkarnie zawołać: „Kamera poszła!” bez lęku, że ktoś na Jagiellońskiej popuka się w czoło. Można kupić ostatnią kiełbaskę z grilla pod Halą Targową, zadzwonić do Stanisława Radwana, zagrać partyjkę porannego golfa z dyrektorami krakowskich scen, którzy już wstali i pilnie pracują nad repertuarami. A jeśli na dodatek jest wtorek, to akurat kończę pisać swój Kołonotatnik i na pewno nie będę ekipie Nowaka przeszkadzał w poruszaniu się po mieście. Na takiej przykładowo ulicy Poselskiej to chyba nie dalibyśmy rady się minąć…

Błąd drugi (tak zwany „drugi błąd Nowaka”) polega na błędnie przyjętej perspektywie. Krakowa nie da się opisać z zewnątrz, w historii literatury i historii teatru najlepsze krakowskie diagnozy były zawsze diagnozami wewnętrznymi. Kraków naprawdę rozumie się tylko od środka. Przybysz taki jak Nowak, jak Sebastian Majewski, nawet jak Jan Klata, odbiją się tylko od niewidzialnej kopuły nałożonej na to miasto. Pozory bierze za sedno, naskórek za istotę. Z zewnątrz Kraków można tylko polizać. „Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi…”

Niejaką otuchą natchnęła mnie świadomość, że Maciej Nowak zaraz po zdjęciach wyjedzie z Krakowa.

2.
Gdyby jednak Maciej Nowak zdecydował się w Krakowie zostać, zdecydowanie polecam mu odwiedzenie paru ciekawych teatralnie miejsc. U nas, panie dzieju, to nie tylko Stary Teatr i Nowy Teatr. Mamy ich, znaczy scen, więcej. Na przykład Loch Camelot na ulicy Świętego Tomasza. Scena w piwnicy, a jakże. Wejście przez restaurację po wąskich, przypominających drabinę schodach. Trzeba uważać, żeby nie zlecieć na pysk. A jak się uda, to za chwilę i tak padniemy. Napisałbym z rozpędu, że „z wrażenia”, ale to byłaby przesada. Chodzi mi raczej o „pad prosty” wzorem Ludwika Solskiego i Jerzego Treli nurzających się w odmętach krakowskich podwórek przed wejściem na scenę dla uwiarygodnienia roli. Upadek w niskość, w żywioł oddolny. Bo oto w Lochu Camelot Beata Malczewska z tej zaskakującej perspektywy opowiada w swoim monodramie z piosenkami historię bardzo niekrakowskiego twórcy – a mianowicie Juliana Tuwima. Niby jesteśmy w podrzędnym i biednym muzeum – fortepian ze zdjęciem poety, walizka pełna pamiątek – a przecież wieszak z kostiumami przypomina, że to jednak kabaret. Zawsze uważałem, że pomnik Tuwima powinien stanąć w jakimś podrzędnym tingel-tanglu. I nie Kwiaty polskie, Łódź i Warszawa, tylko pokątne estrady, umarłe królestwa szmoncesu, piwnice pod Baranami mogą uchwycić paradoks Tuwima. Malczewska wymyśliła, że najważniejsza będzie ona, woźna i strażniczka pamięci. Kiedyś muza i powiernica Julka, Kazimiera Gac. Teraz łazi po scenie w fartuchu i ze szmatą, pokrzykuje na widzów, ale kiedyś była podobno najbliżej poety. Oczywiście ani przez sekundę nie wierzymy, że bohaterka Malczewskiej rzeczywiście stoi za wszystkimi największymi osiągnięciami poety, że doradzała, podpowiadała, dopisywała, użyczała swoich pomysłów z miłości, z dobroci serca, z powinowactwa dusz. Tuwim jako poeta niesamodzielny, korzystający w wampiryczny sposób z naiwności brzydkiej i grubej damulki, jest konstrukcją tak absurdalną, że od razu przenosimy naszą uwagę z jego biografii na osobowość narratorki. Kim jest ta, co tak pięknie kłamie? Tak szarżuje, tak z nami w kulki leci? Malczewska perfidnie tka historię satelitki i psychofanki poety, zabawnej i strasznej baby, która dopisuje się do historii życia i twórczości Tuwima. Mimowolnie trzymamy za nią kciuki: niech ten Julek powie jej coś miłego, niech ją dostrzeże, przestanie się z niej śmiać i portretować w swoich wierszach i skeczach. Niech się z nią pod tekstem podpisze. Ale nic z tego. Kazimiera Gac przemknęła przez historię literatury jak sen jaki złoty. Malczewska rysuje jej portret grubą kreską, ale to nie jest tylko konfabulatorka, królowa skradzionych anegdot. Kazimiera Gac również śpiewa. Szlagiery z lat dwudziestych z tekstami Tuwima i te wiersze, które Ewa Demarczyk zagarnęła dla siebie w Piwnicy. Gdyby Malczewska miała reżysera, kazałby jej podczas tych wykonań trzymać postać – niech to dalej śpiewa ta śmieszna, niezdarna i żądająca swego miejsca w życiu poety panna Gac. Niech trochę fałszuje, robi klockowate miny. Tymczasem Malczewska wybrała intuicyjnie inną drogę. Śpiewa – i przenosimy się w inny wymiar, czas, oddajemy głos innej osobie. Twarz aktorki młodnieje, kiedyś napisano by, że staje się uduchowiona albo rozjaśnia się innym typem humoru. I jest tak, jakby na maleńkiej scenie Lochu Camelot pojawiały się diwy z przedwojennych kabaretów, jakby sama Demarczyk przyszła zaśpiewać swoje największe szlagiery. Tuwim nie mógł jej słyszeć, ale jej wykonania są przecież dowodem na możliwość życia po życiu poety. Skryta za kotarą Ewa Kornecka akompaniuje Malczewskiej, z biografią Tuwima dochodzimy do czasów powojennych. No i puenta. Cały poeta zmieści się w walizce, w kilku nutach z fortepianu. I w głowie dziwnego ducha, babska-gaduły. Cały paradoks poezji polega na tym, że każdy ma do niej takie samo prawo.

3.
Wiem z telewizyjnych reklam, że Maciej Nowak jest wielkim przyjacielem dzieci. W takim razie przestrzegam go, niech nie wpadnie na ten sam pomysł co ja i broń Boże nie zabiera dziecka do innej krakowskiej piwnicy. Coś mnie podkusiło, żeby na spektakl Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem w reżyserii Tomáša Svobody wybrać się z osobistą córką. Już tłumaczę. Nie jestem (chyba) kretynem, dziecko widziało poprzednią realizację Czecha w Teatrze Ludowym, czyli Sarenki. Owszem, trochę świntuszenia było, ale bez przesady. Siedmiolatki niekoniecznie takie aluzyjki łapią w lot. Reszta absurdalnego humoru była w sam raz dla otwartego na dzikie skojarzenia dziewczęcego umysłu. Miód – tytuł neutralny, kupiłem program, a tam żadnej informacji, że to tylko dla widzów dorosłych. Mógł mnie zaniepokoić podtytuł, bo było w nim bzykanie. No, ale chyba za dużo oglądam kreskówek i bzykanie kojarzy mi się już tylko z przelotem pszczółki Mai. Nazwisko Schimmiego również zapewniało mi jako taki komfort. Co jak co, ale ojciec dzieciom, ojciec dorosłych córek nie będzie chyba latał goły po scenie? Teatr Ludowy nie ma również marki genderowej i brutalistycznej. Nie przypominam sobie, by ostatnio w jego spektaklach aktorzy przeklinali i się demonstracyjnie obnażali. No więc co mogło być nieodpowiedniego dla dzieci? Rysuneczki w programie? Wyłudziłem więc zaproszenie, wziąłem dziecko i weszliśmy na widownię. Zaraz zaczęła się panika. Obsługa poprosiła mnie za kulisy.
– Czy pan wie, co to za spektakl? To nie jest dla dzieci!
– Ale córka jest obyta – brnąłem – widziała Strzępkę i Demirskiego, a nawet jedną gołą lalkę w Grotesce. No i ma Sarenki na koncie. Sarenki nie były wcale straszne…
- Panie – zaprotestowała pani inspicjent – Sarenki przy Miodzie to nic. Co tu się nie dzieje! – prychnął kierownik widowni. – Będzie kłopot!

No, nie byłem przekonany. Wróciłem do dziecka na salę i przyjrzałem się scenografii. W pierwsze trzy rzędy wbijało się wielkie łóżko z czystą pościelą. Zaniepokoiło mnie to. – Jeśli aktorzy grają tylko tu, widok dziecka w drugim rzędzie może ich zdeprymować – pomyślałem. Do spektaklu zostało pięć minut. Publiczność też czuła się nieswojo z powodu naszej obecności. – Proszę pana, kolega był na tym spektaklu i mówił, że jest naprawdę ostro… – odezwał się widz z lewej. „Wszyscy przesadzają – powiedziałem do Weroniki – ale dla dobra polskiego teatru i twojej przyszłości w tym mieście wyjdziemy, córko”. Jak niepyszni opuściliśmy widownię. Pocieszyliśmy się kremówką i sernikiem. Planowałem zemstę. Ach wrócę tu i udowodnię, że nie mieli racji. Zbadam naturę tej krakowskiej seksualnej histerii teatralnej! Obśmieję ją i zniszczę. Nie ma spektakli dla dorosłych – są tylko niedorośli widzowie. No i wróciłem sam na Miód kilka tygodni później. No i teraz powinna być taka puenta, że w Ludowym rzeczywiście przesadzali z tą erotyką i że to nie dla dzieci. Chciałbym tak napisać. Niestety, i pan kierownik widowni, i pani inspicjent, i pan widz z lewej – wszyscy mieli rację. Miód nie ma wiele wspólnego z genialnym szaleństwem Sarenek. Svoboda nie dysponował materiałem na pełny spektakl, więc rozciągnął jeden skecz do granic możliwości. Chłopak poznaje dziewczynę na imprezie, pijani idą do niej i uprawiają seks. A potem jej śni się, że czeka w pokoju pełnym miodu na Tomasza Schimscheinera i zaraz będzie się z nim kochać, a ten chłopak jakoś tak przypadkiem zaplątał się do jej snu i nie chce wyjść. Nagości i wulgaryzmów oczywiście nie ma, ale są działania pod kołdrą i na kołdrze. Dość obciachowe i dosłowne. Aktorzy dużo gadają o bzykaniu (już wiem, co to było, pamiętam!), a w końcu pojawia się przebrany za Jamesa Bonda pan Tomasz (żeby było jasne dla każdego widza, że to naprawdę znany aktor, na ekranie pojawiają się fragmenty jego ról i występ w Tańcu z gwiazdami). Schimscheiner w roli mrocznego przedmiotu pożądania jest jakoś mało wiarygodny albo ja za bardzo go lubię, w każdym razie odmawia seksu z dziewczyną, bo kocha swą „żonę Beatkę”. Na wszelki wypadek daje jej jednak we śnie swój numer telefonu. Koniec snu. Dziewczyna budzi się w łóżku obok przypadkowego partnera. Chce dzwonić, ale „abonent czasowo niedostępny”. To nawet nie jest zły spektakl. Problem w klimaciku. Svobodzie i aktorom udało się stworzyć taka śliską, niefajną atmosferę peep-show. Nic nie pokazujemy, a jest lekko obleśnie, przyciężko. Może zresztą bliskość aktorów na kameralnej scenie i nastawienie widowni pracuje na efekt, który nazwałbym „efektem rumianych policzków”. No, co tu dużo mówić, wstyd mi było, że to oglądam, wstyd jak beret, że o mało co nie zabrałbym na to nieletniej widzki. Oczywiście, wszystko dla ludzi, nie ma takich spraw cielesnych, których nie dałoby się wytłumaczyć, przegadać, rozbroić. No, ale tu trzeba by jeszcze było definiować sytuację, klimat, parowanie pragnień z widowni. Dziecko wśród publiczności uczyniłoby z tej i tak już podejrzanej zabawy czystą pornografię emocjonalną. I pomyśleć, wszystko to byłoby możliwe, bo jeden nieodpowiedzialny widz, czyli ja, ufa teatrowi bezgranicznie, uważa go za sztukę promieniującą dobrem i dla każdego. Jak się okazało, niekoniecznie tak jest, nie zawsze tak bywa.

Postanowiłem na przyszłość ufać bezgranicznie wyłącznie obsłudze widowni.

4.
Ciąg dalszy krakowskich porad repertuarowych dla Macieja Nowaka rychło nastąpi…

29-07-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany mazan
    mazan 2015-08-04   00:08:30
    Cytuj

    Problem w tym, że autorytatywny Krakus Drewniak sam nie jest z Krakowa, więc jego rady o kant buta...

  • Użytkownik niezalogowany teatralniaczka
    teatralniaczka 2015-08-01   22:51:45
    Cytuj

    znowu pożałowałam, że straciłam czas na czytanie wypocin tego magalomańskiego kolesia...

  • Użytkownik niezalogowany
    2015-07-30   09:15:03
    Cytuj

    W sprawie PORNOGRAFI: Poznań w rozkroku! Prezydent Jaśkowiak zafundował T. Polskiemu stan przejściowy i zawiódł moje zaufanie, co do swojej przyzwoitości: bez argumentów odrzucił odwołanie od przebiegu "konkursu", w którym doszło do złamania prawa i wyeliminowania lepszych kandydatów na rzecz swoich - podpisał się pod zaświadczeniem nieprawdy na piśmie! Ostateczną decyzję zapowiedział na za dwa tygodnie... Teraz musi dostać akceptację RM i przebrnąć przez zażalenie SKO. To są organy polityczne, więc pewnie będzie miał partyjną większość. Po wyczerpaniu drogi służbowej pozostaje prokurator w kontekście 271 kk i cywilny wniosek o utraconych zarobkach. Na razie, platformerski prezydent idzie w zaparte, nie dyskutuje, tylko broni ferajny, decyzji przewodniczącego Solarskiego. Coś czuję, że śmierć doktora Jana komplikuje tamtejsze układanki i powiązania towarzysko-biznesowe (wokół teatru były planowane poważne roboty budowlane, więc w ruch miały pójść duże publiczne pieniądze) i nie sądzę, by koleżeństwo zamierzało ginąć za posady kolegów - raczej pomyśli o własnych. Przyzwoitości - ale i prawa! - w tym nie ma za grosz: np. Łukaszewicz się wyparł odpowiedzialności jako "nie strona", choć partycypant w mówieniu (na piśmie przez zaspowskiego członka komisji) nieprawdy. Pani minister nie znajduje czasu, by odpowiedzieć na List otwarty. Nihil novi sub sole... W y b r a ć czas!