AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Anger is the new black

Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu, reż. Matej Matejka, Studio Matejka
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
fot. Tobiasz Papuczys  

Podobno moda rządzi światem. Nie tylko światem żywych, lecz i umarłych też. Wystarczy poczytać o ostatnich trendach w branży pogrzebowej. Istnieje moda na napoje, diety, środki transportu, gadżety, domy, tatuaże i sporty. Właściwie na wszystko. Są nawet mody na całe epoki. Na przykład obecnie wielu ma chętkę na retro i „stare dobre czasy”. Od ubrań poczynając i na polityce kończąc. Mody bywają też na emocje. Znane są przypadki, kiedy całe narody na długo pogrążały się w jakimś dominującym stanie psychicznym. Całe pokolenia potrafią cierpieć jak Werter lub walczyć z wiatrakami jak Don Kichot.

Odnoszę wrażenie, że w tym sezonie szczególną popularnością cieszy się gniew. Może dlatego, że gniew jest taki retro. Tęskno nam za „starym dobrym” wkurwieniem sprzed czasu obrzydłej już wszystkim poprawności politycznej. Chcemy swobodniej wyrażać własne niezadowolenie. Mniej się hamować i nie mieć do siebie za to żadnych pretensji. Dotyczy to niemal każdego. Jak powiadał Emil Cioran, swoją drogą mistrz zanurzania się w jednej jedynej emocji, „gdy ktoś mnie zapewnia, że obca jest mu uraza, zawsze mnie kusi, by dać mu w twarz, żeby mu pokazać, iż się myli”. Podobną nieco strategię przyjmuje zespół Studia Matejka we Wściekłym człowieku. Wariacjach w obronie gniewu.

Nie, nie dostaniecie w twarz. Nie tym razem. Chyba że spektakl, który przez tak długi czas miał status work in progress będzie nadal znacząco ewoluował i w którejś jego wersji rzeczywiście dojdzie do rękoczynów. Chodzi o artystyczną prowokację. Dawno już nie byłem na spektaklu, który w tak oczywisty i wyraźny sposób ingerował w proces jego percepcji, zachęcał do interakcji, namawiał do wyartykułowania własnego stanowiska. Spory ładunek przewrotności zawarty jest już w pierwszej scenie przedstawienia. Kiedy wchodzimy do sali Studia na Grobli Instytutu Grotowskiego, pierwsze, co rzuca się w oczy, szczególnie uwzględniwszy poprzednie pokazy pracy, to brak krzeseł czy czegokolwiek, co można by było uznać za bezpieczne terytorium widza. Nie ma żadnego podziału na widownię i scenę. I nie przypadkowo, bowiem rozgraniczenie takie rodzi kolejne: na działających i obserwujących działanie. A rola podglądacza, jak wiadomo, daje poczucie niejakiej wyższości i bezpieczeństwa. A nie o to tu chodzi.

Go away! This is my space! – krzyczy do nas Umut Sevgül. Oczy aktorki zasłonięte są czarną opaską, przypomina więc Temidę w jakimś szalonym tańcu rozpaczy i desperacji. Miotana rozdzierającymi ją od środka impulsami biega po sali. Przeraźliwie błagając o jedno, żeby zostawili ją w pokoju, z siłą odtrąca wchodzących, którzy, skonsternowani podobnym powitaniem, uciekają do w miarę bezpiecznych kątów i zakątków. Wkrótce jej nawiedzenie udzieli się innym aktorom, którzy bacznie przyglądają się koleżance, zapuściwszy dłonie w czarne spodnie kostiumów. Wygląda to wszystko jak grupowy rytuał przywołania bogów gniewu. Ceremonia naładowania się wściekłością do poziomu dosłownego rzucania się na ściany, które, zabezpieczone od tych napaści przez ustawione pionowo materace, uwolnią kolejnych, dotychczas niewidzialnych uczestników tego sabatu skrajnych emocji. Scena ta, należy przyznać, robi wrażenie. Głośna muzyka przeszywa całe ciało. Mocny początek. Lecz stopniować w górę takiego napięcia nie da się w nieskończoność. Twórcy przedstawienia dobrze o tym wiedzą, starając się przez cały czas różnicować tempo, zaskakiwać widza, ciągle zmieniać reguły gry.

O niektórych z tych reguł dowiadujemy się ze wstążek papieru rozdawanych przed rozpoczęciem spektaklu. Inne są wprost wyświetlane na monitorach umieszczonych w zamontowanej nad naszymi głowami metalowej konstrukcji. Szereg poleceń pada też z ust aktorów. Po polsku i angielsku. Menu aktywności jest więc długie. Znalazło się w nim miejsce na poduszki, w które można wykrzyczeć własny gniew i frustracje, czy żywe ankiety w stylu Rimini Protokol, z których między innymi dowiemy się, kto na sali i od jakiego rodzaju przemocy ucierpiał. Na zaproszenie aktorów próbowałem sobie przypomnieć, czy stałem się kiedykolwiek ofiarą bezprawia ze strony kobiet. Z pewnością było takich zdarzeń znacznie więcej niż jedno. A jednak żaden konkret nie przychodził mi do głowy. Podejrzewam, że nie tylko ja miałem podobne kłopoty. Znacznie mniej natomiast krępowała się żeńska część widowni. Z zadania spisania rzucanych w ich stronę inwektyw wywiązała się wyśmienicie, sądząc po tym, ile chwilowych tatuaży pojawiło na ciałach aktorek. Bo to one stały się w tym wypadku „białymi kartkami”. Te same aktorki, półnagie i półprzytomne, w następnej części występu trzeba będzie przenosić z miejsca na miejsce. Tu już mężczyźni mogli popisać się zręcznością i siłą. Chociaż, szczerze powiedziawszy, popisali się średnio.

Kilka zabiegów inscenizacyjnych służyło w spektaklu, który ma dość luźną strukturę piętrzących się scen i etiud, za swoistego rodzaju interpunkcję. Przede wszystkim przemieszczanie widzów zgodnie z zasadą głoszącą, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zadbano więc, żeby tych punktów było co najmniej kilka. Widzowie w trakcie przedstawienia stoją na obrzeżach przestrzeni gry, siedzą na materacach niczym w łodziach kołyszących się na falach oceanu gniewu, siedzą pojedynczo na rozkładanych krzesłach, siedzą przy stoliku grupami po cztery, pięć osób, żeby pod sam koniec wylądować przy wielkim wspólnym stole. Drugim takim zabiegiem było przebieranie się. Nie wiem nawet, ile razy aktorzy zmienili stroje. Trudno mi nawet powiedzieć, czy za każdym razem były to nowe ubrania i czy były to zmiany poddające się jakimś niewychwyconym przeze mnie wewnętrznym rytmom.

Pewien jestem natomiast tego, że we Wściekłym człowieku Studio Matejka rzuciło sobie nie lada wyzwanie. Gniew to temat-rzeka. Tyle ma twarzy, tyle przyczyn, tyle skutków... Nie ułatwiało sprawy i to, że zespół, drążąc tak obszerny wątek, nie opierał się o jakikolwiek tekst wyjściowy. Tę wielopłaszczyznowość poszukiwań można uznać zarówno za silną stronę spektaklu, jak i za jego główny mankament. Ktoś mógłby się czepiać tego, że twórcy zbyt swobodnie mieszają gniew z wściekłością, chęcią upokorzenia innej osoby i zwykłą frustracją, chociaż nie są to identyczne stany psychiczne. I miałby rację. Jak miałby rację ten, kogo nie w zupełności zadowoliłaby taka próba obrony gniewu, która, chociaż stwierdza, że czasami warto sobie popuścić, nie wdaje się w szczegóły i nie tłumaczy: dlaczego? kiedy? jak często? i cóż w tym tak zdrowego? Dlaczego na przykład Mikołaj Gogol twierdził, że gniew nigdy nie bywa sprawiedliwy, a Marek Aureliusz jak prawdziwy stoik zachęcał, by rozważyć w wolnej chwili, że częściej cierpimy z powodu samego gniewu i żalu niż z powodu rzeczy, które wprawiają cię w gniew i wzbudzają żal? Osobiście mógłbym obejrzeć cały spektakl, który byłby medytacją na temat jednego arabskiego przysłowia, które wydaje mi się warte głębszego namysłu: „Gniew głupiego wyraża się w słowach, gniew mądrego w czynach”.

Jednak dla zespołu, jak się wydaje, znacznie ważniejsza była sama droga. Samo szukanie. I słusznie, mógłby powiedzieć ktoś inny. I jemu też nie odmówiłbym racji. A gdyby ktoś zechciał złożyć podziękowania za te poszukiwania nie tylko twórcy studia, Matejowi Matejce, ale też i Instytutowi Grotowskiego, przy którym funkcjonuje ta grupa i dzięki wsparciu którego możliwe są tak nietypowe przedsięwzięcia, chętnie bym się do nich dołączył. Wściekły człowiek to przedstawienie, które należy doświadczyć, przeżyć, przepuścić przez siebie. Przez własny rozum, emocje i ciało. Jest w nim mnóstwo wspaniałych scen i szczere zaangażowanie pomnożone przez uczciwą pracę do potu, siniaków i krwi. Miałem ochotę wrócić do Studia na Grobli już następnego wieczoru, żeby ponownie zobaczyć wstrząsającą scenę, w której Temida-Sevgül, symbol tego przedstawienia, staje się na chwilę ogromnym ludzkim cyrklem i kreśli na podłodze równe koło wydostającą się z jej ust sztuczną krwią. Wściekłego człowieka można też słuchać jako koncertu. Doboru tracków – mocnych, sugestywnych, nie zawsze oczywistych i transowych, można twórcom tylko pogratulować.

Na dodatek dostaniemy całkiem biblijny posiłek – chleb, wino i rybę. Szkoda tylko, że na osiem wędzonych makreli, pięć pozostało nietkniętych. Mam nadzieję, że się nie zepsują. Mnie by to rozgniewało, ponieważ do odpowiedzi na pytanie o to, co cię wkurwia, oprócz oczywistych i od razu wymienionych przez innych: ZUS-u, rubbish islands i braku wrażliwości, dodałbym marnotrawienie jedzenia. Marnotrawienie – jak pisał Eugenio Barba, który w tej samej sali osobiście rozlewał wino dla widzów spektaklu We wnętrzu wieloryba – dobre jest w sztuce. Wędzonych makreli to nie dotyczy.

20-06-2018

galeria zdjęć Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu, reż. Matej Matejka, Studio Matejka <i>Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu</i>, reż. Matej Matejka, Studio Matejka <i>Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu</i>, reż. Matej Matejka, Studio Matejka <i>Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu</i>, reż. Matej Matejka, Studio Matejka ZOBACZ WIĘCEJ
 

Studio Matejka
Wściekły człowiek. Wariacje w obronie gniewu
reżyseria i choreografia: Matej Matejka
scenariusz: Matej Matejka, Marek Gluziński
muzyka: Kurws
kostiumy: Simela Ziota
światło: Maciej Mądry
obsada: Marek Gluziński, Aleksandra Kugacz-Semerci, Mertcan Semerci, Natalia Drozd, Umut Sevgül, Tomáš Wortner, Deniz Atlı, Danny Kearns, Metehan Kayan
premiera: 19.04.2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: