AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Animacja, partycypacja i udana kreacja

Wierszyki-Wybryki, reż. Cezary Żołyński, Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim
Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Zaczyna się wszystko od całego szeregu animacji w foyer. Ważne i ciekawe jest to, że realizują je aktorzy niewystępujący potem na scenie (z racji późnego przybycia dostrzegłem tylko dwoje: Beatę Chorążykiewicz i Bartosza Bandurę). Dzieci są traktowane serio – jak na powagę zabawy przystało. Istotne jest również to, że animatorki i animatorzy ubrani są w kombinezony identyczne, jak ich koleżanki i koledzy, którzy witają dzieci w teatralnej sali, a potem występują na scenie.

Te powitalne przegwarki, uśmiechy i gesty, wykonywane bez wysiłku, przymusu i namaszczenia w przestrzeni widowni, są kontynuacją tego, co działo się w foyer. Dzieci mają najwyraźniej czuć się u siebie także w miejscu prezentacji teatralnych widowisk, podzielonym już zdecydowanie na scenę – strefę akcji oraz widownię – strefę obserwacji. Aktorzy i aktorki malują im buzie, naznaczając je kolorowymi paskami – ich twarze są pomalowane tak samo. Czyżby to była kolejna forma zaproszenia do wspólnej zabawy? Gdzie? Na widowni (wtedy będą musieli na nią znów zejść aktorzy) czy na scenie? (Jeśli to drugie, to któż odpowiedzialny wpuści na nią dzieci?)

No właśnie: patrzę na to wszystko z coraz większym zainteresowaniem, bo przecież za moment ci sami ludzie, którzy z dziećmi gadają, żartują, malują im twarze i ściskają w powitalnym geście ich ręce, będą musieli odegrać na scenie przygotowaną na próbach partyturę spektaklu, w tym wypadku zainscenizowane przez jednego ze swych kolegów, znane wszem i wobec wiersze Brzechwy i Tuwima, opatrzone tutaj bardzo „niegrzecznym” tytułem: Wierszyki-Wybryki.

Na scenie piętrzą się już widoczne dla wszystkich, niezasłonięte kurtyną dekoracje – drabina i wielofunkcyjne płotki-palety w pastelowych kolorach, których zapewne aktorzy nie raz, nie dwa użyją jako rekwizytów. Niezobowiązujący wygląd i „poręczny” charakter tych dekoracji są bardzo dobrze dopasowane zarówno do tego, co działo się w foyer, jak i do tego, co teraz dzieje się na widowni.

Teatr jest rodzajem gry (zabawy) i wszyscy wykonawcy – ci z foyer i ci z teatralnej sali – starali się i starają dzieciom to… chciałem napisać „unaocznić”, lecz adekwatniejsze chyba będzie: „ucieleśnić”. Tyle że na ogół w polskich teatrach aktorzy w pewnym momencie jednak wycofują się w bezpieczną strefę sceny i w bezpieczną strukturę scenariusza, a wtedy wara dzieciom od ich przestrzeni oraz partytury – wszelka ingerencja, wszelka interakcja, do których dzieci były wcześniej zachęcane i prowokowane, spotyka się teraz już tylko z reakcją, którą można streścić w prostych, aż nazbyt żołnierskich słowach: „Won z mojej sceny – ja tu pracuję!”. Nawet w przypadkach mniej drastycznie kategorycznych, gdy artystki i artyści sceniczni chcą pozbyć się dzieci ze swojej strefy działań w jakiś w miarę cywilizowany sposób, i tak wychodzi z tego jakaś maternalistyczno-paternalistyczna gierka typu: „Słodkie jesteś, cieszę się, że mnie lubisz, ja cię też zasadniczo lubię, ale odejdź stąd, bo mi przeszkadzasz! Odejdź, bo za chwilę stracę wątek i nie będę mogła/mógł odegrać tej historyjki porządnie do końca, czego ode mnie wymaga mój etos pracy i reżyser”.

W związku z powyższym ciekaw byłem, jak sobie artystki i artyści Teatru im. Osterwy teraz poradzą z rozbudzoną, ba – wręcz rozbuchaną przez animacje w foyer i przegwarki-malowanki na widowni chęcią dzieci do wzięcia udziału w akcji przedstawienia. Bo że takowa chęć będzie czynnie zamanifestowana, nie miałem wątpliwości – wszystko zmierzało (nieuchronnie i bezlitośnie) w tym właśnie kierunku.

Ciekawość moją wzmagał prosty fakt, iż scena gorzowskiego teatru pozbawiona jest rampy i wspięcie się na nią wymaga po prostu pokonania kilku niezbyt stromych stopni dzielących widownię od scenicznego podwyższenia. Wiedziałem zatem, że dzieci będą miały do pokonania całkiem prostą drogę. A to ci dopiero!

Moja złośliwa uciecha brała się nie tylko z faktu, że w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat widziałem wiele mniej lub bardziej spektakularnych porażek ludzi sceny, nazbyt przywiązanych do swego namaszczonego, potwierdzonego dyplomem statusu „profesjonalisty-kapłana Sztuki”, którzy zmuszeni zostawali do niekapłańskich (czasem wręcz ciut niegrzecznych) zachowań w konfrontacji z dziećmi, które przecież mają pełne prawo do nieznajomości reguł umowy między widzami i aktorami w teatrze, a co za tym idzie – do ich nieświadomego, niewinnego przekraczania.

Poza tym wiedziałem, że wspólne z dziećmi wyjście z granic konwencji teatralnej w szerszą, różnorodniejszą konwencję gry i zabawy jest możliwe, i to bez szkody dla realizacji szczytnych zadań, jakie stawiamy scenicznym kapłanom Sztuki! Albowiem dawno już temu, w latach 80. XX wieku byłem wielokrotnie świadkiem rzeczywistego współkierowania biegiem spektaklu teatralnego przez dziecięcych widzów-uczestników i wiem, że powodzenie takiego ryzykownego zabiegu, podjętego świadomie przez biegłych w tych grach artystów sceny, jest absolutnie możliwe. A satysfakcja, jaką taka wspólna gra przynosi, jest ogromna! Ileż to razy widziałem aktorkę i aktorów Teatru Wierzbak z Poznania – Grażynę Wydrowską, Artura Szycha i Bogdana Wąsiela przekrzykujących się z dziećmi, wykłócających się z nimi o szczegóły akcji, spoconych, zziajanych, a jednak nieomylnie zmierzających – wspólnie, na równych niemal prawach z młodymi widzami – do szczęśliwego finału akcji! Bo przecież dzieci swój rozum mają i one też wolą, żeby akcja skończyła się tak jak powinna. No a jeśli są wśród nich młodzi rewolucjoniści chcący czego innego – wtedy zaczyna się autentyczna walka – gra o przeżycie na scenie. Wtedy „nie ma, że boli”, trzeba rzucić na szalę swój zawodowy autorytet, sceniczne obycie, umiejętności, odwagę, determinację i przekrzyczeć, „przekłócić”, przekabacić na swoją stronę młodych buntowników (najlepiej dowcipnie i z taktem), traktując ich cały czas nie jak wrogów, lecz jak partnerów gry. A czasem warto nawet taką „bitwę o partyturę” przegrać i wejść wspólnie z dziećmi w nieznane – Richard Schechner z satysfakcją kwitował taki obrót scenicznych wydarzeń stwierdzeniem: „Kończy się teatr, a zaczyna rytuał”.

Niezależnie od ostatecznego wyniku, takie wyjście ku młodym widzom wymaga ogromnego wydatku energii, a często wręcz uruchomienia ukrytych, nieuświadamianych sobie pokładów inwencji. No ale kto powiedział, że granie spektakli dla dzieci musi być łatwe? Oj, może być trudne, nawet bardzo trudne, jakże oddalone od wizji „odwalenia poranka dla maluchów” o „nieprzyzwoicie wczesnej rannej porze”, gdy prawdziwi artyści powinni dopiero się budzić. Ale uwaga! Kiedy się dzieci traktuje nie na „odwal się” i na „wara!”, lecz z powagą, bezwzględnie należną dzieciom i zabawie, granie dla nich zawsze jest przyjemne – zwłaszcza wtedy, gdy wspólnie, nawet po ciężkim boju, dochodzimy do końca, do oklasków, pohukiwań, a potem do rozdawania autografów i na koniec do okrzyków: „Przyjdę jeszcze raz!” albo „Przyjedźcie do nas jeszcze, koniecznie!”.

Wróćmy do sali Teatru im. Osterwy, bo tam serdeczne powitania i „twarzowe malowanki” w końcu w naturalny sposób wygasły, zaś artyści i artystki opuścili bocznymi drzwiami widownię, a potem, by nie prowokować od razu dzieci do wkraczania w ich świat, weszli na swoje miejsce – na scenę – tak jak trzeba, od strony kulis, i zaczęli grać. Nie odgrywać, a grać – to ważne. W pomysłowych miniinscenizacjach poszczególnych wierszy wspomagali się ustawianymi w różnych konfiguracjach wielobarwnymi płotkami-paletami, a także innymi, też pomysłowo zagospodarowywanymi rekwizytami. Było to skromne, gustowne, a zarazem pełne inwencji, no i przede wszystkim kontynuujące zapoczątkowany w foyer nastrój zabawy. A dzieci? Widać było, że czyhają na okazję, by się wgramolić na scenę i znów pobawić się z aktorami. I takich okazji nie zabrakło.

Zanim jednak to opiszę, skupić się muszę (z recenzenckiego obowiązku) na konstrukcji oraz rytmie przedstawienia. Otóż ramą konstrukcyjną było Tuwimowe Ptasie radio, które najpierw się rozświergoliło na kilkanaście sposobów, oferując znane powszechnie wiersze dla dzieci w wersji nie tylko audio, lecz także „naoczno-nażywo”, a na koniec spektaklu zostało dość brutalnie uciszone przez ptasią policję, którą uosabiał reżyser Wierszyków-Wybryków, Cezary Żołyński, wyposażony w blaszany megafon i wspomagany dźwiękowo przez dobiegający z głośników ciężki, chrapliwy oddech Dartha Vadera.

Poszczególne sceniczne wykonania dziecięcych „klasyków” były barwne i żywe, choć – siłą rzeczy – nierówne pod względem inscenizacyjnej pomysłowości. Poważniejszych kiksów jednak dzieciom oszczędzono, a najważniejsze było to, że ironiczny dystans wytworzony między wykonawcami (wraz ze świetnie ich wspomagającą scenografią) a tekstami był udaną kontynuacją serdecznego, niezobowiązującego nastroju z przedspektaklowych animacji oraz powitań. Koncepcyjno-inscenizacyjna rama, złożona z 1) poważnego traktowania dzieci i zabawy; 2) ironicznego dystansu wobec scenicznej rzeczywistości (tekstów, postaci, działań, scenografii, rekwizytów); 3) otwarcia na spontaniczne inicjatywy młodych widzów, trzymała się cały czas mocno.

Strzałem w dziesiątkę była na pewno Lokomotywa. Nie, nie było tu śladu kolistych ruchów rękami wzdłuż ciała, nie było też „puffowatych odgłosów paszczą” i zasuwającej coraz szybciej wzdłuż i wszerz sceny grupy ludzi z rękami na biodrach partnera/partnerki z przodu. Tytułową machinę odegrał tu bowiem nader innowacyjnie, a zarazem kunsztownie Artur Nełkowski, który nadał jej niespodziewany, mechaniczno-taneczny charakter, wykonując liczne przyruchy o charakterze rapersko-chuligańskim (chyba wzięte wprost z Bronxu) za pomocą swych niepospolicie ruchliwych i zaskakująco giętkich kończyn górnych. Towarzyszyły mu dzielnie trzy partnerki, które na koniec, gdy machina się już rozpędziła, wykonywały „tłokopodobne”, wertykalne ruchy, trzymając jednak w rękach nie kółka, lecz kolorowe ramki w kształcie kwadratu, które wcześniej grały rolę wagonów. Tak oto pociągowy schemat został kilkakrotnie, radykalnie przełamany, co dzieci doceniły, nagradzając „lokomotywę” i „wagony” szczerym aplauzem.

Wyróżnić też warto sceniczne wersje: Stonogi z wieńczącą dzieło cudowną plątaniną kończyn dolnych i Pali się! ze świetnie zsynchronizowanym, „utanecznionym” scenicznym rozgardiaszem.

Kompozycyjnym zgrzytem, który jednak nie kładzie się jakimś ponurym cieniem na całości, jest fakt, że po punkcie kulminacyjnym, jakim jest niewątpliwie inscenizacja Rzepki, spektakl jeszcze trwał i trwał, od czasu do czasu wydając z siebie kolejną erupcję inwencji (buch!, buch!), lecz wytracając stopniowo energię.

Teraz opowiem w końcu o dziecięcej partycypacji. Główną dla niej okazję stworzyło wspomniane przed chwilą odegranie Rzepki, kiedy do tytułowego warzywa (znowu Artur Nełkowski – niewątpliwa gwiazda tego przedstawienia) oraz do wyraziście groteskowych Dziadka (Jan Mierzyński) i babci (Anna Łaniewska) dołączyło kilkanaścioro dzieci grających pozostałe postacie – od Wnuczka, Mruczka i Kici począwszy, a skończywszy na całym stadzie Kawek. W końcu nawet nieugiętą Rzepkę, dzierżącą krzepko początek łączącej wszystkich liny, prężącą wciąż bicepsy i manifestującą lekceważenie wobec usiłującej ją wyrwać gromady nieudaczników, zastąpił dorosły widz, który z pełnym poświęceniem, kiedy go wreszcie wyrwali, rąbnął jak długi na sceniczne deski.

Udział dzieci został tu dobrze wkomponowany w akcję, a rytm wypowiadania tekstu siłą rzeczy zwolniono i podporządkowano działaniom małych współuczestników scenki. Rytm był, owszem, rwany, gdzieniegdzie się nawet pogubił, ale za to zabawa była przednia, a radość dzieciaków – bezcenna! Dobra zabawa przesłoniła nieco Sztukę – dla dobra młodych widzów, którzy nie wiedzą przecież jeszcze, jak tę Sztukę godnie czcić, ale bawić się już potrafią – choćby w teatrze w teatr. Nikomu korona z głowy nie spadła, nic strasznego się nie stało – same plusy, zero minusów.

Kolejnym wyjściem ku widzom – małym i dorosłym – był wiersz Brzechwy Katar. Oczywiście, wszyscy – na scenie i na widowni – głośno, demonstracyjnie kichali, ale prócz tego aktorzy ganiali jak koty z pęcherzami po dziewięciu zapełnionych dziećmi i rodzicami rzędach widowni, rozrzucając na lewo i prawo chusteczki do nosa. Okazja do wspólnej zabawy była wymarzona i wykorzystano ją w stu procentach, bez pudła. Między innymi dzięki temu, że owo wtargnięcie na widownię było dobrze przygotowane – aktorzy i aktorki już tam przecież byli na początku wspólnej zabawy z dziećmi, teraz już doskonale oswojonymi z ich obecnością w tej teatralnej strefie. Na początku była sympatyczna zabawa i teraz też: wszyscy mamy katar, wszyscy demonstracyjnie kichamy, wszyscy mamy pomalowane buzie, wszyscy dobrze się bawimy w teatr.

Sytuacja najciekawsza, bo nieprzewidziana, zdarzyła się pod koniec, gdy na scenę wszedł młody aktor-recytator, chcący się pochwalić znajomością wykonywanego aktualnie wiersza. Tym razem grano Pana Maluśkiewicza i wieloryba. Mały aktor czekał długo i pokornie (choć także ciut niecierpliwie) na schodach, aż wreszcie gdy wypowiadająca wiersz, siedząca na drabinie Karolina Miłkowska-Prorok doszła niemal do końca, zebrał się w sobie i wszedł jej w słowo, dopowiadając: „Czy widział już wieloryba”. Aktorka na chwilę zamilkła, pozwalając domorosłemu recytatorowi na wypowiedzenie tego wersu, po czym, z uznaniem kiwając głową, dokończyła wiersz, wykrzykując na koniec z triumfem nieśmiertelne: „No, chyba…”!

Brawa dla malca, brawa dla aktorki! Bo przecież o taką właśnie współpracę aktorów z dziećmi cały czas chodziło – od przedspektaklowych animacji aż do włażenia dzieci na scenę podczas ukłonów i zbierania – wspólnie z aktorami – zasłużonych braw.

Wszystko w tym spektaklu się ze sobą składało, wszystko było dobrze przemyślane, podporządkowane wspólnej zabawie. A jeśli trzeba było improwizować, to nie czyniono tego na ślepo, intuicyjnie – wszyscy wiedzieli, że improwizacja musi być dobrze przygotowana. I była. No i najważniejsze w tym wszystkim było z całą pewnością dziecko – biorące udział albo i niebiorące, lecz z buzią pomalowaną zawczasu przez aktorów, naznaczone tym samym zachętą do współgry. Traktowane serio, dopuszczane do nie za bardzo odświętnego tym razem terytorium Sztuki, która przecież i tak gdzieś od spodu podszyta jest zabawą.

I tak trzymać!

15-02-2016

galeria zdjęć Wierszyki-Wybryki, reż. Cezary Żołyński, Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim Wierszyki-Wybryki, reż. Cezary Żołyński, Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim Wierszyki-Wybryki, reż. Cezary Żołyński, Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim Wierszyki-Wybryki, reż. Cezary Żołyński, Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim
Wierszyki-Wybryki
na podstawie wierszy Jana Brzechwy i Juliana Tuwima
adaptacja i reżyseria: Cezary Żołyński
scenografia: Iza Toroniewicz
muzyka: Marek Zalewski
obsada: Anna Łaniewska, Karolina Miłkowska-Prorok, Jan Mierzyński, Artur Nełkowski, Kamila Pietrzak-Polakiewicz, Joanna Rossa, Cezary Żołyński
premiera: 23.01.2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: