Ballada łotrzykowska
Saksofonista, strych, kozik, wersalka, świątek, aktor. Tyle wystarczyło Markowi Biskupowi, by w pięćdziesiąt minut na legnickiej Scenie na Strychu opowiedzieć historię życia i zebrać gromkie brawa. Czyją historię? Z tym mam największy kłopot.
Kiedy słyszę podobne spowiedzi dziecięcia wieku – a zarówno dziecięcość, jak i wiek mają wiele możliwych kontekstów – wspominam ulubioną książkę mego dzieciństwa, Wielkie wspomnienia małego ancykrysta Józefa Mortona, gdyż od tamtych lat były moją prywatną miarą stylizacji, swoistym układem odniesienia pomiędzy oczywistą literackością narracji a nieoczywistym dla wrocławianina autentyzmem życia na wsi, czyli – kłaniają się teorie realizmu – świata przedstawionego.
Dorastanie wśród lektur i obrazów poszerzało oba zasoby: realności i fantazji. Najpierw, w szkole, zafascynował mnie zapoznany geniusz Orzeszkowej i Konopnickiej, Zapolska, Grupa Literacka „Przedmieście”, Wańkowicz, Dołęga-Mostowicz, potem proza Trziszki, Buczkowskiego, Myśliwskiego, Redlińskiego, Nowaka czy w mniejszym stopniu Kawalca, wreszcie subtelne kino Wajdy i Leszczyńskiego, fotografie Bułhaka i Pawelca. Kilka epok i nieprzebrane zasoby Czechów, Rosjan, Włochów, Latynoamerykanów, Afrykanów pomiędzy i ponad epokami.
Druga połowa ubiegłego wieku to przecież nieogarnione obszary sporu pomiędzy magiczną wsią a technokratyczną kulturą miasta. Każdy zatem, kto porywa się na opowieść o polskim chłopie, idzie głębokim wąwozem ksiąg, obrazów, spektakli czy pieśni, nawet gdy o tym nie wie. Stąd frasunek pierwszy – pytanie o odwagę wyboru konwencji. Co zobaczymy – stylizację czy reportaż, konterfekt czy monidło? Był i kłopot drugi, by tak rzecz socjologiczny – oto nie-aktor Marek Biskup porzucił PWST przed piętnastu laty, na drugim roku studiów. Więc formalnie kim jest w teatrze? Naturszczykiem jak Himilsbach czy nadwrażliwcem, który wzgardził szkolnymi duserami i akademicką sztampą?
Kim właściwie stanie się na scenie. Podwójnie kim? Artystą czy narcyzem? Subtelnie poprowadzonym przez Pawła Palcata wrażliwcem czy teatralnym celebrytą na miarę gminnego Warsaw Shore? Sporo pytań, zanim się zaczęło w czwartek 25 czerwca. Od zamarłego ciała okutanego w bety na zdezelowanej wersalce. I smutnego songu saksofonu, pobrzękującego klapkami wentyli (Borys Pecuszok). W pustej, szarej, zimnej przestrzeni teatralnego strychu – ni to tratwy, ni arki przymierza, gdzie przycupnęliśmy na twardych krzesełkach.
Jako osnowa monodramu Bombel zda się tekstem znakomitym. Jest megasnujem, opowieścią w stylu pijackich dysput okupantów ławeczki przed sklepikiem w pierwszym sezonie Rancza, nieprzefajnowanym na inteligencką miarę, nieustannym monologiem łotra, który dla wódy zaprzepaścił coś ważnego – rodzinę, pracę, miłość. Powiecie: banał. Tak, tyle że podobne banały wypełniają tysiące stron prasy dla kobiet – odkąd pamiętam – i miliony ekranów docunowel, od kiedy pamiętacie. I końca tego pijackiego bełkotu nie widać. Zwykle uciekamy po minucie, dwóch podobnego transu z przystanku, taniego baru, dworcowej poczekalni.
Ale w traktacie o wódzie Marka Biskupa jest jakaś niepojęta siła – zwierzęca, pierwotna, magiczna, a czasem dostojna. Bo chyba o próbie dostojeństwa kogoś, kto upadł, jest ten Bombel. Konfesja zbudowana na dwóch rytmach – użalaniu się nad losem w tempie slow, ale i hardym buncie, szaleństwie, ekstazie, przekleństwie urągającym rzeczywistości, w której wściekłe przekleństwo niczym ostrze noża rozcina od siebie dwa światy. Nasz świat hedonistów i spustoszone piekło alkoholowe Bombla.
Powiedzmy szczerze, kiedy słucha się opowieści bohatera, nie dziwi, że tak wielu młodych ludzi zwątpiło ostatnio w sens istnienia państwa-systemu. Na opisywanej przez Nahacza planecie dominuje kapitalistyczna żądza pieniądza i przemoc prawa stanowionego. Żadnego kozactwa, brutalnego flirtu, balladowości wywyższającej jednostkę, magii zbiorowego doznawania prawdy – tych junackich cnót, które naznaczają wsiowych superherosów nieobecnych w imperiach Marvela czy na politycznych salonach. A przecież oni żyją! – wykrzykuje Bombel.
To wszystko, czyli prywatny żal za grzechy, gospodarską butę, chłopacką dumę, poczucie gaśnięcia wspólnoty, tęsknotę za spełnionym życiem odnajdziecie w monodramie Biskupa. Nawet jeśli będziecie marudzić, że nieco brak aktorowi obycia scenicznego, że jego ciało nie zawsze odnajduje się w przestrzeni, że nie dość płynnie przechodzi z ekstazy do groteski, to przecież całkowicie panuje nad salą. Zagarnia widzów świetną dykcją i emisją głosu – sam jest wprost wypełniony głosem swego bohatera. Znikają zatem problemy tożsamości. Postać zagrana przez Marka Biskupa całkowicie was przejmuje.
Nie będziecie liczyć minut ni scen. Tak wszechogarniająca jest ta prosta historia wiejskiego łotrzyka. I piękny jest finał Bombla. Boleśnie, chorobliwie trzeźwiejący bohater zmaga się w świeżo pościelonym wyrze z seksualnością i śmiercią. Pijacka staranność słania tego łóżka, łaknienie czystości ujawnione w geście na pozór banalnym staje się dla tego pijaczyny wstępem do wyimaginowanej wędrówki, oczyszczonej z brudów polityki, biznesu, prawa. Jest eksplozją deliryczną, ale i inicjacją religijnej ekstazy.
Ikona dumy, a potem widzenie Maryi, którego doznaje, to wodzenie na pokuszenie i auto da fé zarazem. Współczesna, dziadowska – dosłownie – mała improwizacja, która przekonuje, że nawet człek plugawy, głupiec i utracjusz ma prawo, stojąc na granicy życia i śmierci, doznać mistycznego olśnienia.
I że Bóg, także w błękitnej kiecce i złotej koronie w licheńskim stylu, z pewnością go nie ośmiesza. A świat? Niestety, tak.
29-07-2015
Mirosław Nahacz
Bombel
adaptacja: Marek Biskup
opieka reżyserska: Paweł Palcat
obsada: Marek Biskup
premiera: 25.06.2015