AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Było, minęło, może nie wróci?

Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.
A A A
PPA Koncert Galowy, fot. Marek Grotowski  

Po raz pierwszy zażenowali mnie nie tylko artyści na scenie, lecz i publiczność. Na widowni ucichli słuchacze poezji, klaskali zwolennicy rechotu. Z miasta odleciały nostalgiczne festiwalowe tukany.

We Wrocławiu można było się tylko domyślać obecności 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, tak bardzo był niewidoczny i nikły. Przepytałem moich młodych przyjaciół. PPA to nie jest ich świat. I mój zresztą chyba już nie. Skurczył się, poszarzał, zmizerniał.

Program tegorocznych spotkań nie skłaniał do wyjścia z domu. Plucha, chłód i kałuże też nie. Zabrakło gwiazd dużego formatu. Codzienne relacje mediów nie zachęcały: nuda, rozczarowanie, chałtura. To cytaty. Kiedy artysta L.U.C. wpadł do zapadni, sardoniczny internauta skomentował: „Najlepsze jest w tym wszystkim, że to nikogo nie interesuje”.

PPA ma oczywiście swój mikrokosmos. Od lat kolekcjonuje twarze: władcy, sponsorzy, członkowie kapituły, dziennikarze, artyści i kandydaci na artystów. To dla nich jest ten festiwal. Równie mało inspirujący, co wrocławskie nagrody literackie. Władza ma przyjemność. Lud płaci rachunki i coraz częściej tylko rechocze. I ma tę samą od lat scenografię: światła teatrów średniej wielkości miasta i niemal kompletny brak przełożenia produkcji festiwalowych na codzienność. Nikt tu się już nie nosi na PPA, mało kto podśpiewuje. Być może dlatego Konrad Imiela odpuścił.

Jednego jestem pewien – subtelny, lecz dramatyczny świat małych czarnych i melorecytujących gitarzystów przeminął. W foyer nie spotkacie już dworu Wojciecha Młynarskiego i oszołomionych fanek Agnieszki Osieckiej. Kurz okrył fotosy Piwnicy pod Baranami, Ewy Demarczyk, Edyty Geppert. Głębokim snem usnęły duchy Brela i Brassensa. Przepadł teatr piosenki w stylu Tiger Lillies. Nikt nie śpiewa Milvy czy Becauda. Skończyło się coś, co czasami przypominają wciąż piosenki Cohena – bezkompromisowa poezja. Pozostała – jak od lat przepowiadał Zygmunt Bauman – oferta rozrywkowa. Kabaret. Parodia. Pastisz. Klownada. Groteska. Grube krechy aktorskich interpretacji z kąpielami w wiadrze włącznie.

Po kilku latach pauzy obejrzałem trzy koncerty. Nie powiem, że o trzy za dużo. Ale żaden nie okazał się rewelacyjny. Na scenie Capitolu wystąpił autor piosenek, wokalista, pianista i – tego wieczoru – gitarzysta Rufus Wainwright. Oczekiwania były spore. Biografia trochę heretycka, trochę Mozartowska. Samotność utalentowanego dziecka, traumatyczne doświadczenia homoseksualne, spór o istnienie Boga. W sumie dobry materiał muzyczny i liryczny.

A przecież zaczęło się źle. Od supportu Lucy Wainwright Roche, przyrodniej siostry kompozytora, dziewczyny śpiewającej country w stylu amerykańskich dziewcząt z prowincji w filmach Stevena Seagala. Miałem szczery zamiar zachwycać się jako fan Alison Krauss i późnych płyt Johnny’ego Casha czy Boba Dylana. Nie dało się. Jedyny kontekst tego niepotrzebnego spotkania to drażniący ucho od wewnątrz refren Kazika „Widzę to, co widzę i w ogóle się nie wstydzę/ Niech się wstydzi ten co robi, nie ten co widzi”.

Kabaret. Parodia. Pastisz. Klownada. Groteska. Grube krechy aktorskich interpretacji z kąpielami w wiadrze włącznie. Przykusa spódniczka, nieprzekonująca bluzeczka, chmura włosów i gitara – bywało – nietrafiająca brzmieniem w to, co śpiewała amerykańska artystka. Za to co drugą piosenkę piarowska informacja o nagranych płytach, o przyrodnim bracie. Przez długą chwilę milczenie publiczności, bo do wakacji jeszcze parę miesięcy, zanim zapłoną ogniska i zaczniemy nucić Open season. Powrót w lichej peruce i liliowym żakieciku w drugiej części koncertu miał tyle wspólnego z wywoływanym przez Rufusa fantomem Lizy Minnelli, co Hallelujah Wainwrighta z pierwowzorem Cohena – jakąś nieskrywaną lichotę.

Wainwright też się nie popisał. Wyszedł w wymiętolonym ubranku – krawacik z cekinami, marynareczka przykusa, portki totalnie zmięte. Ale że gwiazdy mają kaprysy modowe, wytrzymałem. Słuchałem pilnie, bo polubiłem Out Of The Game w interpretacji Heleny Bonham Carter. Ale po kwadransie wiedziałem – Rufus Wainwright jest kompozytorem jednego motywu. Czego nie tknął, brzmiało dokładnie tak samo jak utwór poprzedni i następny.

Może to zresztą nawet nie wina kompozycji, wszak każdy ma swoją manierę. Nawet Stinga rozpoznajemy w drugim takcie, a Satanowskiego czy Koniecznego po jednej nutce. Może jednak zawiniły interpretacje. Wainwright śpiewa dość monotonnie. Prowadzi głos zbyt donośnie, więc wciąż jest fortissimo. Łupie przy tym na gitarze, jakby grał w Illusion, a na fortepianie albo miesza klawisze jedną ręką – co jednak po chwili usypia, albo wali gitarowymi akordami – tyle klawiatury, ile rozpiętości barków, czyli raczej wąsko.

Powiecie – koncert prowadził z humorem, publiczność rezonowała. No tak, ale mnie przypomniały się koncerty Gilberta Becaud, także ten we Wrocławiu na PPA w 2000 roku. Fortepian w interpretacji paryskiego artysty był teatralną mikrosceną: miejscem najgłębszych dramatów, szalonych miłości, źródłem opowieści i samą opowieścią. A kontakt z publicznością? No cóż? Becaud i Cohen oddawali publiczności całe swoje ciało. Wainwright zachwyca się sobą.

Egotycy i homoseksualiści, o czym chętnie przypominał artysta, może to i lubią. Mnie taki one-man gender show najzwyczajniej męczy. Jeśli nie wierzycie, wejdźcie na You Tube i posłuchajcie jego Hallelujah, a potem włączcie wersję z Cohenem z Live In London. Prędko zrozumiecie, co znaczy dostrzegać odbiorcę, ale przede wszystkim jak postaciować partnera dialogu, którym jest bohater piosenki.

To, że w ogóle śpiewać potrafi, Wainwright pokazał dopiero w Candles, wykonanych bez akompaniamentu. Tylko że podobnie wzruszających momentów jak na niemal dwugodzinny koncert było naprawdę niewiele. Owacje, oklaski, krzyki na widowni, czemu nie? Jednak gdy puścicie w domu The Best Of Vibrate, poczujecie, co znaczy monotonia. Na scenie zabrakło po prostu dobrego bandu, który te Wainwrightowe smuteczki wypełniłby przestrzenią zróżnicowanej muzyki.

O ludowym żarcie We Will Dub You Airnadette pamiętać będą miłośnicy wieczorów kabaretowych w programie TVP2. Szybko, głośno, fizjologicznie – to pryncypia tego poczucia humoru, który z kolei, niepogłębiony o smuteczki, wyda się wam miałki. Humor charakterów jest rzecz jasna bezdyskusyjny. Humor sytuacyjny tym bardziej. Piszę to, pamiętając fenomen Compagnie Jo Bithume, oglądany przed laty na festiwalu teatrów ulicznych w Jeleniej Górze. Bez wzruszenia są sztuczki, nie sztuka. Mnie wąchanie zadków zwyczajnie już nie bawi.
 
Pomysł, by oczarować publiczność fragmentami ścieżek dźwiękowych piosenek, koncertów, reklam i filmów i złożyć z nich dynamiczną, prawie roztańczoną księgę wywracanych na nice cytatów wydaje się błyskotliwy – tak czy owak to nasz język codzienny, plik porzekadeł z blogów, facebooka i You Tube’a, klisze naszych myśli i postępków. Oto pantomima, jaką uwielbiają dzieci oraz mężczyźni, na przykład przy goleniu, w połowie francuskiego kina obyczajowego, które kiedyś zobaczyliście. A jednak imitacja – nawet najzabawniejsza – jest tylko parodią. Parodia zaś nie ma drugiego dna.

O to drugie dno postarała się w gali Agata Duda-Gracz. Wielka płyta 1972-2018. Bardzo drogi koncert z okazji pięćdziesiątej ósmej rocznicy taniego budownictwa mieszkaniowego to spektakl przemyślany, chwilami wzruszający. Z pewnością jest to teatr zespołu, bowiem wszyscy aktorzy naprawdę dobrze bawili się przestrzenią i kostiumem. Pomysł muzyczny okazał się jeszcze prostszy. Biografii mieszkańców bloku z wielkiej płyty towarzyszą piosenki z epoki. Tym razem niekoniecznie poetyckie, lecz na pewno popularne. Evergreeny minionych czasów.

Władcy, sponsorzy, członkowie kapituły, dziennikarze, artyści i kandydaci na artystów. To dla nich jest ten festiwal. Metaforycznym kluczem do czasoprzestrzeni spektaklu Dudy-Gracz mógłby być radiomagnetofon dźwigany przez osiedlowego gamonia-mistyka, tak jak jeszcze niedawno chłopcy dźwigali raperskie boomboksy w płynnej ponowoczesności. Takimi „Kasprzakami” kochankowie wabili w latach 70. ubiegłego wieku panny na bałtyckich promenadach. Muzyka z kaset – polska dolce vita i apokalipsa dla sąsiadów zza ściany. Kto mieszkał, ten pamięta, chciał czy nie chciał, rejs parostatkiem, zbieranie poziomek czy jazdę kolorowymi wozami w porze największej oglądalności pierwszego z dwóch kanałów TVP.

Sceptyczną historię PRL-u i Polski odrodzonej pokolenia Dudy-Gracz prowadzi osiedlowy Anioł Stróż (Cezary Studniak), trochę kloszard, trochę jurodiwy. Nieco upozowany, nieco zblazowany – stoik i cynik zarazem. Gdyby nie sponiewierane, brudne skrzydła u ramion powiedzielibyście – ot, filozofujący żul. Tylko że Anioł ma w sobie tę wielką siłę, którą dziś mają media – proroczy dar, dzięki któremu wieszczy losy mieszkańców blokowiska. Taki Lejzorek i McMurphy socjalizmu równocześnie. 

Opiekuje się Pikusiem (Wojciech Mecwaldowski), swoistym Piszczykiem nowej epoki. Bo Wielka płyta jest po trosze Zezowatym szczęściem naszej historii nowszej. Pikusiowi nie udaje się właściwie nic. Ani miłość, ani seks, ani ojcostwo. Ani bohaterstwo, ani tchórzostwo. Zazwyczaj doświadcza zdrady lub poniżenia. To, że jest życiową fujarą, bynajmniej mu nie przeszkadza. Jak pan Hulot Jacques’a Tati po prostu dziwi się zdarzeniom i ludziom. Nawet nie idzie pod prąd, bo wszyscy raczej moszczą się w betonowej wieży Babel na swych lilipucich legowiskach, niż buntują czy wyznają wielkie idee epoki – tak pomyślana jest scenografia.

Sceny w bloku-mrowisku są najbardziej przekonujące. Seks małżeński i pozamałżeński, biesiady, ablucje, sny i samobójstwa – nic, tylko patrzeć na kłębowisko ciał i miałkość myśli. Szczęście nie wymaga wielkich słów – zda się nadto sugerować reżyserka. Jak je zresztą odnaleźć wśród tylu gorzkich wyrzeczeń i przesłodzonych iluzji. Receptą są piosenki. Kawiarenki Jarockiej wywołują wszak marzenia o pięknie i wielkiej miłości tak samo jak po latach Ona tańczy dla mnie Weekendu.

To paradoks spektaklu – słowa podobno tandetnej piosenki Ich Troje brzmią jakoś zdumiewająco wiarygodnie. Przepowiedzcie sobie: „Powiedz, czemu pragniesz/ Dojrzeć w oknach świata część odległą/ Niczym drzewo więdnące bez skargi/ Czekające na deszcze z nadzieją”. Jakoś blisko stąd do poezji choćby Gałczyńskiego. Dlatego czasem to, co miało być śmieszne w spektaklu Dudy-Gracz, wcale śmieszne nie było. Jak scena poślubnego gwałtu za pomocą drewnianego tłuczka na pannie młodej. Jak traumatyczne ćwiczenia gimnastyczne pana Zajączka, którego ciało nie zaznało mistrzowskich sukcesów. Jak starania matek o pięknych trzydziestoletnich – leniwych, kapryśnych, głupich.  

Mógłbym pomarudzić, że taka bliźniacza scenografia już była (na Dialogu przed kilku laty). Że postać Anioła i Pikusia zbyt mocno się kojarzy. Ale pomarudzę tylko nad popisami aktorów, z których połowa po prostu śpiewać nie powinna – nie tylko zawodowo. Niepotrzebnie zdarzyły się prostackie numery ze złego kabaretu – Niech żyje bal sparaliżowanej Różyczki czy pedofilska Barka księdza-showmana. W ogóle spór o Kościół udał się w tym spektaklu najmniej. Ale w życiu też nam się nie udaje. Brawa za temperament!

Trudno powiedzieć, co zdarzy się w przyszłym roku. Odszedł Konrad Imiela, bo – moim zdaniem – zrozumiał, że formuła PPA się wyczerpała. Czas zatem na nowy pomysł. Tylko czy sponsorzy i władcy odpuszczą? Tak dobrze niczego nie zmieniać.

7-04-2014

 

35. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, 20-30 III 2014.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Grzegorz
    Grzegorz 2015-01-30   22:52:49
    Cytuj

    Niech żyje bal i Barka to najmocniejsze punkty spektaklu. Klapki na oczy pana Leszka porażają.

  • Użytkownik niezalogowany Konrad Imiela
    Konrad Imiela 2014-04-07   16:33:30
    Cytuj

    Leszek Pułka odtrąbił po trzech obejrzanych koncertach koniec PPA. Wydarzeń festiwalowych było ponad 30, obejrzało je ponad 13.500 osób, ale to wg autora powyższego tekstu politycy, sponsorzy, artyści i kandydaci na artystów. Dostało się wszystkim, nawet festiwalowej publiczności, że się głupio śmieje. Bo to nie powinien być festiwal do śmiechu. Ponieważ redaktor snuje domysły dotyczące powodów mojego odejścia z funkcji artystycznego szefa festiwalu, nie potrafiłem usiedzieć cicho. Nic mi do ocen recenzenta konkretnych festiwalowych wydarzeń. Jednak teza jakoby był to festiwal kabaretowej błazenady jest dalece kłamliwa. Ktoś, kto uwielbia piosenkę i teatr w wydaniu "dramatyczno-poetyckim" mógł pójść wyrafinowaną ścieżką: Kleczewska „Cienie” - Dudziński „Król Dawid Live!” – Kumorek „Śmiercie” – Białoszewski 44 – Bończyk „Resume” – Total Niemen. To tylko szybka propozycja zestawu przemyślanych, świetnie zrobionych koncertów i przedstawień. Takich repertuarowych ścieżek można było ułożyć sobie mnóstwo. Zawsze będę bronił różnorodności. Pan Leszek Pułka uwielbia „subtelny, lecz dramatyczny świat małych czarnych i melorecytujących gitarzystów”, ktoś inny ma prawo szukać w teatrze rozrywki. Robiąc 11-dniowy festiwal nie sposób zamknąć się w jednej stylistyce. Powyższy tekst sugeruje jakobym uciekał z tonącego okrętu, festiwalu, który „skurczył się, poszarzał, zmizerniał”. Tymczasem tegoroczna edycja była najdłuższa w historii! Nie ma fanek wypatrujących Osieckiej i Młynarskiego, bo Osiecka nie żyje, a szacowny Wojciech Młynarski nie rusza się ze stolicy. Trzeba pogodzić się z upływem czasu. Teraz fani wypatrują Możdżera, Preis, Mecwaldowskiego, Groniec i Kumorek. Młodzi artyści wciąż śpiewają Brela i Tiger Lillies, tylko Pan tego nie zauważa. Jeszcze raz podkreślam: rezygnuję z funkcji szefa artystycznego PPA, ponieważ chcę, żeby rozwijał się zarówno Capitol jak i festiwal, a skala tych instytucji jest już za duża na kierowanie nimi przez jedną osobę. Mam wrażenie, że byłbym nieuczciwy konstruując repertuar kolejnego festiwalu będąc ograniczonym przez coraz większą ilość działań zarządzanego przeze mnie teatru Capitol. Oddaję festiwal w dobre ręce Ceziego Studniaka. To dobry moment PPA, jestem o tym głęboko przekonany. Nigdy jeszcze ten festiwal nie osiągnął takiej skali jak obecnie. Nigdy nie produkowaliśmy tak wielu premier, tegoroczna średnia frekwencja na festiwalowych wydarzeniach to 99%! To jednak niezbyt pasuje do tezy podupadającej imprezki dla grona znajomych jak opisuje PPA Leszek Pułka. Nie wszystko się udało, nie uprawiam sztucznej propagandy sukcesu. Konstruowanie repertuaru festiwalu w oparciu przede wszystkim o premiery, tak jak to miało miejsce w tym roku, niesie ze sobą oczywiste ryzyko. Podsumowując: przy całym szacunku do Pana ocen tych trzech festiwalowych wydarzeń, nie zgadzam się na takie łatwe wyroki jakie na tej podstawie feruje Pan całemu festiwalowi. To po prostu nieuczciwe. P.S. Panie Leszku, proszę nie naśmiewać się z Klary Brody, jednej z finalistek konkursu, pisząc „grube krechy aktorskich interpretacji z kąpielami w wiadrze”. Gdyby nie odważne poszukiwania interpretacyjne, teatr stałby w miejscu pod tonami kurzu, a młodych, ryzykujących wykonawców powinniśmy raczej doceniać, niż bić po łapach.