Diabeł w Związku Radzieckim
Mistrz i Małgorzata w reżyserii Wojciecha Kościelniaka przypomina luksusowy transatlantyk z kilkoma orkiestrami na pokładzie i szeroką gamą rozrywki, zdolnej zaspokoić każdy gust.
Wrocławski Teatr Capitol ma wreszcie dach nad głową. Po latach tułaczki może wreszcie rozwinąć skrzydła we własnej siedzibie, która po przebudowie uległa olśniewającej transformacji: brzydki kopciuszek zamienił się w nowoczesny, wielofunkcyjny przybytek sztuki. Oczekiwano, że pierwszy spektakl na odnowionej scenie zademonstruje jej techniczne możliwości. Capitol spełnił te nadzieje z akuratnością prymusa. Przygotowany specjalnie na otwarcie Mistrz i Małgorzata w reżyserii Wojciecha Kościelniaka przypomina luksusowy transatlantyk z kilkoma orkiestrami na pokładzie i szeroką gamą rozrywki, zdolną zaspokoić każdy gust.
Ale to również premiera nostalgiczna. Przed jedenastoma laty realizacją Opery za trzy grosze Kościelniak zamykał na scenie przy ulicy Piłsudskiego epokę operetki i zaczynał pisać historię nowoczesnego teatru muzycznego. Od tamtej pory pokonał długą drogę. Dziś jest bodaj największym skarbem reżyserskim polskiego musicalu. Mistrz i Małgorzata wpisuje się w długi szereg jego adaptacji literackich, które pozwoliły teatrowi muzycznemu uwierzyć w to, że potrafi mówić własnym głosem, bez uciekania się do licencjonowanych hitów.
Wrocławski spektakl potwierdza, że Kościelniak jest już na swoim. Ma rozpoznawalny styl i imponującą biegłość w budowaniu widowiska. Zręcznie też umknął pułapkom, jakie czyhają na adaptatorów wielowątkowych narracji epickich: w Capitolowym spektaklu niemal wzorcowo współpracują ze sobą wszystkie plany powieści. Kompozycji wprawdzie brak tej głębi perspektywicznej, jaką miała szkatułkowa narracja powieści Bułhakowa, w której rozwijane równolegle tematy łączyła dyskretna sieć powiązań i zależności, jednak mozaikę kolorowych obrazów trzyma w ryzach formalnych postać tajemniczej kobiety (Justyna Szafran), umieszczonej poza nawiasem akcji. To właściwie ona opowiada ten świat, opowiadając zarazem swoją własną historię. Jej prototypem jest bowiem żona Bułhakowa, Jelena. Wydany w Polsce zupełnie niedawno Dziennik Mistrza i Małgorzaty, pisany przez oboje małżonków, rzucił światło na klimat, w jakim rodziła się powieść, i na piekło ostatnich lat życia pisarza, zmagającego się z chorobą, samotnością i dotkliwymi konsekwencjami niełaski Stalina. Dzięki wprowadzeniu wątku autobiograficznego historia Mistrza i Małgorzaty zyskuje podwójną ekspozycję, będąc zarazem opowieścią o powstawaniu dzieła i jego odrzuceniu, o twórczości i zwątpieniu. I o miłości, która rozprasza mrok.
W spektaklu Kościelniaka – podobnie jak u Bułhakowa – nie istnieje manichejska dwoistość świata. Ta rama kompozycyjna narzuca pewien dystans. Oglądamy sekwencje barwnych obrazów jak baśń o stalinowskiej Moskwie, z której wyparował już lęk, pozostawiając aromat łagodnej nostalgii. Puste pudełko sceny wypełnia się mirażami: po ulicy suną tramwaje, skacowani literaci snują się po skwerach, poszukując ulgi dla wyschniętych gardeł, w budkach telefonicznych obywatele łączą się z milicją, by donieść o grzechach bliźnich i własnych przywidzeniach. Od czasu do czasu w pejzaż miejski wtaczają się monumentalne dekoracje Jerozolimy, gdzie od dwóch tysięcy lat Poncjusz Piłat rozstrzyga tę samą sprawę dziwnego wichrzyciela, imieniem Jeszua, który głosi, że wszyscy ludzie są dobrzy, a ziemska władza nie ma nad nimi mocy. W gęstniejący dramat, prowadzący nieuchronnie ku Golgocie, co rusz wdziera się zgiełk wielkomiejskich rozrywek, takich jak upojny wieczór w restauracji Gribojedowa, ekskluzywnej knajpie związku literatów z wykwintną kartą dań i pierwszorzędnym jazz bandem. Sceny zbiorowe są właściwie jednym wielkim popisem choreografa Jarosława Stańka, który potrafi budować ruchem efektowne, wieloplanowe obrazy. W scenie u Gribojedowa ta umiejętność eksploduje wielobarwną, tętniącą życiem feerią, w której, jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko zamienia się w taniec – począwszy od noży w ruchliwych dłoniach kucharzy, poprzez piruety kelnerów, dokonujących cudów zręczności w pląsach z tacami, aż po rozochoconą socjetę, podrygującą na krzesłach. A wszystko to unoszone falą niepoprawnych politycznie, synkopowych rytmów, podrasowanych głębokim, mięsistym wokalem Emose Uhunmwangho w roli solistki jazz bandu. Odpowiedzialny za muzykę Piotr Dziubek żongluje gatunkami, epokami i obszarami geograficznymi z wprawą zawodowego iluzjonisty. Rytmy zdyszanych slow foxów i fokstrotów przeplatają się z niespokojną, melizmatyczną melodią Bliskiego Wschodu. Czasem w intymnym dialogu akordeonu i skrzypiec nieoczekiwanie błyśnie piękno barokowej fugi, innym razem załka liryczną nutą piosenkowa fraza. Wszystko łatwo wpadające w ucho, eleganckie, glamour.
Przy takich atutach akcja to głupstwo, właściwie dodatek do rewii obrazów, dzielnie wspomaganej przez cuda scenicznej techniki. Chciałoby się, żeby ekstaza domu Gribojedowa nigdy się nie kończyła, a do sekwencji tańca Helli (Ewelina Porczyk-Adamczyk) – szykownej funkcjonariuszki piekieł, elektryzującej powłóczystą sylwetką i oczami pozbawionymi tęczówek – Staniek dorzucił jeszcze kilka figur. Ale jesteśmy u Kościelniaka, więc krwiste kawałki trzeba czasem przegryźć postną literaturą. Jest więc Mistrz, jego niechciane przez świat dzieło, miłość i ucieczka do domu wariatów, w którym rzeczywistość nagle normalnieje. W spektaklu wrocławskim ten bohater pojawia się rzadko, ale nie ma wątpliwości, że jest ośrodkiem scenicznej grawitacji – to wokół niego krążą inne figury i wątki, ku niemu też zmierza Małgorzata, pokonując różne kręgi bytu. Grający tę rolę Rafał Dziwisz ma to, co każdy charyzmatyczny artysta mieć powinien, piętno cierpienia na twarzy i niedającą się zrealizować idée fixe; oraz cienką skórę, nieodporną na krytyczne złośliwości. Stara się przy tym uwiarygodnić uczucia Małgorzaty, czyli być niebanalnym facetem, w którym od pierwszego wejrzenia zakochać się może niebanalna kobieta. Mistrz opowiada historię tej miłości w długim monologu, który jest intrygującą formą retoryczno-muzyczną – trochę melorecytacją, a trochę transowym parlando, płynącym z nurtem rytmicznej, jakby zapętlonej w powtarzalnej sekwencji frazy muzycznej. Rzecz dzieje się w domu wariatów, czyli w izolatce, gdzie szaleństwa stalinowskiej Moskwy nie mają przystępu, co – jak się zdaje – jest jedyną okolicznością godzącą Mistrza ze światem. Na straży tego rezerwatu stoi doktor Strawiński (Konrad Imiela), który wcześniej był Piłatem. I to nie przypadek, wszak obie te postacie są w jakimś stopniu strażnikami standardów racjonalności swoich epok. W czasach Piłata nie mieścił się w nich Jeszua Ha Nocri, kwestionujący zasadność cesarskiej władzy, a w radzieckiej Moskwie – ktoś, kto uwierzył w istnienie diabła.
Spektakl w Capitolu godzi jakość komercyjną i artystyczną: można się na nim nieźle bawić i porozmyślać. Oczywiście w granicach rozsądku, w końcu to musical.Tutaj sprawy się nieco komplikują, bo w spektaklu Kościelniaka – podobnie jak u Bułhakowa – nie istnieje manichejska dwoistość świata. Jeszua i Woland są sobie w jakiś sposób bliscy. Ba, w całej Moskwie nie ma żarliwszego wyznawcy wiary w Boga niż diabeł. Woland Tomasza Wysockiego jest w gruncie rzeczy przyzwoitym gościem, trochę melancholijnym i trochę znużonym prostactwem urzędowego ateizmu w państwie radzieckim, co widać wyraźnie w scenie filozoficznej dysputy z literackim aparatczykiem Berliozem. Można powiedzieć więcej, Woland czuje się w Moskwie źle. W systemie, który uczynił piekło na ziemi, szatan nie ma nic do roboty, jest wydziedziczony z całej swej diabelskości. Ów system bezczelnie go detronizuje, odsyłając wraz z Jeszuą do gabloty w muzeum historii ateizmu. To oczywiście sytuacja nie do przyjęcia, więc Woland mozolnie bierze się do odbudowy swego królestwa, wybijając w topornej fasadzie radzieckiej racjonalności szczeliny metafizyczne. I oto zaczynają się spełniać makabryczne proroctwa, ścięte głowy lecą pod koła tramwaju, inne – wracają na ogołocone karki. Piekło rozwija swój magiczny powab, mącąc w mózgach mężczyzn i rozbudzając w wyposzczonych proletariacką szarzyzną kobietach konsumpcyjne szaleństwo. Mami iluzjonistycznymi sztuczkami i deszczem banknotów, spadających z sufitu na bywalców teatrzyku Variétés. W tej scenie spektakl przekracza granicę rampy i wylewa się na widownię. Publiczność odkrywa ze zdziwieniem, że ma wśród sąsiadów aktorów, wykrzykujących głośne komentarze. Wykwintna sala nowego Capitolu przeobraża się w hałaśliwą widownię Variétés, gdzie trwa właśnie seans magii. W tym pokazie rozwija skrzydła cała świta Wolanda. Uwodzi knajackim wdziękiem Korowiow Błażeja Wójcika i Behemot Mikołaja Woubisheta, przyozdobiony puszystym kocim ogonem. Widać tu bardziej niż gdzie indziej, że królestwo Wolanda jest z teatralnego świata. To nie romantyczny buntownik o byronicznych rysach, nie Faust, i nie prometejski Lucyfer z genezyjskich wizji Słowackiego, raczej kontestujący artysta, który ma swoje środki, by przewrócić świat do góry nogami. A ponieważ akurat świat tego rozpaczliwie potrzebuje, metafizyczna dywersja Wolanda odnosi sukcesy, krok po kroku demontując istniejący porządek. Prostuje ścieżki, karze niedowiarków, uzdrawia grzeszników. Dochodzi do efektownych metamorfoz. Taką przemianę przeżywa proletariacki poeta Iwan Bezdomny po spotkaniu z Wolandem, które zrujnowało jego marksistowski światopogląd. Mariusz Kiljan przeprowadził swego bohatera brawurowo od nieruchawej, nieco zamroczonej alkoholem tępoty do strzelistej iluminacji, pod wpływem której bełkotliwy mruk staje się jurodiwym szaleńcem, a w finale nawet subtelnym intelektualistą.
Spektakl w Capitolu godzi jakość komercyjną i artystyczną: można się na nim nieźle bawić i porozmyślać. Oczywiście w granicach rozsądku, w końcu to musical. Nie ulega wątpliwości, że triumwirat Kościelniak – Dziubek – Staniek to ekipa, która rozdaje dziś karty w swojej branży. Mistrz i Małgorzata jest dziełem dojrzałych talentów całej trójki. Jeśli czegoś mu brakowało, to spójności formy, którą miewały inne przedstawienia Kościelniaka. Spektakl w Capitolu nie ma skrystalizowanej poetyki ani wyraźnej myśli estetycznej, porządkującej całość. Jest zbiorem świetnych scen, poddanych żelaznej dyscyplinie dramaturgicznej, ale ten zbiór nie przemawia spójnym językiem. To nawet trochę dziwi, bo akurat Kościelniak jak mało kto potrafi ustanawiać konwencję na scenie. Podobne zastrzeżenie można zgłosić do Piotra Dziubka, który zbudował wielką formę muzyczną o luźnej konstrukcji suity. Jak zawsze u tego kompozytora mamy ciekawe zestawienia instrumentów i błyskotliwe aranżacje, ale w całości jakby brak klarownej myśli. Trochę szkoda.
14-10-2013
galeria zdjęć Mistrz i Małgorzata, reż. W. Kościelniak, fot. Łukasz Giza ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Michaił Bułhakow
Mistrz i Małgorzata
przekład, adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniak
teksty piosenek: Rafał Dziwisz
scenografia: Damian Styrna
kostiumy: Bożena Ślaga
muzyka: Piotr Dziubek
obsada: Justyna Szafran, Tomasz Wysocki (gościnnie), Rafał Dziwisz (gościnnie), Magdalena Wojnarowska / Justyna Antoniak, Mariusz Kiljan (gościnnie) / Michał Szymański (gościnnie), Błażej Wójcik, Mikołaj Woubishet, Konrad Imiela, Cezary Studniak, Bartosz Picher, Andrzej Gałła, Łukasz Wójcik, Ewelina Adamska-Porczyk, Agnieszka Oryńska-Lesicka, Bogna Woźniak-Joostberens, Tomasz Sztonyk, Tomasz Leszczyński, Elżbieta Kłosińska, Maciej Maciejewski
premiera: 28.09.2013
Okropność. Totalna nieumiejętność przekazania treści "Mistrza i Małgorzaty". To jest zlepek scenek wyciętych z książki, bez sensu pozbieranych, nierzadko gubiących te istotne w gąszczu tych, które są tylko planktonem fabularnym. Piosenki powstawiane bez sensu, choreografia trywialna, natomiast rozmowy bohaterów zagrane tragicznie, sztucznie. Najrozpaczliwsza jest pseudorozmowa Jeszui z Piłatem, tak bardzo przecież osobista, a wyreżyserowana jako sztywna gadanina dwóch facetów równolegle mówiących w stronę widowni.