Festiwal Szkół Teatralnych (część II): Święte Joanny, Hamleci i Inni ludzie
1.
Nie od dziś wiadomo, że dyplomy teatralne rządzą się własnymi zasadami. Oprócz „zwyczajnych” celów „zwyczajnych” przedstawień starają się osiągnąć też swoje własne, nazwijmy to umownie, cele „dyplomowe”. Przyzwyczajają studentki i studentów do trybu przygotowania kolejnej premiery, dają im szansę poczuć się prawdziwym zespołem i popracować z uznanymi twórcami. Ostatecznie zaś mają jak najpełniej zaprezentować zdolności, warsztat i talenty kolejnego rocznika. Zachęcić dyrektorów teatrów, by zainwestować w nowe nazwiska i przyszłe gwiazdy ich scen.
Rzecz to niełatwa z wielu mniej lub bardziej oczywistych względów. Ambitne zadanie utrudnia między innymi zasada równości i sprawiedliwości. W spektaklu dyplomowym nie ma być ról lepszych i gorszych. Czyli tych pierwszoplanowych obok tych drugo- czy nawet trzecioplanowych. Dyplom traktuje się jak wielki świąteczny tort, który należy pokroić w ten sposób, żeby każdy dostał taki sam jego kawałek. Z równą ilością kremu, nadzienia, posypki czy dekoracyjnych różyczek. To znaczy – w ideale. W praktyce, jak to w życiu, bywa różnie.
Doświadczenie jednak dowodzi, że przy odrobinie sprytu i kreatywności da się to zrobić. Albo przynajmniej nie urazić zbytnio czyichś ambicji. Wystarczy podzielić centralną postać czy postacie między kilkoro wykonawców, czego przykładów nie zabrakło podczas 38. Festiwalu Szkół Teatralnych. Włącznie z najbardziej emblematycznym z możliwych, czyli Hamletem Szekspira. Przecież zagrać tytułowego księcia, jak przyjęło się uważać, to marzenie każdego artysty dramatycznego. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi postanowił je zrealizować na szeroką skalę. Hamletów w inscenizacji Waldemara Zawodzińskiego jest aż czterech. Ponadto przedstawienie grane jest w dwóch różnych obsadach, więc przymierzyć się do legendarnej roli poszczęściło się ósemce aktorów. Czego jeszcze życzyć?
Ano chociażby tego, żeby podobny zabieg miał też jakieś uzasadnienie w konstrukcji świata przedstawionego. Przypomina mi się przy tej okazji Amadeusz, dyplom lalkarzy z wrocławskiej AST sprzed sześciu lat. Wyborna rzecz od duetu Bartosz Porczyk i Marta Streker. Nawoływano wówczas nawet, żeby któryś z teatrów wprowadził ją do stałego repertuaru. Niestety, nie wyszło. Później udało się to Czeskiemu dyplomowi, który trafił na afisze Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Przypomina mi się ów Amadeusz dlatego, że było w nim trzech Mozartów, czterech Salierich, a Konstancji Weber, żon genialnego kompozytora, całych siedem. Dziwne wybryki fantazji realizatorów? W żadnym razie, jako że dzięki temu: po pierwsze, dało się uzyskać efekt wyjątkowej psychologicznej polifonii bohaterów, po drugie, wzbogacić animację wykorzystywanych w przedstawieniu form.
Czegoś podobnego, moim zdaniem, wyraźnie zabrakło w Hamlecie x 4. Tu bowiem poprzestano na tym, że w różnych scenach spektaklu widzimy różnych wykonawców tytułowej roli. Bez żadnych przesłanek do podobnych zmian. Czyli mamy przed sobą okaz aktorstwa sztafetowego, kiedy przejmuje się pałeczkę od kolegi/koleżanki, żeby kontynuować dokładnie od tego momentu, gdzie ten ostatni skończył. Przy czym, jak to w sztafecie, robić mniej więcej to samo. Ewentualnie ciut lepiej. Rozwiązanie, żeby nie było, nie gorsze od innych, ale pod warunkiem, że korzysta się z niego w sposób przemyślany i konsekwentny, w oparciu o inne, wspierające je założenia inscenizacyjne. Pytam więc reżysera, dlaczego Hamletów jest akurat czterech? Dlaczego nie powierzono fragmentów tej roli aktorkom? Czyżby kwestia zgodności płci przy podobnych metamorfozach miała jeszcze znaczenie? Co z nich w ogóle ma wynikać? Czy każdy z aktorów rzeczywiście może teraz uważać, że zagrał Hamleta, a nie, daj my na to, jedynie scenę z grabarzami?
Zresztą to nie jedyne moje wątpliwości względem danej interpretacji klasycznego tekstu. Nic na to nie poradzę, ale nie zachwyciła mnie i nie porwała. Przede wszystkim przez brak wyrazistości, głębszego wewnętrznego oparcia i wypełnienia. Nie uratowały jej wystukiwane na blaszanych beczkach rytmy, mające pełnić rolę pompującej emocje interpunkcji między poszczególnymi epizodami. Puste i oznakowane trupimi czaszkami zapowiadają i dopowiadają, że „Annuszka już rozlała olej…”. Trucizna przesiąkła całe Księstwo Duńskie, a zwłaszcza jego dwór. Wszelkie relacje międzyludzkie nabrały toksyczności. Nawet stosunek Laertesa i Ofelii jest podszyty kazirodczym afektem, o czym świadczy ich zmysłowy pocałunek pożegnalny. Julia Chatys, z dredami i kolorowym tatuażem na szyi, próbuje wykreować nietypowy obraz Ofelii, lecz brakuje jej do tego nie tyle talentu i zdolności, co odpowiedniej pomocy reżysera. Pochwaliłbym jednocześnie Dominika Mironiuka jako Klaudiusza. Odznaczył się charyzmą i energią do grania czarnych bohaterów w rozdarciu psychicznym. Zasłużenie więc zgarnął Nagrodę Łódzkich Dziennikarzy i Nagrodę miesięcznika kulturalnego „Kalejdoskop”.
2.
W Świętej Joannie Moniki Strzępki tytułowa rola również przechodzi od aktorki do aktorki. Pierwsza Joanna – rozchełstana i roznegliżowana, pod dramatyczną muzykę pełznie do najbliższego źródła wody, czyli niedopitej plastikowej butelki. Jest, delikatnie powiedziawszy, mocno po wczorajszym. Zresztą, jak i wszyscy dookoła. Przed nami bowiem przestrzeń, jak najdalej uciekająca od kostiumu historycznego, XV-wiecznej Francji, Orleanu i realiów wojny stuletniej. Zamiast nich widzimy mieszkanie, którego zdjęć nie znajdziecie raczej w czasopismach designerskich. Stare poszarpane meble, koraliki zamiast drzwi, piętrowe łóżko, telewizorek z podłączoną do niego konsolą przed-przed-przedostaniej generacji, tarcza do rzutków i kiczowate fototapety z widokiem egzotycznych tropikalnych pejzaży. Obrazu dopełniają puste butelki i kartony po jedzeniu. Jednym słowem chałupa, którą zamieszkuje grupka młodych osób. Dokąd też od czasu do czasu wpadają ich przyjaciele, żeby popić piwko, popalić papieroski, pogryźć słone paluszki, pośpiewać karaoke. Jakoś spędzić czas. Wymiana ról jest tu więc czymś na kształt zabawy czy też gry towarzyskiej. W notatce do spektaklu czytamy o „świecie rodem z gier RPG”. Czyli rekonstrukcja. Mały, niezobowiązujący eksperyment. Ale nie tylko.
Sięgając po dawno niewystawiany w Polsce tekst Georga Bernarda Shawa, Strzępka bez większego trudu osadza go w realiach czasów płonącej katedry Notre-Dame. Wydobywa z niego szereg kwestii ważnych i trudnych, a przez to nadal aktualnych. Wśród nich stosunek Kościoła i jednostki. A dokładniej Kościoła i kobiety, czyli instytucji uzurpującej sobie prawo do bycia głównym strażnikiem porządku moralnego oraz istoty w oczach owej instytucji podporządkowanej, podejrzanej i z definicji winnej. Tym sposobem, dzięki swej wielogłosowości i wielopostaciowości Joanna staje się reprezentantką własnej płci. Poza tym, w odróżnieniu od tegoż Hamleta x 4, reżyserka uważnie śledzi, żeby w zmianach aktorskich odbijała się wewnętrzna dynamika zachodzących w bohaterce przemian. Od prostackiej, nieco nawet wulgarnej wiejskiej dziewczyny, kuriozum epoki powszechnej religijnej egzaltacji, do nieugiętej obrończyni własnych przekonań, tragicznej figury na politycznej szachownicy średniowiecznej Europy.
3.
Czy kogoś jeszcze zdziwię, jeżeli napiszę, że również i w Innych ludziach Pawła Miśkiewicza główny bohater Kamil, dresiarz z zablokowanym przez Play’a kontem i wielkim marzeniem o nagraniu własnej płyty, stał się kreacją czterech aktorów naraz? Czyli chodziłoby o portret całej grupy społecznej? Całego pokolenia? Był to też bodajże najbardziej skromny inscenizacyjnie spektakl 38. edycji festiwalu. Za całą niemalże scenografię służy mu płachta białej tkaniny z konturami rozpoznawalnych warszawskich budynków. Spada z sufitu na podłogę niczym ogromny zwój papieru. Czegoś podobnego używa się jako tła w fotograficznych atelier. Oprócz tego gruby czarny materac gimnastyczny, z jednej strony którego – nie bez, uwzględniwszy kontekst, zjadliwej ironii – nadrukowano logotyp „Zakochaj się w Warszawie”, oraz puszczane na ścianę obok czarno-białe zdjęcia Janusza Lorenta.
Jakże kontrastują z tym wrocławscy Inni ludzie Macieja Stuhra, spektakl będący z kolei najbardziej rozbudowanym przedstawieniem konkursowym. Dwupiętrowa scena z kilkoma pełnymi detali mansjonami, stoiskiem DJ-skim i ścianą towarów z Rossmanna. Ale nie tylko to różni od siebie dwa przedstawienia na podstawie „polifonicznego utworu-potwora” Doroty Masłowskiej. Miśkiewicz koncentruje się na świecie wewnętrznym postaci, stara się psychologizować, jeszcze mocniej naznaczając swój spektakl emocjonalnym wypaleniem, niespełnieniem i powszechnym brakiem porozumienia. Dzięki sprawnej adaptacji ucina wątki poboczne, eskapady skojarzeń i piętrzące się fantazje autorki, uzupełniając jednocześnie oryginał fragmentami Pawia królowej, Dwojga biednych Rumunów mówiących po polsku oraz Między nami dobrze jest. Stuhr natomiast daje się ponieść, chętnie dokręcając sytuacyjny surrealizm wyskakującym zza łóżka Małym Powstańcem czy komentującym wydarzenia zza katedry Chrystusem. Wychodzi może nieco ilustracyjnie i kiczowato, ale w tym wszystkim, jak się wydaje, pozostaje znacznie bliższy duchowi pierwowzoru.
Inna rzecz, której nie da się nie uwzględnić w przypadku festiwalu w całości przeniesionego do sieci, to jakość nagrań. Jeżeli podopieczni Miśkiewicza z IV roku AST w Krakowie grają blisko kamery i do kamery, a nawet kilku kamer, tak, iż wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby ich dotknąć, to poczynania studentów wrocławskiej filii tejże uczelni śledzimy z ostatnich rzędów widowni. Bliskie plany z przemyślanym montażem kontra duży plan z jednej, nieruchomej kamery. Do tego prześwietlony tak, że zwyczajnie nie widać wyrazów twarzy wykonawców. Czy zgadniecie, które z przedstawień zgarnęło Nagrodę Grand Prix oraz – uwaga! – dziesięć z dwunastu głównych wyróżnień aktorskich? No właśnie. Odznaczony został dosłownie cały zespół z Krakowa: Michał Balicki, Paweł Charyton, Aleksander Kurzak, Szymon Majchrzak, Weronika Malik, Monika Pawlicka, Kamil Piotrowski, Monika Rachwalak, Jakub Suwiński, Alicja Wojnowska. Nie to, żeby podobna decyzja jury była dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Przyznam, że trudno by tu było wyróżnić kogoś jednego. Lecz nie mniejszych kłopotów, jak się wydaje, nastręcza wytłumaczenie, dlaczego w tej dwunastce nie znalazł się grający u Strzępki przyszłego króla Karola VII Adam Borysowicz albo utalentowana zarówno wokalnie, jak i aktorsko Patrycja Grzywińska z Przybysza Wojciecha Kościelniaka oraz Hymnów Anny Smolar? Jak widać, mimo licznych starań, wszystkich zadowolić się nie da. Znowuż, jak to w życiu.
13-01-2021
38. Festiwal Szkół Teatralnych, 23-29 listopada, Łódź