Kazania na górze
Przyjęło się uważać, że teatr to dziedzina sztuki. A sztuka, żeby ją poważnie traktować, musi sama być poważna, bo jak jest do śmiechu, to zaraz zaczyna podpadać pod rozrywkę, a nie pod sztukę. To źle, bo sztuka jest dobra, a rozrywka już nie.
Można oczywiście próbować zneutralizować tę dychotomię i robić sztukę, która będzie śmieszyć. Potrzeba do tego: a) poważnego i szanowanego autora (najlepiej takiego, co jednak sam miał poczucie humoru); b) poważnego tematu (np. mądrości życiowe czyli choćby filozofia). Taki może być najprostszy sposób na spektakl „dwa w jednym” – śmieszy, ale równocześnie mówi mądrze. Powiastki filozoficzne wydają się idealnym materiałem tekstowym dla takich spektakli i czasem efekty bywają rewelacyjne. Do dziś wspominam spektakl Kubuś Fatalista Teatru Dramatycznego z Warszawy (ten z 1989 roku) w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza, grającego tam również rolę Pana. Było i mądrze, i dobrze, i do śmiechu.
Jak mogłam się ostatnio przekonać w Szczecinie, ten przepis jednak nie zawsze działa. Historia filozofii po góralsku Józefa Tischnera też mogłaby pełnić podobną rolę jak teksty Diderota czy Woltera. Jednak w spektaklu Teatru Polskiego Wariacje Tischnerowskie potwierdzenie znalazła inna stara prawda, że w teatrze równie ważne jak to, co się mówi, jest to, jak to się to mówi i gra. Reżyser i autor scenariusza, Artur Więcek „Baron”, wraca do tekstu Tischnera, tworząc z niego dzieło do oglądania już po raz kolejny w ciągu ostatnich piętnastu lat. I tak podróżuje z tym teatralnym Kolbergiem (tfu! Tischnerem) po kraju. Najpierw w 1999 roku był film Historia filozofii po góralsku wg księdza Józefa Tischnera (56 min.), dziesięć lat później spektakl w krakowskim Teatrze STU Wariacje Tischnerowskie. Kabaret filozoficzny (90 min. z jedną przerwą), w 2011 – Gdzie radość, tam cnota. Wariacje Tischnerowskie w warszawskim Teatrze Powszechnym (80 min. bez przerwy). Teraz przyszła pora na Szczecin (135 min. z jedną przerwą), by i tam przygotować wariacje wokół przemyśleń księdza profesora.
Szczeciński spektakl rozpoczyna się sceną, w której wszystkie postacie suną w ciemności na tratwie. Wreszcie dobijają do „brzegu” i jedna z nich wbiega na podest wchodzący głęboko w widownię wysoko ponad krzesłami, próbując się dowiedzieć od zgromadzonych w sali, dokąd też tratwiarze dopłynęli. Kilku widzów chętnie odpowiada, że do Szczecina. Pada żart ze strony flisaka, że w dół łatwo było płynąć, ale wrócić będzie trudno. Pierwszy śmiech na sali, lody przełamane, kontakty zadzierzgnięte, można zaczynać zabawę (tfu! przedstawienie). A kiedy chwilę później padnie znany bon mot o trzech prawdach, widzowie mogą być pewni, że oto zaczęła się świetna zabawa ze swojakiem – niby ksiądz i profesor, ale jak coś powie, to tylko boki zrywać.
Nie mam nic przeciwko zabawie i śmiechowi w teatrze, ale jakoś trudno mi bez oporów zaakceptować to, że w zasadzie każdy element spektaklu, łącznie z płynącymi ze sceny słowami filozofa, przekonstruowany jest tak, by łyknąć go jak łatwą i przyjemną pigułkę do rozśmieszania. Temu nadrzędnemu celowi podporządkowane są wszystkie zabiegi twórców – ma być wesoło i niekoniecznie do myślenia, a nazwisko Tischnera służy tu przede wszystkim uprawomocnieniu takiej zgrywy jako ważnego spektaklu – przecież te słowa napisał profesor, który na dodatek jeszcze był księdzem. Samo to już zapewnia przynależność Wariacji Tischnerowskich do wytworów wysokiej kultury, z jakimi kulturalny człowiek o wyższych ambicjach co jakiś czas powinien obcować, a nie z prostą rozrywką, która zwykle budzi ambiwalentne odczucia. Forma przedstawienia nie skłania do zastanowienia się nad tym, co uznany filozof chciał przekazać ze swej mądrości (także życiowej), w jaki sposób kierował uwagę odbiorców na myślenie o tym, jak dawne i wielkie problemy filozoficzne realizują się u ludzi bardziej nam współczesnych niż starożytni Grecy. W tym spektaklu zatupuje się to, że w tekście Tischnerowskim anegdota jest formą, która ma przyciągnąć i zachęcić do zastanowienia się na przykład nad coniunctio oppositorum, że tekst operuje na kilku poziomach, dzięki czemu może trafić do bardzo różnych grup ludzi. W spektaklu nic z tego nie ma.
Dzieje się tak głównie dzięki sposobowi prowadzenia postaci, które budują obraz górali jako prostych chłopków roztropków (mężczyźni), ewentualnie mocnych bab. Jegomość Autor w wykonaniu Michała Janickiego to nie myśliciel-filozof, intelektualista, który patrzy na świat z zaciekawieniem, bo dostarcza mu on interesującego materiału do przemyśleń, ale dobrotliwy ksiądz proboszcz z prowincji, który co prawda i tak wie lepiej niż jego owieczki, ale jest pobłażliwy, więc pozwala im się wygadać i „pofilozofować”. Sposób, w jaki Janicki wygłasza swoje kwestie, w jaki się uśmiecha mówiąc, to łagodne pouczanie, nienachalne głoszenie kazań, które dalekie jest od namysłu filozoficznego. Ta postać najbardziej mi przeszkadzała, bo trudno było jej nie porównywać i z oryginałem, i np. z aktorami (z Jerzym Trelą na czele), którzy wystąpili w filmie Więcka piętnaście lat temu. Tamci się zastanawiali, snuli swoje rozważania z namysłem i powagą, teksty jakie jak: „Baby na wsi nie szanują nieżeniatych. Chyba że księdza” nie były grepsami, ale ironicznymi podsumowaniami poszczególnych opowieści, wygłaszanymi ze śmiertelną powagą. W szczecińskim spektaklu są najczęściej W Szczecinie na scenie można zobaczyć płaską komedyjkę.rubasznymi żartami. Poza tym Jegomość to „swój chłop”, bo i kieliszeczka nie odmówi, i słabość innych do tegoż potrafi zrozumieć. A w świecie przedstawionym jest dużo do zrozumienia, bo postacie albo czekają żeby się napić, albo chodzą na bani, albo mają kaca – no śmiech od Tater do Szczecina! Takie prowadzenie postaci z Tischnerowskich przypowiastek unieważniło w zasadzie to, co się w owych tekstach znajdowało. Niech za przykład posłuży mi scena kończąca się innym słynnym powiedzonkiem: „Co to jest nic? To pół litra na dwóch”. Trzy męskie postacie w ciszy siedzą w karczmie i czekają na piwo. Póki go nie dostaną, nie odzywają się do siebie ani słowem – bez alkoholu nie mają sobie nic do powiedzenia. A kiedy już przemówią, dzieje się to na poziomie knajackiego, prostackiego bajdurzenia, choć mówią tekstem Tischnera.
Nie wiem, dlaczego tak się stało, bo przecież już piętnaście lat temu Więcek pokazał, że ma ucho do tekstów Tischnera, że potrafi poprowadzić aktorów i razem z nimi stworzyć mądrą i urzekającą historię o głębi istnienia dostrzeganej przez zwykłych ludzi i realizującej się w ich życiu. Tu te wszystkie konteksty zanikły, a odniesienia do filozofów starożytnych stały się nieczytelne. W Szczecinie na scenie można zobaczyć płaską komedyjkę, która jednakowoż wywoływała co jakiś czas salwy śmiechu.
Brakowało mi też konsekwencji we wprowadzaniu miejsca akcji. W pierwszej scenie dowiadujemy się, że oto postacie dopłynęły do Szczecina, a w następnej przenosimy się do podhalańskiej chałupy, zaznaczonej drewnianym oknem zwisającym na wyciągach, drewnianym stołem i krzesłami. Z lewej strony stoi „profesorskie” biurko, zza którego Jegomość obserwuje poczynania swoich bohaterów-górali. Jest jeszcze pieniek leżący z prawej strony, który takim jak ja widzom siedzącym na przedzie widowni bardzo skutecznie zasłaniał widok na postacie siedzące na huśtawce, która zjechała na scenę, gdy zniknęło z niej okno. Czemu służyć miała ta zamiana – nie doszłam, bo i tak akcja działa się w Tatrach, czyli wszędzie. Niemniej efekt główek sterczących z drewnianego pieńka był jednym z ciekawszych efektów wizualno-znaczeniowych; niemal czuło się oddech Beckettowskich Szczęśliwych dni. Scenografia miała jeszcze jeden wyrazisty i bardzo znaczący element – wspomniany już podest, którego używano, kiedy postacie ze sceny chciały się zbliżyć do widzów i wygłosić ważne przesłanie. Jego wysokość i sposób użycia mnie jednak przywodziły na myśl kościelną ambonę, z której wygłasza się kazania do ludu. Siedzący niżej widzowie nie tylko musieli zadzierać głowy, żeby cokolwiek zobaczyć, ale także bardzo wykręcać się w fotelach. Jak zaobserwowałam, wielu z nich zrezygnowało z tego i nadal patrzyło wprost przed siebie na pustą scenę. Takie „interesujące” i „nowatorskie” rozwiązania przestrzenne, jeśli nie potrafi się ich skutecznie zastosować, są pustym chwytem, który nie ustanawia żadnego bardziej bezpośredniego kontaktu z widzem, a tylko utrudnia oglądanie.
W szczecińskim przedstawieniu mamy góralski teatr bulwarowy w cepeliowskiej estetyce i wyobrażenie góralszczyzny tak bardzo sztampowe, że aż smutno się robi. Gdyby ktoś chciał (przepraszam z góry za banalność tego pomysłu) na jego podstawie zbudować jakąś wiedzę o góralach, musiałby dojść do wniosku, że to ludzie co piją, tańczą, biją się, a napici coś tam bebłają o życiu. Generalnie to takie proste, swojskie, nieskomplikowane ludziska, że hej! Jeśli Artur Więcek postanowi popłynąć w następne piętnastolecia swoją tratwą z Tischnerem, może nie powinien z niej robić statku pijanego i nie wydłużać już poszczególnych rejsów. Gdyby szczeciński spektakl trwał trochę krócej, może nie sprawiałby wrażenia powtarzania tego samego pomysłu inscenizacyjnego, tyle że w różnych wariantach osobowych.
Pięknie i prawdziwie wypadł tak naprawdę w Wariacjach Tischnerowskich jedynie skrzypek, ponoć prawdziwy góral z Podhala. Mimo że wypadł najlepiej, dla twórców lepiej by było, gdyby go na scenie zabrakło, ponieważ swoją obecnością dojmująco przypominał, jak bardzo pozostali są wykreowani i „teatralni”.
17-12-2014
galeria zdjęć Wariacje Tischnereowskie, reż. Artur Więcek, Teatr Polski w Szczecinie ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Polski w Szczecinie
Wariacje Tischnerowskie
scenariusz i reżyseria: Artur Więcek „Baron”
scenografia: Marek Braun
kostiumy: Jolanta Łagowska
światła: Piotr Trela
choreografia: Janusz Skubaczkowski
projekcje wideo: Wojciech Kapela
obsada: Małgorzata Chryc-Filary, Marta Uszko, Zbigniew Filary, Michał Janicki, Dariusz Majchrzak, Jacek Polaczek, Adam Zych, Marek Żerański, Kazimierz Czopko (skrzypce)
premiera: 29.11.2014