Problema? No problemo!
Positivo Teatru Brama stał się wisienką na festiwalowym torcie dziesiątej edycji goleniowskich Łaknień. Pokazany pod sam koniec spektakl zebrał wszystkie emocje tych czterech wyjątkowo intensywnych dni, dając im ostateczne ujście w niepohamowanym, oczyszczającym i arcyludzkim rechocie.
Dawno, muszę przyznać, nie przeżywałem w teatrze podobnego katharsis. Żeby nie przez łzy i ściśnięte serce, tylko dzięki szybko wyrzucanemu z płuc powietrzu i endorfinowemu mętlikowi w głowie. Swoją drogą wspaniała okazja, żeby przypomnieć sobie, jak mocno ta znana niemalże od początków historii teatru reakcja osadzona jest w naszej cielesności. Gdzieś głęboko w trzewiach, a nie tylko w neuronowych połączeniach płatu czołowego.
Festiwalowa publiczność bawiła się wyśmienicie. Niektórzy, którym pozwalali na to przestrzeń i sąsiedzi, tarzali się po podłodze w sensie niemalże ścisłym. Nie ukrywam, znaczna w tym zasługa wyjątkowej atmosfery samej imprezy, dzięki której widzieliśmy na scenie nie tylko, czy wręcz nie tyle, artystów, co gościnnych gospodarzy, dobrych znajomych i starych przyjaciół. Lecz grubo pomyli się ten, kto nieopatrznie ometkuje Positivo jako swego rodzaju „kapuśniaczek teatralny”, spektakl dla swoich i wtajemniczonych. W żadnym razie. Najnowsze przedstawienie Daniela Jacewicza w ogóle, gdy przyjrzymy się mu bliżej, nie jest w swym przesłaniu i strategiach inscenizacyjnych takie proste, oczywiste i jednoznaczne, jakim może się wydawać na pierwszy rzut oka. Prostym, by nie powiedzieć banalnym, jest tu jedynie wyjściowy pomysł, żeby w małej sali zgromadzić barwne grono uczestników warsztatów radzenia z emocjami i pozytywnego podejścia do życia. Żeby było zabawniej, poprowadzi je niemówiący po polsku Włoch. Ale znowuż, pozory mylą, i na tym właśnie polega cały trik, żeby niczego właściwie nie ukrywając, zbudować drugie, a może nawet trzecie dno. Mało tego, pozostawić widza z poczuciem i potrzebą jego zgłębienia. Jak również z możliwością powolnego odkrywania, z jaką sprawnością w iście sztukmistrzowskim stylu został przeprowadzony ten przewrotny teatralny eksperyment.
Scena, jeżeli nie liczyć siedmiu rozstawionych półkołem krzeseł, jest właściwie pusta. Ot, jakieś pomieszczenie o bliżej nieokreślonym naznaczeniu. Najpierw pojawia się zatroskany gospodarz wieczoru, Lucio Pileggi. Obładowany książkami, papierami i ciężką torbą porusza się na ugiętych kolanach, trzymając w ręku szklankę wody. Spiesznie rozgląda się dookoła. Zostawia przyniesione rzeczy gdzieś na bocznym parapecie. Zapala kadzidełko. Poprawia krzesła. Wszystko to w kompletnej ciszy. Słychać jedynie uderzenia obcasów o podłogę. Jest w tym coś z uroku starych filmów niemych, w której to konwencji Pileggi odnajduje się nad wyraz znakomicie. Podchodzi do jednych z dwojga bocznych drzwi i przyjmuję uprzejmą powitalną pozę.
Pierwszy gość wybiera jednak te drugie. Jenny Crisey jakby nie do końca pewna tego, w jaki sposób i dlaczego właściwie się tu znalazła, siada na jednym z siedzeń. Oczywiście nie na tym, które wskazał jej prowadzący. Następnie wchodzi Aleksandra Ślusarczyk. Również wygląda na zaskoczoną całą sytuacją. Chociaż tak naprawdę nie mam pewności. Odczytać jej emocje nie jest łatwo. Przypomina dużą lalkę w spódnicy, błąkającą myślami gdzieś bardzo daleko. Zanim zajmie miejsce, nerwowo sprawdzi, czy rzeczywiście domknęła drzwi. Jednocześnie pojawiają się odświętnie ubrani i pewni siebie Wojciech Rosiński i Oliwier Szałagan. Za nimi szybko i zdecydowanie, w wyzywająco czerwonych spodniach, wkracza na salę Oleh Nesterov. Jako ostatni zjawia się Patryk Bednarski. Wygląda na takiego typowego biznesmena w szarym garniturze. Przy uchu trzyma komórkę, którą zresztą szybko chowa w kieszeni, kiedy zorientuje się, że wszyscy patrzą na niego nie tyle nawet dezaprobatą, co z ciekawością i – znowuż – wszechogarniającym zdziwieniem i zamieszaniem.
Wszystko powyżej opisane trwa nie minutę i nie dwie. Czas w spektaklu jakby zwalnia. Nikt z bohaterów nigdzie się nie śpieszy, jak nie śpieszy się nigdzie świat przedstawiony. Nie musi. Positivo niemalże w całości, a szczególnie w pierwszej swej połowie, zbudowane jest na bardzo precyzyjnej partyturze drobnych gestów i mikroruchów. Na wyrazistej mimice aktorów lub sugestywnym jej braku. Wreszcie na wymownej wymianie spojrzeń, za którymi, zgodnie z reżyserskim zamysłem, ma podążać nasza uwaga. Komizm przy tym krzesany jest z każdego, dosłownie każdego najdrobniejszego szczegółu. Dla przykładu: ktoś nieopatrznie zajmuje krzesełko prowadzącego; ktoś inny zacznie, ale znów jedynie na podstawie wyrazów twarzy konkurencję o centralne miejsce do siedzenia.
Wtedy właśnie z ust Pileggiego pada po raz pierwszy owo magiczne, powtarzane następnie niczym mantra, słówko: positivo. Będzie to też pierwsze słowo w samym spektaklu. Bardzo oszczędnym w tej materii, jeżeli nie liczyć soczystych eksplozji w języku włoskim, do których dochodzi, do których nie mogło nie dojść, gdy pełen południowego temperamentu instruktor raz za razem, niczym fala na skałę, natrafia na polską wstydliwość i nieroztropność w nawiązywaniu kontaktów społecznych. Nie pomagają ani ćwiczenia taneczne, podczas których Jenny Crisey, próbując strzepnąć z nogi niebieskie rajstopy pod puszczone z offu klasyczne operowe solo, krzyżuje montypythonowski pomysł z poetyką Larsa von Triera, ani niszczenie baloników z własnoręcznie narysowanymi na nich ikonkami najtrudniejszych do pokonania strachów i uzależnień, ani respirazione, ani niezawodna zazwyczaj salsa. Pozostaje jedynie drama i teatro. Lecz to, co zaczyna się jako skromniutka amatorska inscenizacja etiudy obrabowania banku, szybko kończy się najpierw szaloną orgią, kiedy każdy z każdym i na każdym, a następnie chóralnym śpiewem Christ in Me nad ciałem prowadzącego, który padł, próbując opanować te niechcąco wywołane przez siebie demony.
W tym momencie spektakl robi nagły skręt i za pomocą jednej parominutowej sceny dokonuje czegoś wspaniałego – prześmiewczej, pełnej ironii i dystansu rewizji nowomodnych narzędzi współczesnego teatru. Na scenie w trybie symultanicznym działają ci sami aktorzy, tylko jakby po nagłej i zasadniczej transgresji. Tworzą coś na kształt galerii fetyszy progresywnych inscenizacji z ostatnich lat. Jest tu i drag queen, i aktor łażący tam i z powrotem w obcisłym, zakrywającym całe ciało stroju, i zwierzoczłek z ogromną końską głową. Nie obeszło się bez estetyki BDSM i półrytualnego śpiewu. Za tylną białą płachtą porusza się cień wykonujący ćwiczenia z samurajskim mieczem. Cała scena tonie w czerwonym półmroku. Trudno powiedzieć, co się właściwie dzieje. Z boku siedzi Oleh Nesterov i bez przerwy wyrzuca z siebie pokraczne równoważniki zdań: „Jesteśmy samotność / Być najbardziej plastikowe, ale wykorzystywana człowieka / Numer jednokolorowe opresyjna numer rzeczywistości / Chowania wszyscy (znalezioną) chyba banda / Kultura malowanie każdy produktem…”. Tajemnicze to wszystko w równym stopniu, co nieznośnie pretensjonalne i w ostateczności bezsensowne.
Kiedy grupa ocknie się z tego upiornego snu, ubierze się. Porozstawia z powrotem krzesła i w odwrotnej kolejności opuści salę, prowadzącemu, niepotrafiącemu ściągnąć wspomnianej końskiej głowy, zostanie jedynie prostym, lecz zdecydowanym gestem ręki zaprosić widownię do zajęcia opuszczonych miejsc. Nikt oczywiście tego nie uczyni. Bo przecież jesteśmy w teatrze! Lecz pytanie, chcemy tego czy nie, zostało postawione: czego, tak naprawdę, oczekujemy od przedstawienia teatralnego i sztuki w ogóle? Może rzeczywiście jakiegoś rodzaju seansu terapeutycznego? A jeżeli tak, to jakiego właściwie? W której z przedstawionych wersji? I najważniejsze, czy rzeczywiście jesteśmy przygotowani na to wszystko, co może się wydarzyć w trakcie? Pamiętając przy tym, że nie każdy teatro jest positivo. Oj, nie każdy.
29-05-2019
galeria zdjęć Positivo, reż. Daniel Jacewicz, Teatr Brama ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Brama
Positivo
reżyseria: Daniel Jacewicz
muzyka: Jacek Gałkiewicz
obsada: Jenny Crissey, Aleksandra Ślusarczyk, Patryk Bednarski, Oleh Nesterov, Lucio Pileggi, Wojciech Rosiński, Oliwier Szałagan
premiera: 29.03.2019
!!!