Bramy naszych ekranów
Bramat bez wyprawy do Goleniowa? Bez spaceru wzdłuż ciągnącej się od dworca w kierunku centrum ulicy Konstytucji 3 Maja? Bez promenady nad rzeczką Iną, graffiti wzdłuż okalającego amfiteatr muru, tradycyjnego ogniska, dancingu do późnej nocy? A najważniejsze, bez tych ludzi!? Bez gościnności zespołu Teatru Brama i jego wolontariuszy z całego świata. Bez spotkań, uścisków, rozmów, śmiechu. Czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Kolejna, dwudziesta pierwsza, edycja festiwalu rzeczywiście, jak zaznaczają organizatorzy, okazała się wyjątkową. Bo „po raz pierwszy w grudniu, po raz pierwszy w sieci”. Takie czasy.
No, bo jeżeli któryś z licznych przeglądów teatralnych lubimy właśnie za to wszystko, co dzieje się nie tylko na scenie, ale też „poza” sceną, to jest nim Bramat. Nie raz i nie dwa już o tym pisano, więc nie będę się na ten temat zbytnio rozwodził. Powtórzę jedynie za Szymonem Jachimkiem, który podczas swojego interaktywnego recitalu Z dala od tonacji przekonywał: „Przyjedźcie do Goleniowa – bo warto”. Warto. Ale, rzecz jasna, kiedy minie całe to pandemiczne wszechzamknięcie.
Inna rzecz, czy warto było śledzić na bieżąco kanał youtube’owy Teatru Brama, na którym udostępniano kolejne wydarzenia festiwalowe? Krótka odpowiedź – zdecydowanie tak! Dlaczego? Jeszcze jedna krótka odpowiedź – ponieważ, rzeczywiście, jak obiecano, zapewniono nam prawdziwe Spotkanie. Takie wirtualne, za pośrednictwem ekranu, a jednak. Spotkanie skwapliwie próbujące zachować wiele z tego, o czym była mowa wyżej, czyli z własnej specyfiki. Widać to chociażby po takich drobiazgach, jak poprzedzające każde z nagrań zaproszenie do jego obejrzenia. W swoich językach ojczystych, uśmiechając się do widza, witali się z nami członkowie „rodziny” Teatru Brama. Nawet podnoszące się i opadające rolety na oknach, będące tłem dla tytułów pokazów, wskrzeszają cały wianuszek wspomnień u tych, którzy z łatwością je rozpoznają.
Jedno wielkie – trwające dwa tygodnie (17–31 grudnia) – Spotkanie składało się z jedenastu spotkań pomniejszych. Dość krótkich, bo rzadko które z nich trwało ponad godzinę, lecz jaskrawych, osobistych, pełnych emocji. W sam raz na te świąteczne wieczory. Zresztą Bramat nigdy nie lubował się w wielogodzinnych, rozbudowanych inscenizacyjnie spektaklach. Rzecz nie w tym, że nie sprzyjały temu warunki techniczne czy też finansowe, dbano raczej o bezpośrednią bliskość z widzem i niezakłócony przepływ żywej energii. O współtworzenie, a nie przyglądanie się z daleka pięknemu, wzbudzającemu podziw obrazowi. Pod tym względem, jak i pod wieloma innymi, festiwal pozostawał wierny duchowi offu, by użyć niezbyt precyzyjnego, lecz, mam nadzieję, wciąż intuicyjnie zrozumiałego określenia.
Skutecznie zacierano tu podział między sztukami performatywnymi, między aktorstwem, tańcem, pantomimą, lalkarstwem i pracą z formą, rytuałem, defiladą czy cyrkiem. Zawsze było sporo świetnej, bardzo różnorodnej gatunkowo muzyki. Najsłynniejszy spektakl zespołu ostatnich lat, prawdziwy manifest i wyznanie wiary, czyli Ghost dance, też przecież jest parakoncertem. Tym razem do podobnych eksperymentów śmiało zalicza się większość propozycji. Nie obeszło się, dla przykładu, bez rzeczy tak nietypowych – chociaż, znowuż, nie dla Bramatu – jak seans muzyczno-medytacyjny Wszystkie głosy w jednym. Połączenie wyjątkowego pejzażu akustycznego tworzonego przez Valentynę Maeser za pomocą gongu i mis tybetańskich z pięknem poezji Maulana Rumi w recytacji Pawła Niczewskiego, potęgowało niewysłowioną, niemalże metafizyczną tęsknotę za czymś, co wydaje się być tak dalekie, a zarazem zawsze przebywać na wyciągnięcie ręki.
Wojtek Kowalski na dobry początek „uwalniał słowo”, a słowem tym była „miłość”. Robił to dzięki tekstom Janusza Milczarka i napisanej do nich muzyce Michała Pilarskiego, przeplatając popisowe numery śpiewane z nie mniej popisowymi etiudami aktorskimi. Towarzyszył swojemu bohaterowi od wczesnych powojennych lat, kiedy był „smarkaczem” szalejącym na punkcie tej, co „miała rude kucyki, żółty berecik w kratkę”, aż po czasy, kiedy ostatnią próbą odgrzania dwóch „serc w zamrażarce” staje się desperackie zawołanie: „Jak Edith Piaf mnie kochaj!”.
Wspomniany już Jachimek również raz bawił, raz wzruszał… tylko że piosenką kabaretową. Taką nawiązującą do najlepszych tradycji: Młynarskiego czy, jak przyznał, szczególnie mu bliskiego Przybory. Opowiadał i odśpiewywał – w przerwie odczytując przesyłane na żywo komentarze – historie co się zowie z życia wzięte. O strajkujących „z lewa” i „z prawa”, klubie piłkarskim Bałtyk-Gdynia czy zagrażających diecie batonikach czekoladowych. Swoistym hymnem całego występu, jak też poniekąd i całego festiwalu, stał się utwór Zwolnij. „Zwolnij i wbij sobie do głowy / że mamy życie / życie, nie zawody”. Drugim, równie ważnym apelem tegorocznego Bramatu był utwór Ludzie mają siłę w wykonaniu Olka Różanka. Wysłuchaliśmy go przy dźwiękach gitary akustycznej Jarka Chilkiewicza podczas kameralnego, dwuosobowego koncertu manifestującego „życie, wolność i prawa człowieka”. Trzeci hymn, a raczej swoistą „odę do wrażliwości”, zawdzięczamy legendarnemu Leonardowi Cohenowi. Pewnego razu kanadyjski bard szedł ulicą Nowego Jorku i natknął się na człowieka z kartonową tablicą na plecach. Przeczytał na niej: „Nie mijaj mnie! Jestem ślepy, lecz ty widzisz, oślepłem całkowicie, proszę nie mijaj mnie!”. Po chwili wydawało mu się, że całe miasto śpiewa zwrotkę: „O nie, nie omijaj mnie”. W Będzie dobrze, Cohen w reżyserii założyciela i lidera Bramy, Daniela Jacewicza, w roli poety i piosenkarza występuje Konrad Pawicki. Jest przejmująco szczery, a przez to przekonujący. Szczególnie wtedy, gdy zwraca się wprost do widzów z nie najbardziej optymistycznym, lecz jakże ważnym ostrzeżeniem, że pewnego dnia każdemu z nas będą cisnąć się na usta te słowa. Najważniejsze, żeby ktoś je usłyszał. I nie zignorował. Nie ominął.
Nie obeszło się i bez kilku premier. Jedna z nich to koncert Kasi Sondej, której nie bez powodu w notce programowej nadano miano „złotogłosej”. Głos rzeczywiście ma przenikliwy o pięknych i wyrazistych barwach, a do tego hipnotyzujące spojrzenie wielkich zielonych oczu. Przepuszcza przez siebie muzykę i treść piosenek. Wibruje. Wieczór sylwestrowy natomiast można było spędzić z Dźwiękami odnalezionymi przez Kapelę Teatru Brama. To unikatowy koncert składający się z utworów pochodzących z cudem uratowanego przed piecem zbioru nutowego „jednego z członków kapeli bolechowskiej, która działała w gminie w latach 50-tych”. Niezwykła jest też sama kapela, składająca się niemalże z samych instrumentów dętych: trzech rodzajów saksofonów, trąbek, tuby. Dlatego w jej muzyce jest dużo powietrza i lekkości.
Zdarzały się też spektakle bardziej, że tak powiem, „tradycyjne”. Chociaż tradycyjne jakby nie do końca. Swój biało-czerwony namiot dosłownie i w przenośni na Goleniowskiej scenie rozstawił Teatr Ósmego Dnia. Spektakl legendarnego polskiego zespołu dedykowany jest Judith Malinie, współzałożycielce legendarnego amerykańskiego teatru The Living Theatre. Jak też Elżbiecie Zielińskiej, bezdomnej z Poznania, „która przez kilka lat mieszkała na trawniku między torami tramwajowymi”, a „kiedy przewieziono ją do domu opieki w Gdańsku, uciekła stamtąd i ślad po niej zaginął”. Poza tym jego bohaterami są sami twórcy i aktorzy przedstawienia: Adam Borowski i Marcin Kęszycki. Podejmują jeden z charakterystycznych dla Bramatu tematów – kwestię miejsca i roli artysty w społeczeństwie i świecie, jak również ich obawy, że sam ten świat raz za razem zbacza w złym, bo łatwym, a przez to pociągającym kierunku wzajemnej nienawiści, ksenofobii, absurdalnych zakazów przy jednoczesnym milczącym przyzwoleniu na przemoc. Podświetlone od środka namioty, które wypełniają pod koniec spektaklu przestrzeń gry, stają się uniwersalnym symbolem alternatywnego trybu funkcjonowania, sprzeciwu i niezgody, jak też ludzkiej niedoli, nieprostego losu wszystkich wygnańców i włóczęg. Symbolem wciąż aktualnym, bo nadal pojawiającym się na naszych ulicach.
Zupełnie nowe pokolenie teatralnego offu na festiwalu godnie reprezentował Teatr im. Stefana Batorego. Swą nazwę młody zespół zawdzięcza patronowi III LO w Chorzowie. Właśnie tam, w klasie teatralnej, poznały się i zaprzyjaźniły jego założycielki i uczestniczki: Marta Wiśniewska, Żaneta Górecka, Agata Dromert, Michalina Hanzel, Adrianna Bieżan. Dwa lata temu ich skromne inscenizacyjnie, lecz pomysłowe, pełne autoironii i zaangażowania przedstawienie Pięć kobiet Boga w reżyserii Katarzyny Hory wygrał organizowany od ponad dekady przez Teatr Brama Festiwal Młodości Teatralnej „Łaknienia”. Pięć wybranych historii: Ladacznicy, Czarownicy, Świętej, Głupiej Gęsi i Matki, tworzy symboliczną mozaikę, wymowny portret zbiorowy wszystkich skrzywdzonych i potępionych za zboczenie ze ścieżek wytyczonych przez patriarchalną kulturę dla przedstawicielek rzekomo „słabszej” płci. Jak zapewniają twórczynie: „To nie jest spektakl o feminizmie. To nie jest spektakl o religii. To jest spektakl o tym, co pomiędzy”. Zgadzam się. Co jednocześnie czyni go wyjątkowo przewrotną pozycją bożonarodzeniową.
W Sam Termos Wojciech Tremiszewski dwoił się i troił, improwizując do następującej, podrzuconej mu przez oglądających występ na żywo internautów, listy haseł: patriotyzm, kierowca, rzodkiew, bagno, komitywa, wielowymiarowe. Łatwo nie było. Ale było śmiesznie. Dzieje ucieczki niejakiego Jeana-Jacques’a pod przykrywką pokazu kankana między polami pietruszki i rzodkiewki pełne były przekomicznej absurdalności. Intrygi piętrzyły w tak zawrotnym tempie, że w pewnym momencie aktor postanowił zrobić pauzę i streścić powstałe zawiłości na kartce. Niezbyt mu to pomogło i tak wszystko się skończyło istną krwawą jatką i zwrotami akcji, które, jak się wydaje, zaskakiwały ich autora nie mniej niż widzów po drugiej stronie ekranów.
W trakcie występu Trzemiszewskiego, o czym uprzedził na wstępie, z tyłu, za półprzezroczystą folią, śledziliśmy nieskomplikowaną choreografię towarzyszącą przeprowadzce Teatru Brama. Tak jest, następny Bramat również obiecuje być wyjątkowym. Pierwszym w nowej siedzibie, mieszczącej się teraz w Rampie Kultura i Twierdzy Design. Jak wygląda w przededniu swego otwarcia, zobaczyliśmy w Pierwszych dźwiękach rampy. W roli muzycznego przewodnika wystąpił „muzykant i tropiciel różnych starych ludowych tradycji”, Jacek Hałas. W czarnym cylindrze i w długim czarnym płaszczu, miarowym krokiem przemierzał korytarze i przestronną główną salę. Zaglądał do gabinetów i pomieszczeń technicznych. Graniem na akordeonie, fujarce, śpiewem wypełniał przestrzeń, przygotowywał i otwierał ją, ośpiewywał. Wszystko jest już gotowe. Czeka. I my zaczekamy. I obowiązkowo doczekamy się kolejnej wyprawy do Goleniowa.
24-02-2021
XXI Goleniowskie Spotkania Teatralne Bramat, 13-31 grudnia 2020, Goleniów
galeria zdjęć XXI Goleniowskie Spotkania Teatralne Bramat 2020 ZOBACZ WIĘCEJ