AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Marcin Liber wypadł z czasu

Rzeźnia numer 5, reż. Marcin Liber, Wrocławski Teatr Współczesny
fot. Natalia Kabanow  

Marcin Liber ma ostatnio swój minifestiwal we Wrocławiu – po świetnie przyjętej Planecie małp w Teatrze Polskim w Podziemiu, pokazał długo odkładaną premierę Rzeźni numer 5 we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, przygotowywaną z dramaturgiem Michałem Kmiecikiem. Przedstawienie zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę dorobek Libera, bo nad wyraz wierne literackiemu pierwowzorowi. O ile dla Planety filmowy hit sprzed lat był zaledwie inspiracją, to tu powieść Kurta Vonneguta jest solidną podstawą teatralnej adaptacji.

Powiedzieć, że Vonnegut opowiada w Rzeźni o bombardowaniu Drezna, którego był świadkiem, o masakrze, która mogła pochłonąć nawet ponad 100 tysięcy ofiar, to nie powiedzieć nic. Rzeźnia jest o rozpaczliwych usiłowaniach opowiedzenia o tym, o czym – być może – opowiedzieć się nie da, ale o czym opowiadać trzeba. Jest o podejmowanych wciąż na nowo próbach prowadzenia normalnego życia po tragedii i o ucieczkach od tego życia. Jest o powrotach, tych niechcianych, kiedy pamięć i podświadomość do spółki z czasem płatają okrutne figle i biorą w nawias dziesiątki lat, wrzucając bohatera w sam środek wojennego koszmaru. Jest o tym, że wojna to strach, przemakające buty, kusy płaszcz i latryna, w której koniec końców spędza się więcej czasu niż na bitewnych polach, a śmierć rzadko ma w sobie coś bohaterskiego. Jest o twórczej wolności, pozwalającej bohatera, który tak jak autor przeżył bombardowanie Drezna, wyrzucać z czasu nawet na najodleglejszą planetę.

Rocznikowo od Libera dzielą mnie dwa lata, domyślam się więc, że w liceum sięgaliśmy po podobne książki, że i u niego na półce, gdzieś obok Rzeźni, stał Paragraf 22 Josepha Hellera i że kiedy czytaliśmy te powieści po raz pierwszy, wierzyliśmy, że mają w sobie siłę sięgającą daleko w przyszłość. Że wojenny koszmar potraktowany w nich dawką bolesnej ironii, dystansu, pokazany w wykoślawiającym kontur krzywym zwierciadle, unieszkodliwi nadchodzące konflikty. Ta naiwna wiara szybko została nadszarpnięta, kiedy kolejne wojny zaczęły wybuchać całkiem blisko. A może wtedy, kiedy zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że wielcy tego świata mogli wcale nie czytać Vonneguta.

Pytanie, czy zaglądają do teatrów. Ale też, czym dziś jest Rzeźnia. I co oznacza tu i teraz chęć ściągnięcia jej z półki, odczytania na nowo – już z innych pozycji, nie młodzieńczo-idealistycznych, ale ciut bardziej dojrzałych, które odzierają literaturę ze złudzeń, którymi obrosła. Teatralna Rzeźnia nie daje nam jasnej odpowiedzi na to pytanie – komuś, kto powieść zna niemalże na pamięć, pozostawia frajdę, jakiej dostarcza odkrywanie, jak literacki tekst został przetworzony w sceniczny kształt; pozostałym, którzy do wrocławskiego Współczesnego wybierają się nieobarczeni lekturą pierwowzoru, wizyta zapewni rodzaj łamigłówki polegającej na sklejeniu historii Billy’ego Pilgrima (Rafał Cieluch, aktor legnickiego Teatru Modrzejewskiej) z rwanej, fragmentarycznej narracji. Domyślam się więc, że to, co dla mnie było wadą (nadmierna wierność oryginałowi, przez co skromna rozmiarem książeczka, lektura na jeden wieczór, rozrosła się w ponad trzyipółgodzinny spektakl), dla części widzów będzie zaletą spektaklu. Ale do rzeczy.

Sam Vonnegut w pierwszym rozdziale Rzeźni pokpiwa z niewielkiego rozmiaru swojej rozwichrzonej książki, opowiadając o palącej potrzebie, żeby opowiedzieć o tym, co się wydarzyło w Dreźnie w lutym 1945 roku i o usiłowaniach znalezienia dla tej opowieści języka. Liber z Kmiecikiem włączają do spektaklu niemal cały wstęp, opatrzony stosunkowo niewielkimi skrótami – jedna dziesiąta książki rozrasta się do jednej trzeciej spektaklu. W tej pierwszej części Billy Pilgrim zostaje zaledwie zaanonsowany, punkt ciężkości jest przeniesiony na autora, którego osobowość za sprawą kostiumów grupy Mixer została rozbita na dziesiątkę aktorów. Vonneguci żonglują tutaj tekstem Rzeźni opracowanym przez Kmiecika, na krótkie momenty wchodzą w role przywołanych w nim postaci: drezdeńskiego taksówkarza, reporterki z agencji prasowej, ojca pisarza czy Bernarda O’Hare’a, przyjaciela Vonneguta z czasów wojny, jego żony i filmowca, który na wiadomość o kolejnej książce przeciwko wojnie odpowiada pytaniem: „Dlaczego nie piszesz książek przeciwko lodowcom?”. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy i książek, i filmów „przeciwko lodowcom” powstało tak wiele, to pytanie nabiera nowej aktualności. Zabieg zwielokrotnienia postaci autora znakomicie oddaje zgiełk w jego głowie, jego rozpaczliwy wysiłek, żeby przekonać świat (a przy okazji i siebie), że książka o Dreźnie nie jest tylko jego prywatną obsesją. Jest dynamicznie, jest szybki montaż (nawoływania do zwiększenia jego tempa powtarzają się zresztą w trakcie całego spektaklu), no i nadzieja, że potem, po przerwie, to dopiero będzie.

I rzeczywiście, po przerwie dzieje się dużo: twórcom udało się zmieścić w spektaklu znakomitą większość wątków pojawiających się w książce, widać wysiłek, żeby dla fragmentaryczności narracji, dla ciągłych przeskoków w czasie znaleźć dramaturgiczno-sceniczny ekwiwalent. Są punktowe próby wpuszczenia w świat Vonneguta współczesnej perspektywy – widać to w postaci Barbary (Maria Kania), córki Pilgrima, czy niemieckiego dowódcy (Tadeusz Ratuszniak). Jest świetnie grający i pięknie zgrany zespół Współczesnego, na którego zniuansowanym tle błyszczy Cieluch w głównej roli Pilgrima. Jest znakomita, syntetyczna scenografia Mirka Kaczmarka z grzybami bombowych wybuchów, ze spiralą piasku kończącą się pośrodku sceny teatralnej, tam, gdzie zamienia się ona w scenę muzyczną. Jest kontrast zieleni i fioletów, nadający śladom po wybuchach abstrakcyjną, kosmiczną formę. Jest znakomita muzyka Filipa Kanieckiego z solowymi transami Pilgrima, który swój niewykrzyczany ból i bunt odreagowuje, uderzając w talerze perkusji. Są świetne kostiumy Grupy Mixer, które filigranową Jolantę Solarz-Szwed zamieniają w obrośniętą tłuszczową podściółką Walencję. Jest w nich intrygujący klucz, który za pomocą dwóch rekwizytów – fioletowych kalafiorowych masek i rękawiczek w tym samym kolorze – zamienia wielokrotną osobowość Vonneguta z pierwszej części w zastęp Tralfamadorian w drugiej. Tych samych, którzy porywają Pilgrima na daleką planetę, żeby prezentować go gawiedzi jako osobliwość, pozwalając śledzić najbardziej intymne momenty jego życia. Tak przecież robi też autor, posługując się swoim bohaterem. Ten zabieg oraz mocne zaakcentowanie pierwszego rozdziału, który właściwie można traktować jako rodzaj wstępu do powieści, pozwala w teatralnej Rzeźni zobaczyć refleksję, której nie znajdziemy w książce – opowieść o bezwzględnej niekiedy relacji między autorem a postacią, którą powołuje do życia. Czy to kosmici sprawiają, że Billy Pilgrim wypada z czasu, czy za jego teleportacje odpowiada Vonnegut? Obie odpowiedzi są prawidłowe i Liber z Kmiecikiem celnie na to wskazują. Jest wreszcie zakończenie, które jest próbą ocalenia naiwnej wiary sprzed lat, że da się cofnąć czas, anulować wojnę, odwołać nalot, który jest przecież historycznym faktem, sprawić, że bombowce zamiast wzlecieć z niebo, cofną się do fabryk i zostaną rozłożone na części.

A jednak mimo tych wszystkich zalet Rzeźnia we Współczesnym nie porywa – może spektakl potrzebuje czasu, żeby nabrać tempa, żeby montaż kolejnych scen był naprawdę błyskawiczny, ale przede wszystkim wymaga kilku solidnych skrótów. Druga część po godzinie zaczyna się dłużyć – posługująca się skrótem, migawkowa opowieść staje się rozwlekła. Wiemy już, jak to się skończy, odkryliśmy zastosowany przez reżysera teatralny patent na Rzeźnię i przy wszystkich jego zaletach nie jesteśmy w stanie zdusić ziewania podczas kolejnej wizyty w obozowej latrynie. Marcin Liber, tak jak Billy, wypadł z czasu – może z jego perspektywy trzy godziny z okładem spędzone w tym scenicznym kosmosie to zaledwie oka mgnienie, z pozycji widza wydaje się jednak, że to trwa całe życie (Pilgrima).

07-07-2021

Wrocławski Teatr Współczesny
Kurt Vonnegut
Rzeźnia numer 5
tłumaczenie: Lech Jęczmyk
adaptacja: Michał Kmiecik
reżyseria: Marcin Liber
scenografia, światła, video: Mirek Kaczmarek
kostiumy: Grupa Mixer
muzyka: Filip Koniecki
choreografia: Hashimotowiksa
obsada: Maria Kania, Zina Kerste, Jolanta Solarz-Szwed, Krzysztof Boczkowski, Przemysław Kozłowski, Marcin Łuczak, Miłosz Pietruski, Tadeusz Ratuszniak, Krzysztof Zych, Kajetan Pietruszki (głos),
premiera: 26.06.2021

galeria zdjęć Rzeźnia numer 5, reż. Marcin Liber, Wrocławski Teatr Współczesny <i>Rzeźnia numer 5<i>, reż. Marcin Liber, Wrocławski Teatr Współczesny <i>Rzeźnia numer 5<i>, reż. Marcin Liber, Wrocławski Teatr Współczesny <i>Rzeźnia numer 5<i>, reż. Marcin Liber, Wrocławski Teatr Współczesny ZOBACZ WIĘCEJ
 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany TS
    TS 2023-11-22   18:56:57
    Cytuj

    Naprawdę dziwi mnie fakt, że 2 lata po premierze nadal tę "sztukę" grają. Dziwi też, że autorka recenzji wytknęła jedynie, że "przedstawienie się dłuży". To prawda, dłuży się niemiłosiernie, tak że każda scena zbiorowa w drugim akcie jest promykiem nadzieji, że to już koniec. Nadzieji płonej, bo żeby przytulić płaszcz trzeba przecierpieć kolejne niesmaczne gagi i bezsensowne bieganiny. Dłuży się. Ale w przypadku spektaklu, podczas którego z zażenowania odwraca się wzrok, szczęka zębami i wyrwa włosy z głowy, to słowa dalece niewystarczające. Pierwszy akt to opowieść Vonneguta o tym, jak zabierał się za napisanie Rzeźni. Opowieść lapidarna i chaotyczna, gonitwa myśli, stąd też pomysł reżysera - zwielokrotnienie narratora - wydaje całkiem trafiony. Ale już tu pojawiają się problemy. Dostajemy 20 Vonnegutów biegających w kółko, sypiących zielonym piaskiem i podających swoje kwestie w sposób przerysowany i manieryczny, zupełnie jakby grali dla przedszkola. Po pierwszym akcie myślimy, że gorzej już być nie może, ale wtedy naprzeciw naszym oczekiwaniom wychodzi akt drugi. Festiwal żenady i krindżu, rodem z najgorszych współczesnych kabaretów. Książkę spłaszczono do poziomu żałosnej farsy. Nawet nie chcę sobie tego przypominać. Tłum piszczących kosmitów, potem SS-man udając niemiecki akcent robi niesmaczny stand-up, nagle Pain It Black na cały regulator, seks z babą oklejoną pluszowym tłuszczem, kosmici dają koncert, itd., a to wszystko przeplatane scenami, które usiłują być poważne, przez co są tylko bardziej niesmaczne od żartów o sondzie per rectum. Reżyser nawet tekstu o wysraniu mózgu nie potrafił wykorzystać - to chyba mówi wszystko. Nie ważne, czy miała to być lekka farsa, czy poważne zdaniem pana Libera przedstawienie. Nic sie tam nie kleiło, a aktorstwo było zwyczajnie jasełkowe. Z pełną odpowiedzialnością oświadczam, że gorszego spektaklu w życiu nie widziałem, nawet na festiwalu miniatur teatralnych w mojej szkole podstawowej.

  • Użytkownik niezalogowany Ola
    Ola 2022-03-24   23:36:18
    Cytuj

    Sztuka zaskakująca, cudownie zagrana, skłaniająca do myślenia. Wszystko to psuje fakt, że aktorzy cały czas pala na scenie papierosy, więc człowiek wychodzi cały śmierdzący dymem...