Ostatni gasi światło
Od wielu tygodni w lokalnych gazetach dziennikarski ostracyzm. W TV lakoniczne, zdystansowane newsy. W gabinetach i wywiadach polityków okolicznościowa nowomowa. Listowne wsparcie premiera, lecz rzeczywistość nominacji jest rzeczywistością abstrakcji boleśniejszej niż Ucho prezesa. Artyści zeszli do podziemia. Publiczność wyszła z teatru. Dziś wystąpi główny protagonista tych zdarzeń.
1.
Historia teatru zawsze była historią polityki, więc to musi być opis seansu social fiction.
Na widowni niewiele ponad 30 osób. Sporo luzu modowego. Dominują swetry. Wiek 60 plus. Panny w szatni jakby nieobecne. Bileterki przygaszone. Żadnego ożywczego rwetesu. Trzeci dzwonek. Siadamy. Z boku foteli pulpit z ekranem komputera. Przy nim realizator dźwięku, może wizji. I dwa pytania pragmatyczne w tyle głowy: Co musiałaby zmienić premiera Mirandoliny, by Wiesław Cichy nie złożył roli Rippafratty? Co takiego musiałoby się zdarzyć na scenie, aby widzowie T]pl pokochali Cezarego M., skoro Chory z urojenia okazał się artystyczną porażką?
Pytanie trzecie – najważniejsze: Czym jest teatr niemal doszczętnej pustki na widowni w sytuacji, gdy 13 kwietnia we wrocławskim Centrum Kongresowym Teatr Polski w Podziemiu pokazał Kształty stałe, po czym odebrał Kamyk Puzyny 2017 dla artystów i 600-osobowej publiczności walczącej o powrót do przeszłości? Zanim nastał M.
2.
Android w głośnikach usypia smartfony publiczności. Zdarzenia sceniczne otwiera energetyczna muzyka Tomasza Lewandowskiego. Jest bit i fun. Postpunkowy industrial, hardkorowe klimaty. Paradoksalnie ów rytmiczny zgiełk na zmianę z totalnym wyciszeniem świetnie skontrapunktuje nierealne wydarzenia, wszak Peter Turrini bawi się tekstem barokowej komedii Goldoniego. W kulturze muzycznej baroku basso continuo – podobnie jak punkowe porywy Lewandowskiego – stanowi fundament harmoniczny opery komicznej, a Mirandolina Wyszomirskiego okaże się z wielu powodów niewyśpiewaną opera buffa.
Goldoni zmagał się z kostycznością komedii dell’arte i opery komicznej. Pisał libretta dla Vivaldiego i Mozarta. Marzył o porządnej literaturze dramatycznej, o pełnych życia postaciach i skomplikowanych charakterach nowej Europy, o realizmie obyczajowym, o odrzuceniu masek. Marzył o oświeceniu publiczności, która chciała przedmiejskiej i cyrkowej błazenady. Musiał jej ulegać, więc zgadzał się na improwizacje komediantów, na śmieszące parweniuszy figury sceniczne, na gwałt na osobowościach.
Podobnie chciałby Turrini – w Austrii od lat zwany dramaturgiem agresji i szoku. Nonkonformista. Brutalista językowy. Wnikliwy analityk społeczeństwa konsumpcyjnego. Na widowni Sceny Kameralnej trzeba jednak wierzyć Internetowi, że da się autora postawić w jednym szeregu ze Schwabem, Bernhardem czy Mittererem, Mirandolina jest bowiem tylko teatralną zabawką, w której bohaterowie od czasu do czasu mówią „kurwa” i dłubią nożem w desce lub w okolicy pleców innych bohaterów – trzeba trafu, że to plecy Cezarego M. – planując zbrodnię.
Nie ma tu obsesji, są seksmisje. Nie ma polityki, jest czarno-biały, wulgarny, małomiasteczkowy kapitalizm komorniczy. Nie ma nienawiści na tle rasowym, jest targowisko próżności prowincjonalnej socjety i salonowy teatrzyk ulicznych hochsztaplerów. Co zaskakujące, w dziele austriackiego buntownika bohaterowie wielokrotnie wychodzą na proscenium, aby zapewnić nas, że naprawdę jesteśmy w teatrze – na prawdziwe życie nie mają bowiem czasu.
3.
Wrażenie komedii bulwarowej podkreślają dekoracje w cukierkowym stylu. Falujące walce kręcą się niczym palo antico di legno del barbiere, chociaż nie biało-czerwone, lecz biało-niebieskie spirale wypełniają horyzont. Zamiast kolumnad widzimy spiętrzone plastikowe foteliki. Obok lekka konstrukcja przezroczystej toalety-kapsuły czasu. Może to symbol kompletnie zbrukanego świata, jak w koszarowym dowcipie, lecz w kontekście inscenizacji mało czytelny.
Neony – tytularny i dekoracyjne – nasycają tę przestrzeń nadmorskiej słodyczy klimatem pocztówek z epoki pin-up girls. Jest nawet motorówka, na pokładzie której Mirandolina (Aldona Struzik) uwodzi Rippafattę (Cezary Morawski). Złocistobrązowa kurtyna z lśniących strug plastiku wyznacza granicę bajkosfery. Przed nią my, za nią teatralny komiks w dobrym gatunku. Błyskotliwa i pełna powietrza – choć to niewielka przestrzeń – scenografia Izy Toroniewicz nie udaje życia. Wydaje się, że istotnie wstępujemy na karty komiksu rysowanego czasem przez Milo Manarę pod dyktando opowieści Felliniego, kiedy niekiedy przez Tiziano Sclaviego, więcej tu bowiem z Dylan Doga niż z Podróży do Tulum.
Zło jest szykowne i pełne fanfaronady. Bandyci i oszuści – niemal eleganccy. Są niczym gangsterzy z kina noir lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku jak Rippafatta – charakterystycznie wysmakowany cavaliere, gadatliwy dominator, w równej mierze szybki kochanek, co totalny mizogin, któremu słowa „kurwa” i podziw dla kobiety równie łatwo składają się z losem Mirandoliny. W śnieżnym garniturze, kapeluszu, białym płaszczu od deszczu. Po trosze arlekin, po trosze kat.
Zło nosi kostium trefnisiów. Niczym fryzjerczycy mafii z Neapolu –w pstrokatych fatałaszkach i wypomadownym kaczym kuprze na głowie. Jak skrytobójca Fabrizio (Michał Chorosiński) – totumfacki bohaterki i niemal padrone pensjonatu „Mirandolina”. Niczym tandetni arystokraci z neapolitańskiej szopki jak markiz d’Albafiorita (Cezary Łukaszewicz) i baron de Ciccio (Marcin Rogoziński), którzy bawią się postaciami zbankrutowanego arystokraty czy erotomana-gawedziarza – na tle wspomnianej motorówki – niczym na planie Pół żartem, pół serio.
Dejanira (Iwona Kucharzak-Duda) i Ortensja (Iwona Stankiewicz) grają swe role, wypadając z kulis w skłębionych dziko perukach niczym Siostry Sisters Olgi Lipińskiej. Tylko Traspiro (Rafał Kronenberger) w tej bajce się nie mieści. Przewraca oczami, jak Cygan tresujący niedźwiedzia w Ośmiorniczce, dziabie nożem gigantyczną dechę, rzeźbiąc – nie dojrzałem z mego fotela – ni to wielką waginę, ni to minimalistyczny zarys postaci Madonny. W sumie materiał na śledztwo Dylan Doga, jak znalazł.
4.
To, co widzimy, nie jest tym, co się ewentualnie rozwarstwia w plany sensów. Błękitno-neonowy candy world to tylko opakowanie. Muzyka rozgrywa partyturę społecznej kontestacji Turriniego w kontrze do scenografii. Jest jak cytat z Urodzonych morderców, nie zaś – czego moglibyśmy się spodziewać – z płytoteki Nino Roty. Postacie z kolei mówią na tyle osobnymi językami, bawiąc się wymową, intonacją, dykcją, by sugerować kolejny plan interpretacji, abyśmy doznali rozczarowania nieodwracalnie chciwym i plugawym mikrospołeczeństwem. I to się Wyszomirskiemu udało.
Prostota fabuły jest pozorna. Podczas gry w skojarzenia wspomniałem zawartość dawnego „Przekroju”. Każda z postaci ma tu świat osobny, lecz stereotypowy. Zazwyczaj obrysowany kreską staranną, wyrazistą, acz niekiedy niedosłowną, skoro nawet manifestacje seksualne czy etyczne – Rippafratty czy Fabrizia – mają jakiś plan drugi, osobisty. Bohaterowie (i my) bawią się strzępami kultury świata. To są osobliwe chimery i fantomy moralne, jednak w trakcie niezbyt długiego przedstawienia naprawdę doznają przemiany. Nawet jeśli to tylko żonglerka słowami. Bo źli nigdy nie przestają być źli. Dobrych – poza Mirandoliną – tu na lekarstwo.
5.
Cała akcja dałaby się tedy zmieścić w notce prasowej tabloidu pod barwną fotografią właścicielki pensjonatu „Mirandolina”. Na pierwszym planie szukająca orgazmu kobieta w więzach statusu propetario, nadmiernie obciążonej przykrymi okolicznościami turystycznego biznesu. Na planie drugim pożądliwy oszust-absztyfikant i para niedołężnych erotomanów. Wreszcie – w tle, które zdominuje zdarzenia – ów cavaliere, zimny drań, co to wystrychnie wszystkich na dudka – zakochanych i chciwych.
Puenta musi zatem być banalna. Kapitalizm kaleczy. Nie pożądaj, bo stracisz poczucie własnej wartości. Bądź cyniczny, nim sam zostaniesz okpiony. Tyle mądrości w tym Turrinim. Prócz scenografii i fonosfery niezaprzeczalna wartość Mirandoliny to role Cezarego Morawskiego i Aldony Struzik.
Rippafratta Morawskiego jest postacią pełną szyku i stylu. Sprawnie przedziera się nie tylko przez banał pierwszego wrażenia, który nakłada nań kostium, ale i przez rafy banalnej fabuły. Co chwilę zmienia nie tylko styl narracji, ale i budzi sympatię odzieraniem słowo po słowie kulturowych masek swej postaci. Potrafi – chapeau bas za zimną krew – przebić się przez agresję niewiasty wykrzykującej feministyczne oskarżenia pod adresem postaci, którą on buduje z cudzych słów i intencji. No i dykcja, której wypada życzyć artystom podziemia po powrocie na scenę.
Aldona Struzik gra Mirandolinę konsekwentnie nienowocześnie. Zgadzając się na estetykę komiksu, nie druzgoce wrażliwości koneserów gatunku. Co prawda jest boleśnie niesprawna w scenie swoistej corridy przed Rippafattą, ale – rozumiejąc postać – nie grzęźnie w chwili słabości. Minuta po minucie wypowiada marzenia zaskakująco nam wspólne o udanym związku. Unika przy tym łatwych efektów. Nie obnaża ciała. Nie ekscytuje nadmiarem emocji. Bawi się kostiumem i formami dekoracji. Jest niezwykle swobodna na scenie. Broni eklektycznego języka postaci i baśniowego świata wyobrażeń, którymi napełnił ją Turrini.
Recytuje arię opery komicznej, w której Mirandolina – jako jedyna – wzrusza głodem bezinteresownej miłości. I zastanawia, gdyż kłamstwem okazują się wszelkie samcze umizgi.
6.
Mirandolina to dobre przedstawienie zagrane w niedobrych okolicznościach. Gorzki spektakl kończy Rippafratta, wykupując na licytacji pensjonat i wsadzając do więzienia Fabrizia. Koniec złudzeń. Także tych z naszego świata. Cezary Morawski schodząc ze sceny, gasi neony pensjonatu.
Marszałek Cezary Przybylski zapewnia w wywiadzie dla Onetu, że to ostatni pstryk warszawskiego aktora, który przegrał swą dyrektorską operę. Chyba wiem, co przegrał marszałek. Napiszę, gdy kiedyś pstryknie wyłącznikiem w urzędzie. Jakiś suspens w tym wszystkim musi być.
24-04-2017
galeria zdjęć Mirandolina, reż. Bartłomiej Wyszomirski, Teatr Polski we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
Teatru Polskiego we Wrocławiu, Scena Kameralna
Peter Turrini
Mirandolina
przekład: Jacek Lachowski
reżyseria: Bartłomiej Wyszomirski
scenografia i kostiumy: Iza Toroniewicz
muzyka: Tomasz Lewandowski
obsada: Iwona Kuchrzak-Dziuda, Aldona Struzik, Iwona Stankiewicz, Michał Chorosiński, Andrzej Olejnik (gościnnie) / Rafał Kronenberger, Cezary Łukasiewicz, Cezary Morawski, Marcin Rogoziński (gościnnie).
prapremiera polska: 2.04.2017
Anulka napisał(a):
Pani Anulko, czy pisanie komentarzy to jeden z pani obowiązków jako sekretarki Morawskiego?Anulka napisał(a):
Kto przeszkadza? Kto niszczy? Jakoś ostatnimi czasy trudno o blokowanie wejścia do teatru, jak to kiedyś bywało. Jednak widzom ciężko kupić bilet i oglądnąć. Albo nie cenią obecnych spektakli na te 15-60 PLN, w zależności od miejsca jakie się wybierze. Lub co bardziej prawdopodobne o obecny kształt TPL walczą ci, którzy do teatru nie chodzili i nie będą chodzić, a motywacje mają głównie polityczne. Czyli w mojej opinii bardzo złe to motywacje, tak samo złe, jak pozostawianie poprzedniego dyrektora, gdy ten zaangażował się politycznie i nie bardzo już miał czas na prowadzenie teatru.Każdemu i każdej wolno gustu mieć mniej, a zwłaszcza marzyć marzyć i marzyć. I to by było na tyle. Myk więcej jalowej dyskusji.
do Droga- nul wiedział,ale powiedział. Otóż, odpowiadając wierzę fachowcom i kompetentnym recenzentom.Mam też prawo jako widz oceniać sztukę i być z niej zadowolony lub nie. W tym przypadku bardzo sztuka i gra aktorów mi się podobała i było mi miło, że w końcu w tym teatrze mogłem obejrzeć coś, co mogę nazwać sztuką teatralną. Insynuacje napisane przez pana są nieprawdziwe.Co do widzów, wrócą do teatru jak nie będziecie przeszkadzać i niszczyć tak, jak to do tej pory czynicie !
Pani, nie istnieją recenzje obiektywne. Autor tejże był w radzie dyrektora Morawskiego ds. Teatru Polskiego. A po drugie, no cóż, 30 widzów...
Dziękuję za recenzję obiektywną i prawdziwą.Widzowie są podobnego zdania .