AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Ponure „radosne dni”

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Fot. Dawid Stube, Agencja Fotostube  

Pierwsza przygotowana za nowej dyrekcji premiera przyciągnęła do Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie tłumy. Nienawykłe najwyraźniej do takiej ilości widzów panie kasjerki nie nadążały z wydawaniem biletów. Utworzył się długi ogonek do kasy, który chwilami wystawał aż na zewnątrz budynku. Na szczęście mimo mrozu atmosfera, niczym w kolejce „po cokolwiek” za starych, niedobrych czasów, była gorąca i raczej radosna.

Za drzwiami strzeżonymi przez bileterki zrobiło się natomiast… „zadymiarsko”. I to w sensie całkiem dosłownym. Foyer wypełniały kłęby dymu, przez które z trudem przebijały się niewyraźnie majaczące postacie widzów. Kiedy otwarto drzwi, okazało się, że dym we foyer to nic w porównaniu z tym, co widać (czy raczej – czego nie widać, bo dym gęsty) w teatralnej sali. Tak oto premiera Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej w reżyserii Piotra Waligórskiego okazała się od samego początku kontrowersyjną zadymą.

Ci, którzy przywiązani byli do ascetycznej, minimalistycznej estetyki prapremierowej inscenizacji tego dramatu w TR Warszawa (reż. Grzegorz Jarzyna), mogli się czuć zaszokowani. Przyszli „na Masłowską”, a dostali Radosne dni Becketta. Zamiast pustej, oświetlonej zimnym światłem przestrzeni, na scenie w Gnieźnie królowała estetyka śmietniska, jak z filmu Wall-E, Ucieczki z Nowego Jorku czy innego obrazu prezentującego świat po wielkiej katastrofie. Była tam rozwalona pralka, lodówka bez drzwi, masa śmieci, wrak samochodu, bezlistne drzewo i dużo, dużo innych przedmiotów – a wszystko szczelnie otulone dymem. Przez pierwsze piętnaście minut spektaklu większości obrazów można się było raczej domyślać, niż je zobaczyć. W tej mgielno-dymowej chmurze pojawiały się i znikały rozmaite obszarpane postacie: pojedynczo i grupami snuli się jacyś oberwańcy –“ jakby bez celu i ładu; tu ktoś krzyknął, tam ktoś poskrobał i pogmerał między śmieciami – ot, zwykłe, utajone przejawy życia w świecie bez porządku.

Reżyser na własne życzenie wygasza w spektaklu wszystko to, co mogłoby stanowić materiał do dyskusji nad naszym tu i teraz. Ta pierwsza scena, podczas której właściwie nic się nie działo, stanowiła wprowadzenie w rzeczywistość spektaklową, w atmosferę schyłku świata. Oto akcja Między nami dobrze jest nie dzieje się już w kamienicy w Warszawie, a na jakimś wysypisku śmieci – slumsie zaludnionym przez ludzkie odpady z życia, w miejscu, gdzie zdarzyła się wielka katastrofa. Tylko – sądząc po estetyce przedmiotów, których nagromadzono na scenie aż nadto – katastrofa ta zdarzyła się nie dzisiaj, ale gdzieś w latach 80. ubiegłego wieku.

Problemem owej sceny była jej długość – ciągnęła się niemożebnie, tak że nawet najbardziej nierozgarnięty widz zdołałby się zorientować, gdzie akcja się dzieje i w czym rzecz. Choć słowo „akcja” nie wydaje się w jej przypadku najbardziej adekwatne. Takie wprowadzenie w spektakl mogłoby być ciekawe, bo było wizualnie dopracowane i inscenizacyjnie uzasadnione, ale przez to, że trwało tak długo, głównie niestety nużyło.

Reżyser postanowił wyostrzyć i doprowadzić do ekstremum znaki rozpadu świata, jakie znajdują się w tekście Masłowskiej. Moim zdaniem, właśnie to dodatkowe uwypuklenie, przerysowanie niektórych idei znajdujących się w dramacie było głównym błędem (myślowym) realizatorów tego spektaklu. Czym innym są bowiem rozmowy o przydatności kubeczków po jogurtach do przechowywania żywności i odsyłanie rozmówczyni do pokoju, którego się nie ma, w przypadku ludzi, którzy starają się utrzymać pozory zwykłego, dobrego życia, a czym innym są one w przypadku ludzi ze slumsu. W tej drugiej okoliczności takie rozmowy osiągają wymiar sarkastycznej groteski, która – paradoksalnie – traci większość swej mocy krytycznej (a posiada ją zarówno tekst dramatu, jak i prapremierowy spektakl Jarzyny). W przypadku bohaterów umieszczonych na śmietniku wszystkie te rozmowy o gazetkach z Tesco i spódnicach z supermarketu za dwadzieścia kilka złotych przestają być satyrą czy też krytyką konsumpcjonizmu, któremu poddają się nawet ci pozbawieni zdolności kredytowej, a stają się obrazkiem z krainy absurdu. Stają się obcym, na siłę wprowadzonym elementem artystycznej konstrukcji, który – owszem – może wywołać współczucie, ale pozostaje pewną abstrakcją.

Jest to bardzo mocno widoczne w sposobie budowania roli Małej Metalowej Dziewczynki (Anna Pijanowska). W gnieźnieńskim spektaklu Piotra Waligórskiego jest ona zestresowaną, lekko upośledzoną, dość prymitywną postacią (niemniej bardzo wyraziście i konsekwentnie zagraną), której reakcje na opowieści Staruszki (bardzo przejmująco zagranej przez Danielę Zybalankę-Jaśko) nie są świadomym odrzuceniem traumatycznego dziedzictwa wojny, wciąż wspominanego przez babcię, ale zdają się wynikać z ograniczeń intelektualnych bohaterki. To – owszem – buduje brak porozumienia między generacjami, ale na nieco innym – absolutnie jednostkowym poziomie (zdecydowana mniejszość wnuczek jest upośledzona umysłowo, trudno więc Małą Metalową Dziewczynkę traktować jako reprezentantkę pokolenia).

W ten sposób reżyser na własne życzenie wygasza w spektaklu wszystko to, co mogłoby stanowić materiał do dyskusji nad naszym tu i teraz. To jest mój największy zarzut wobec tego przedstawienia – chęć radykalnego wyjścia poza wskazówki interpretacyjne zawarte w tekście (aż się dziwię, że ja sama – zwolenniczka absolutnej swobody reżyserskiej – to piszę) wprowadziły Między nami dobrze jest na intelektualną mieliznę.

Poza wszystkim od strony czysto warsztatowej był to całkiem przyzwoity spektakl – inscenizacyjnie spójny, dobrze zakomponowany od strony wizualnej i dobrze, konsekwentnie zagrany. W drugiej części spektaklu, kiedy zestawione ze sobą zostają dwa światy – śmietniska i medialnego blichtru – narzucającym się wnioskiem jest to, że osoby zaludniające oba te światy są równie mocno oddalone od „normalnej”(?), „zwykłej” (?), „przeciętnej” sfery naszego życia. Zestawienie w jednej scenie obu ekstremów (bezdomni obecni są cały czas pod estradą i to jakby dla nich odbywa się ten spektakl medialny) znów przenosi wymowę tej sceny bardziej w obszary futurystycznej filmowej groteski (co podkreślały np. kostiumy postaci z estrady) niż refleksji nad tym, co „między nami”. Czy patrząc na kaleczącą się na pokaz Edytę (Martyna Rozwadowska), mamy pomyśleć, że i jedni, i drudzy cierpią? Czy głupkowatość Aktora granego (bardzo dobrze) przez Łukasza Chrzuszcza ma nas przekonać, że ograniczenia intelektualne spotkać można w obu tych ekstremalnych grupach społecznych i w obu funkcjonują one równie dobrze? Czy zestawienie tych dwóch światów miało pokazać, że oba są w sumie sobie bliskie?

Finał tej sceny wywołał u mnie pewnego rodzaju opór. Otóż na jej zamknięcie Chrzuszcz zamienia się w konferansjera-didżeja-frontmana i cała „medialna” grupa na koniec swojego występu postanawia „obdarować” zgromadzonych pod „sceną” bezdomnych piosenką grupy Hey Moja i twoja nadzieja. Jest to być może moje osobiste ograniczenie, ale nie potrafię patrzeć na spektakle teatralne jako na artefakty absolutnie wyodrębnione z kontekstu kulturowego, społecznego, politycznego (tym bardziej jeśli spektakle same przywołują kontekst innych wytworów kultury). Dlatego też trudno mi było patrzeć na tę scenę, nie myśląc o publicznym kontekście, w jakim piosenka ta się pojawiła – kiedy latem 1997 roku została użyta jako medialny hymn pomocy ofiarom wielkiej powodzi w Polsce. Wtedy słowa „moja i twoja nadzieja pozwoli uczynić nam cuda” brzmiały bardzo konkretnie i nie były tanim medialnym chwytem, a jako taki piosenka ta została wykorzystana w spektaklu Waligórskiego. Poza tym premiera w Gnieźnie odbyła się dwa tygodnie po finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który funkcjonuje trochę na zasadzie finałowego występu pokazanego w spektaklu. Z tym że w Między nami... końcowe show jest użyte jako przykład hipokryzji celebrytów. Jeśli wierzyć, iż rzeczywiście mamy w tej chwili w Polsce wojnę kulturalną, jak chcą to widzieć niektórzy, to czy ten finał należy rozumieć jako opowiedzenie się po jednej ze stron w owej wojnie? Czy może jest to również po prostu „niedomyślany” pomysł?

Bardzo szkoda mi tego przedstawienia, bo poza wszystkim od strony czysto warsztatowej był to całkiem przyzwoity spektakl – inscenizacyjnie spójny, dobrze zakomponowany od strony wizualnej i dobrze, konsekwentnie zagrany. Gnieźnieńska premiera Między nami dobrze jest posiada zatem elementy, które nie pozwalają tego spektaklu uznać za widowisko całkiem i do końca złe. To daje nadzieję na przyszłość, bo widać, że istnieje w gnieźnieńskim teatrze potencjał, na którym można budować dobre przedstawienia. A artystyczne niepowodzenia są wpisane w normalne życie teatru i nie zdarzają się jedynie tym, którzy nic nie robią.

P.S. Premierowy spektakl, który oglądałam i z którego napisałam recenzję, znienacka w ciągu niecałego tygodnia zamienił się w inny spektakl zatytułowany Światy równoległe/Między nami dobrze jest, jedynie „inspirowany” tekstem Doroty Masłowskiej.

3-02-2014

 

Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
Dorota Masłowska
Między nami dobrze jest

Obecny tytuł: Światy równoległe/Między nami dobrze jest
Inspirowane dramatem Doroty Masłowskiej
reżyseria i opracowanie muzyczne: Piotr Waligórski
scenografia i kostiumy: Jan Kozikowski
obsada: Katarzyna Adamczyk, Katarzyna Czubkówna, Sonia Jachymiak, Anna Pijanowska, Martyna Rozwadowska, Iwona Sapa, Daniela Zybalanka-Jaśko, Łukasz Chrzuszcz, Maciej Hązła, Wojciech Kalinowski
premiera: 26.01.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: