PPA OFF: Zaduma, zdziwienia i uprzedzenia
Nie będę ukrywał, lubię Nurt Off Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Są ku temu dość liczne powody. Wśród nich jeden z najważniejszych to chyba ten, że pokazywane w jego ramach prace rzeczywiście są w stanie mnie – jak podejrzewam, nie tylko mnie – zaskoczyć.
Żeby było jasne, nie uważam, że zdolność do zaskakiwania stanowi wartość samą w sobie, hołd dla której należy składać w każdej możliwej sytuacji. Jednak przewidywalność w poszukiwaniach artystycznych, tym bardziej wałkowanie tych samych tematów, niewątpliwie uznać należy za symptomy ulegania modom, zaniku oryginalności i niepokojącej stagnacji. Znowuż, nie będę twierdził, że teatr nie-offowy, realizowany poza patronatem wrocławskiego Capitolu, nie bywa zadziwiający, nieprzewidywalny i niebanalny. Rzecz jasna, że bywa. Więcej, nie jest też tak, że wszystko, co konkuruje o Tukana w wersji Off, przyciąga i olśniewa nowością. W zeszłym roku, dla przykładu, całość alternatywnego przeglądu została zdominowana przez wyraźny trend problematyzowania relacji jednostki, jej biologicznej i społecznej płci oraz tych czy innych oczekiwań wynikających z przynależności do niej. Prościej, imprezą rządził gender. Nurt Off zlał się więc poniekąd z rzeką mainstreamu.
Poniekąd, bo i tu zdarzały się rzeczy, których nie zobaczylibyśmy, gdyby nie konkurs, dający możliwość zrealizowania pomysłów, dla których zazwyczaj brakuje pieniędzy, przestrzeni, ale też zwykłego zrozumienia, czy chociażby wyrozumiałości. W tegorocznej edycji było podobnie. Organizatorzy zapowiadali „absolutne szaleństwo gatunków, konwencji i stylów”, wśród których „science fiction i baśnie, improwizacja i performance, multimedia i lalki, nieznane instrumenty i punkowy band”. I słowa swego, należy przyznać, dotrzymali. Było w rzeczy samej różnorodnie.
Zaczęło się właśnie od wspomnianej wycieczki w kierunku fantastyki mniej lub bardziej naukowej. Mateusz Baran, scenarzysta i reżyser 2039 Radioland, za pomocą wehikułu artystycznej wyobraźni przeniósł nas do przyszłości. Do świata po końcu świata, inspirowanego trylogią Dmitrija Głuchowskiego Metro oraz albumem Radioaktivität niemieckiej grupy Kraftwerk. Wyszło, mimo licznych koncertowych efektów świetlnych, naprawdę mrocznie. Na scenie w asyście kilku muzyków Laura Samojłowicz i Wojtek Kalita, rozprawiając o smaku herbaty z grzybów i przepuszczając przez siebie muzyczny krajobraz tytułowego Radiolandu, próbowali „wskrzesić ideę corocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej”. Być może dlatego tylko, że znaleźli się w ruinach teatru. Chociaż, jak podejrzewam, tak naprawdę cel był nieco inny. Za pomocą sztuki zamierzali sprawdzić, ile w nich, chodzących pozostałościach po niegdysiejszej cywilizacji, zostało jeszcze tego ludzkiego. Trudno powiedzieć, czy eksperyment się powiódł. Nie wiem nawet, czy jakakolwiek konkluzywność wchodziła tu w grę. Ale z pewnością – i tego bym nie bagatelizował – po raz kolejny dostaliśmy upomnienie, że równowaga jest niezwykle krucha. Każdy czyn pociąga za sobą odpowiednie, w tym też bardzo przykre, wręcz katastrofalne skutki.
I tu, w pewnym sensie przedłużając refleksje na temat szeroko rozumianej karmy, która, jak wiadomo, wpływa nie tylko na wszystkie wcielenia następne, ale i na poprzednie też, możemy przejść do propozycji dramatopisarki Agnieszki Wolny-Hamkało i reżyserki Katarzyny Dudzic-Grabińskiej. Ich opera lalkowa na podstawie Kroniki polskiej Galla Anonima potwierdza, jak dalece w ostatnich latach zbliżyliśmy się… do Rosji. Bo Rosja, jak mawiał jeden znany ichni satyryk, to kraj z nieprzewidywalną przeszłością. Polska ostatnio też. Obserwujemy wysyp (pseudo)specjalistów od historii, którzy zapewniają, że wszystko było inaczej, niż było. Każdy ciągnie kołderkę w swoją stronę, a polityka historyczna staje się zwykłą polityką w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Zgodnie z paradoksalną logiką tornada, najspokojniej musi być w jego oku. Czyli w tym wypadku takim oto Muzeum Kroniki Polskiej Galla Anonima, gdzie przypadkiem, bo uciekając przed deszczem, trafia grający pragmatycznie nastawionego biznesmana Jerzy Górski. Spotyka w tym miejscu ciszy, spokoju i zadumy oddaną swemu dziełu kustoszkę w wykonaniu Karoliny Gorzkowskiej. Ta ostatnia, jak to kustoszka, grając na różnych emocjach przybysza, spróbuje, skoro już nadarzyła się taka okazja, nawrócić przybysza na ścieżkę właściwej refleksji historycznej. Przybliżyć mu dzieje pierwszych Piastów. Sposób, który dla tego edukacyjnego zabiegu wybiera, wydaje się być nader atrakcyjny. Podążając nie tyle za literą, którą przysposabia do okoliczności, co za duchem oryginału, animując wszystko, co znajdzie pod ręką, w tym też puszki z piwem, roztacza wizje wydarzeń dawno minionej epoki. Robi to pięknie i oryginalnie. Tylko że jakby nie według kanonu. Przynajmniej tak uważa jej jedyny słuchacz, z łaski swojej i braku innych opcji zgodziwszy się na ten wykład. W przeszłości chce szukać i znaleźć wielkość i majestat. Potężne fundamenty, skałę, na której pierwsi władcy, a szczególnie Bolesław I nazywany Wielkim, zbudowali kościół zwany Polską. Powstaje więc pytanie, jak daleko potrafi – jak daleko niektórzy z nas będą w stanie – zajść w obronie własnej „jedynie słusznej” wizji?
Przyznaję, chętnie bym zobaczył to wszystko raz jeszcze. Przede wszystkim ze względu na kawał świetnego, zniuansowanego aktorstwa, dopełniający atmosfery wokal Karoliny Micuły oraz inteligentny, ironiczny, aktualny i jakże wielowymiarowy tekst Agnieszki Wolny-Hamkało. Kroniki Polskie to w zasadzie gotowy do eksploatowania na deskach teatralnych spektakl. Szkoda, jeżeli pozostanie wydarzeniem na jedną okazję. To samo mogę śmiało powiedzieć o Pokoju na Ziemi (scenariusz i reżyseria Mariusz Sibila). Nie jest to przedstawienie idealne. Chwilami mimo tu i ówdzie rozstawianych nawiasów ironii nazbyt pretensjonalne i patetyczne. Zbyt wielu rzeczy na raz próbujące dotknąć i zbyt odległe przeprowadzające analogie. A jednak nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem spektakl o podboju kosmosu. Przy tym oryginalny i wielce zastanawiający. Z niesamowicie ciekawą kreacją Błażeja Wójcika, który wcielił się w tak wyjątkową postać, jak Neil Armstrong. Jego twarz, dzięki kamerze oglądana w wielkim zbliżeniu, spokojna jakimś nadludzkim spokojem, jakby był wtajemniczony w plany boskie, lecz nie robił z tego wielkiego halo, twarz człowieka, który wie, co należy zrobić, lecz nie wie, co ma teraz odpowiedzieć natrętnemu dziennikarzowi, pozostanie jednym z najpiękniejszych momentów całej kilkudniowej imprezy. Sam zaś Pokój na Ziemi uważam za faworyta konkursu. Niestety, nie zobaczyłem Szalmy i Baśniowej Skrzypotrąby, która dostała Tukana Publiczności Off, lecz gotów jestem zawierzyć, że tym razem vox populi rzeczywiście był vox Dei.
Jury jednak postanowiło inaczej. I tu znowu zaskoczenie. Jeszcze większe niż ostatnio, kiedy statuetka trafiła w ręce Tomasza Szczepanka, który, streszczając na scenie biografię Whitney Houston, demonstrował, w jakim stopniu (nie)nauczył się śpiewać jak najczęściej nagradzana śpiewaczka w dziejach. Tym razem padło na Papety po raz pierwszy w Polsce – „Dramat rodzinny z elementami śpiewogry, rozpisany na sześć pacynek i czterech aktorów”. Rodzinny, bo opowiada o powrocie z emigracji w Anglii bliźniąt: fioletowoskórej ultranacjonalistki Marlenki i liberalnie nastawianego, marzącego o karierze reżysera filmowego, zielonoskórego Mirka. Parka ta, w towarzystwie brytyjskiej Ryby Jeremi, trafia do domu pozbawionej tożsamości schizofrenicznej babci oraz molestowanego przez księdza Dziadka.
Generalnie Papety… to jazda bez trzymanki po, niestety, doszczętnie wyeksploatowanych przez nie najwyższych lotów publicystykę polskich bolączkach. Szkopuł w tym, że łapiąc zasady konwencji, nie potrafiłem przekonać się, że te wulgarne, niesmaczne, wtórne i banalne wygłupy w nienajlepszym muzycznym opakowaniu są warte mojego mimicznego wysiłku. Jedyna scena, którą chciałbym zapamiętać z całego seansu, to wzbudzający mieszane uczucia papetowy teatr anatomiczny. Nie mniej jednak niezmiernie dziwi fakt, że scenariusz do Papetów… napisała tak wspaniała dramatopisarka, jak Maria Wojtyszko, której Piekłem-Niebem szczerze się zachwycam, a Kwiat paproci w Teatrze Słowackiego uważam za jeden z najlepszych spektakli dobiegającego powoli swego końca sezonu. Chociaż, znowuż, być może to tylko kwestia gustu. Po prostu mnie, jako marzycielowi i romantykowi, bliższy jest Księżyc i arcyludzkie ambicje przekroczenia własnej kondycji, niźli puszczający kolorowego pawia papet, który ma wreszcie wyciągnąć swoją głowę z dupy Sorosa.
Przegląd w ogóle, odniosłem takie wrażenie, w ciągu ostatnich czterech wieczorów testował moje poczucie humoru. Do tego stopnia, że zacząłem na poważnie wątpić, czy rzeczywiście coś takiego jak poczucie humoru posiadam. A nawet jeżeli, to chyba bardzo specyficzne, bowiem śmiać się wspólnie z widownią, i to tylko momentami, potrafiłem jedynie podczas występu teatru improwizacji Improkreacja. Musical o policjantach (taki temat podsunęła widownia) niestety nie dorównał improwizowanemu musicalowi o kaczkach, który w mniej więcej takim samym składzie zespół pokazywał podczas DOLi (Dolnośląski Festiwal Teatrów Improwizacji). Ale to bardzo wysoko postawiona poprzeczka. Dziękuję jednak „improkreacjonistom”, bez zbędnego patosu zrobili dokładnie to, co jakże skromnie zapowiedzieli. Najzabawniejszym elementem, skoro cały czas mówimy o zaskoczeniach, było zdumienie, w które potrafili wprowadzać siebie nawzajem.
Pozostawiając na boku niezbyt odkrywczy i niezbyt udanie wyreżyserowany koncert punkowy kobiecego odłamu Pożaru w Burdelu, który to zespół ma jakiegoś dziwnego bzika na punkcie Hanny Gronkiewicz-Waltz i czasami myli groteskę i absurd z grą w siatkówkę bez siatki, na osobny nie akapit, który mogę tu wygospodarować, lecz na cały artykuł zasługuje Casting Katarzyny Szyngiery. Ten przykład, kiedy doceniając intencje twórców i przez chwilę nawet nie wątpiąc w ich szczerość, ubolewam nad doborem środków i brakiem wyczucia. Na podstawie scenariusza Weroniki Murek Karolina Micuła, Agata Obłąkowska oraz Kama Salach próbowały obciążyć szkoły teatralne oraz cały system istniejących w ich obrębie stosunków władzy winą za umożliwianie molestowania seksualnego studentek i aktorek.
Temat bez dwóch zdań palący i niezmiernie ważny. Temat, z którym środowisko teatralne wciąż nie zmierzyło się w pełnym jego bolesnym wymiarze. Stoimy tu zaledwie u progu. I niejedno z pewnością jeszcze trzeba będzie przedsięwziąć. Tylko, znowuż, teatr nie samymi intencjami się karmi. Casting jako spektakl, jako dzieło sztuki, wypada blado. Blado, bo ma niezbyt przemyślaną strukturę dramaturgiczną, słabe teksty, muzycznie nie olśniewa i, co najgorsze, pod koniec niepotrzebnie ociera się o szantaż emocjonalny widzów. Szkoda, bo to wszystko jest niczym strzał w kolana dla podejmowanego zagadnienia. Nie będę przekonywał, że rozumiem ból uczestniczących w spektaklu dziewczyn oraz tych, które podzieliły się z nimi własnymi historiami, być może, nie mając podobnych doświadczeń, nie rozumiem go w najmniejszym stopniu, lecz z całego serca im współczuję i z całą stanowczością popieram ich niezgodę na taki stan rzeczy. Chciałbym jednocześnie, żeby zadały skurwysynom, czującym się bezkarnymi, cios nie do odparcia, cios miażdżący i śmiertelny. A to potrzebuje tyleż odwagi, co jakże przemyślanego, dbającego o każdy detal ataku. Bo nie łudźmy się, będą się bronić.
17-04-2019
Nurt Off w ramach 40. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 22-31 marca 2019, Wrocław