Tryumf mrówki
Po sznurku to teatr totalny – albo wstępujemy do rzeki błyskotliwych skojarzeń, awantury i przygody rozegranej na kilkunastu metrach kwadratowych, i toniemy w niej z rozdziawionym od uśmiechu i zaciekawienia dziobem, albo trzymamy się kurczowo masek głupawki, które nakłada na nas grupa rówieśników i brniemy w żałosne stereotypy.
Po raz drugi w życiu recenzuję najpierw widzów, nie aktorów. To jak się zdaje nasz dramat narodowy: nierozerwalne zrosty chamstwa i wrażliwości. Także w teatrze. Po prostu przyglądałem się kameralnemu, acz nieobjętemu światu, niepodległemu normom języka i zachowań w krainie nieposkromionej wyobraźni, i równocześnie słyszałem tuż za sobą seksistowskie suchary w koszarowym stylu – dowcipy uczniów z podstawówki: wulgarne, prostackie i kaleczące pokazywaną na scenie niezwykłość umysłu i sprawność oraz urodę ludzkiego ciała. Ale smutki zostawmy na koniec.
Po sznurku to spektakl błyszczący, choć nie błyskotliwy. Błyszczący talentami autorów tekstu, reżysera i – jednak nie zawsze – aktorów. Teatr lalek (a może teatr dla dzieci) nakłada bowiem na aktorów manierę interpretacyjną, która w żywym planie może przeszkadzać – nienaturalność dykcji, gestu i dynamiki ciała. Mimo widocznego od pierwszych chwil oryginalnego konceptu widowiska-wirowiska Joannie Gerigk maniery tej nie udało się zdjąć ani z Józefa Frymeta, ani z Anny Zych. Pisarz Frymeta zazwyczaj ryczy jak lew z kreskówki, srożąc się na nieproszonych gości, a Zychowa Pani Ania, choć piękna i świetnie rozgrywająca swą osobowość, śmiga po scenie niczym pingwin z Magadaskaru – trzeba czy nie. Ta niewspółmierność konwencji aktorskich nieco spektakl osłabia.
Być może powodem tych niedokreacji są zbyt monochromatycznie narysowane postacie. Oto wdzieramy się wraz z Piotrem (brawurowy Tomasz Maśląkowski) do dość ponurego mieszkania Pisarza. Wśród lekko chybocących się szklanych ścian-okien światło wydobywa coś jakby wielkie pudełko z gazet: dom ze słów w przestrzeni z widoków. Fantazmat niczym korytarze w starych kamienicach Kłodzka. Klatka i akwarium równocześnie. Kraina mroku i nieczarownej imaginacji na temat świata zewnętrznego – tak czynią postarzale panny i wdowy, polegując na parapetach, szeroko rozpościerając łokcie i komentując wygląd przechodniów.
Przestrzeń martwa niczym ryba, którą pielęgnuje Pisarz – jedyny towarzysz karpiowatego monstrum w najprawdziwszym domowym akwarium, które jednak przypomina gigantyczny słój z formaliną. Bo karp Pisarza też już nie wierzy w sens udawania czegokolwiek. Raczej – jak te zaokienne panny – lewituje na boku ni to drzemiąc, ni zapadając w niebyt. Powieść pisarza także się ni to pisze, ni to przypomina. Coś tam się mruczy w fotelu o ważności pierwszego zdania i bohaterze książki, o Albercie, który chciałby znaleźć się nad stawem – sam na sam ze swoim karpiem.
Miłość, oddanie, ciepło i sytość można opowiedzieć w każdy sposób. Czochramy się zatem z niepokojem po czubku głowy, o co chodzi z tymi karpiami, Albertami, niewypowiedzianymi zdaniami, nienapisanymi powieściami. Świat jest czy nie jest? Gdy zaczynamy rozumieć, że to samotność jest głównym bohaterem sztuki, na proscenium wpada jak bomba Piotrek. Wielki dzieciuch. Odwracając powszechną frazę: mały stareńki. Bo to chłop na schwał w kraciastej koszuli i dżinsach, prawie kowboj, a przecież wdziera się do tej półmartwej przestrzeni rozwijając kłębek sznurka i plotąc w przestrzeni sznurkowe ścieżki. Witalny pan labiryntu ciasnych myśli i ksenofobii Pisarza przyszedł tu, przybiegł jak po sznurku.
W życiu rozwinięty kłębek sznurka może do nas doprowadzić tylko kot lub dziecko. Dorośli będą się mizdrzyć, krygować, certolić, bo na szpilkach i w garniturze tak bawić się nie wypada. A dziecko bawiąc się pozwoli, by zabawka wiodła je ku nieznanemu. Czasem ku zatraceniu – zgoda. Ale najczęściej ku radości i niezwykłości. I taki jest Piotrek. Gada jak najęty. Rysuje białym mazakiem po szybach. Skleja słowa i obrazy-rebusy jakby był dadaistą, wydobywa jednak z nich sensy niezwykłe i nieoczekiwane.
Po pierwsze wywołuje z pamięci kobiety, które są pośredniczkami pomiędzy zakręconym światem wielkiego dziecka a metafizyką. Metafizyką, która czerpiąc z zabaw dziecka zadziwiająco się udorzecznia. A to w niemal komiksową, smarowaną na szybach opowieść o fizjologii, protestującej przeciw tzw. normalnemu światu. To znów w materializację duchów, bo Pani Ania nie ma czasu iść do nieba – musi wszak zrobić zakupy, posprzątać i przekonać pisarza, że inni mają prawo do miłości, dopóki żyją. Kiedy indziej znów – jak papież – trzeba by połknąć balonik, aby trafić wprost do nieba i ujrzeć sens całości.
Wbrew chamskim docinkom części małoletniej widowni jest to metafizyka, które nie urąga ciału człowieka, lecz je oczyszcza z wulgarności i stereotypów. Kiedy zatem nad sceną wreszcie popłynie w przestworzach rozświetlonych lampkami-gwiazdami wielki balon ryby, aż klaszczemy w dłonie znów wierząc, że dziecięctwo wyobraźni i magia są najprawdziwszym językiem kosmosu. Prawda z kolei wymaga nie medialnych pomówień i klątw, lecz pracowitego przeżywania.
Świat Piotrka właściwie nigdy się nie zaczyna i nie kończy. Jest potokiem słów, które jak rzeczony kłębek sznurka oplatają bardzo różne wyobrażenia, doznania, fantazje, by w końcu oplątać i język. Słyszymy zatem zdania pozornie nieskładne, metafory zdumiewające, które wszakże mają jakiś sens większy – choćby sens oryginalności. Dlatego śmiejemy się z Piotrka jedzącego ciastka w brzuchu mamy i sami zaczynamy łaknąć takich ciastek. Bo miłość, oddanie, ciepło i sytość można opowiedzieć w każdy sposób. Niekoniecznie czerpiąc z Wikipedii.
A poza tym czy nie jest fajnie zamiast jak niegdyś Tadeusz Różewicz spacerować z kaczkami po parku zaprosić do podróży mrówkę i panią Krysię (jaką znów Krysię?) i pomknąć do Paryża-sklepu, żeby obuć dzika w kozaki? Dlatego Pisarz w końcu przestaje dukać o Albercie, rozumiejąc, że nie jest ważne ani pierwsze zdanie powieści, ani sny karpia. Ważne, by się pochylić nad drugą istotą i nią się zachwycić. No chyba że ta opowiada chamskie dowcipy jak moi współwidzowie. Trzeba zapytać Piotrka, co z tym zrobić.
Niepotrzebnie w programie uprzedzono widzów, że autor tekstu jest człowiekiem niepełnosprawnym. Dla spektaklu nie ma to znaczenia. Dla dobrej zabawy tym bardziej nie.
3-11-2014
galeria zdjęć Po sznurku, reż. Joanna Gerigk, Wrocławski Teatr Lalek ZOBACZ WIĘCEJ
Wrocławski Teatr Lalek
Po sznurku
na podstawie tekstów Piotra Gęglawego i Romka Zańki
scenariusz i reżyseria: Joanna Gerigk
scenografia: Jan Polivka
muzyka: Sebastian Ładyżyński
instrumentaliści: Julia Karpeta, Krzysztof Karpeta
konsultacje choreograficzne: Jacek Gębura
obsada: Józef Frymet, Tomasz Maśląkowski, Anna Zych
premiera: 11.10.2014
Jak dla mnie tekst ok, bez przesady
Recenzent z baroku jakiegos wyrwał się i żeby pojać te jezykowe zawiłosci, trzeba nerwów, że hej. Tak byc zakochanym we włąsnym jezyku, to godne podziwu, szkoda tylko, ze ci, co czytaja, chcieliby dowiedziec się czegos o spektaku.