AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wyspa skarbów

Wyspa, reż. Grzegorz Bral, Teatr Pieśń Kozła we Wrocławiu
Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.
A A A
Fot. Mateusz Bral  

Możecie kręcić nosami, ale moim zdaniem 4 grudnia oglądaliśmy teatralne arcydzieło na miarę legendarnego Apocalypsis cum figuris. Szekspirowskie echa narracji, polifoniczne pieśni aktorów i niezwykła ekspresja ciał tancerzy ożywiają wyobraźnię widza przez wiele godzin po zakończeniu spektaklu. Sala przy Purkyniego wydawała się za mała,by pomieścić Wyspę Grzegorza Brala i Ivána Péreza.

1.
Podobnie jak legendarny poemat sceniczny Grotowskiego Wyspa to kolekcja epizodów i postaci, więc narracja zrywa się, jest migotliwa, choć bywa konsekwentnie naprzemiennie rytmiczna w dynamicznych obrazach tanecznych i wystudzonej traumie chóralnego śpiewu. Także dzięki sugestywnej, wysmakowanej muzyce Jeana-Claude’a Acquavivy i Macieja Rychłego. Artyści wspierają pieśni gestami, które znamy z innych spektakli, ale to nie reżyserska słabość, lecz poszukiwanie kosmicznych rezonansów – jak rzekłby Grotowski.

Zapewne obok podziwu pojawią się w was wątpliwości. Teksty recytowane wzmagają – zwłaszcza na początku spektaklu – poczucie dystansu wobec choreograficznych i śpiewaczych poczynań. Choreografia, choć totalnie zagarnia ciała tancerzy, bywa zrazu nieco monotonna. Ale już po kwadransie – używając języka IT – odpłyniecie na tę wyspę bezstratnie, ku nieobjętemu pięknu, fascynującej ekspresji i zadumie. 

2.
Przed laty w apokryficznym performansie Grotowskiego zdarzenia spajał Ciemny – mistrz ludzkich słabości, religijny bluźnierca i heretyk. To był głos epoki. Grotowski, tworząc Apocalypsis…, był otoczony licznymi apokryfami od Brooka i Schumanna, Becka i Maliny, Lagerkvista i Felliniego po Pasoliniego. Odchodząc od paradygmatów klasycznego teatru, literatury, muzyki czy filmu, poszukiwał teatru źródeł, potem nowej, rytualnej rzeczywistości ponad czy też obok sztuki. Grzegorz Bral teatru nie demontuje.

Inna rzecz, że jest to teatr naprawdę ubogi. Szatnia to żelazny wieszak w korytarzyku. W łazience spotkacie półnagiego aktora myjącego zęby tuż przed spektaklem. Brak tu groteskowego bufetowego realizmu. Żeby zjeść, trzeba wyjść z teatru. Nie ma kulis i kuluarów. Nie ma foyer. Bral ceni widza kontemplującego. Szuka w nim urody, skupienia i powagi. Nie przekreśla także dramatu. Zamienia jednak klasyczny tekst sceniczny w libretto metafizycznej ekstrawagancji. 

U Brala wielkim magiem samotności jest zatem nie Prospero, czego oczekiwalibyśmy, wspominając Szekspirowską inspirację spektaklu, lecz anemoi, czyli aktorzy, a raczej kreowane przez nich „powietrzne instalacje” w neutralnej, czarno-białej, klarownej przestrzeni – taneczne wiry, wielogłosowe śpiewy i intonacje, przyspieszone oddechy zmęczonych ciał, klekot stóp. Oto obiekty materialne, które uruchamiają naszą wyobraźnię, choć zazwyczaj jako element widowiska są ledwo dostrzegalne.

Wrocławski spektakl wysmakowanego estetycznie teatru Brala jest przede wszystkim rzeźbą z rozedrganego powietrza. Z rozległych, wielopiętrowych i kilkuplanowych fonii śpiewaków, z ruchu powietrza wywołanego przez maestrię animowanych ciał, ze światłocienia rzeźbionego na płaskich powierzchniach ścian lustrami i strumieniami reflektorów. Kilkanaście krzeseł, luster, ciała i cienie. Jak w czarnobiałym kinie Langa, Murnaua, jak w poprzedzającym kino syntetyczną ekspresją światła teatrze Reinhardta.

Krzesła, reflektory, lustra okazują się scenografią bogatą i wieloznaczną, czyniącą w pustej z pozoru przestrzeni zarówno krainę zwielokrotnionych egzystencji z Burzy, jak i niemal scientyczny zapis wysiłku aktora – kiedy krople potu, odciski wilgotnych dłoni znaczą tafle szkła zapisem indywidualnego wysiłku niczym preparaty pod mikroskopem. To wzruszające i wyjątkowe.

Zdumiewające, że choć doznajemy wrażeń niemal całkowicie analogowych, gdyż nawet komputer oświetleniowców przycupnął niewidocznie w przejściu między rzędami krzeseł, rzecz zda się nad wyraz nowoczesna i ponadczasowa. Jej współczesność nie bierze się wszakże ani z rekwizytów, ani ze scenografii, lecz z teatralnego przeżycia.

To dziejące się „teraz żyję i doznaję” nie ma granicy, bo przecież nie jest nią lśniąca czernią plastiku podłoga dawnego refektarza. Ani rozbielone ściany odcinające pierwotną bryłę klasztornej budowli. Ani modlitewnie wysklepione sufity. Także nie stłoczone ku górze rzędy krzesełek widowni. Ani te proste, czarne krzesła – raz postumenty szekspirowskich dziwostworów, to znów designerskie poprzez grę świateł dekory ścian.

3.
Byt materii Grzegorz Bral ograniczył do minimum. Czarne kostiumy, przywołujące styl współcześnie noszonej odzieży, nie są elementem znaczącym. Znaczą bose stopy śpiewaków i obute stopy tancerzy. Ci pierwsi – dzięki swej szczątkowej nagości – zostają jakoś wyróżnieni. Stają się chórem mędrców, a wspinając się na siedziska krzeseł, zmieniają się niemal w figury świątynnego tympanonu, w stwory fantastyczne, czasem w chimery, erynie albo i w zaczarowanych Arieli z Burzy.

A potem – niespiesznie wracając na podłogę – uwalniają nagie stopy, dłonie i twarze z powinności ilustracyjnych, przyglądają się sobie, rozmawiają, opowiadają świat samotnego, sponiewieranego przez innych ludzi człowieka w polifonicznej pieśni. Jedni jako inicjatorzy historii zagubionego Prospera, drudzy jako współświadkowie prawdy i miłości Mirandy.

Czy Szekspir jest na sali? Tak. Jako burza oddechów i miłosnych gestów. Wszystko wokół Wyspy faluje. Oglądamy przypływy i odpływy – po introdukcji dominuje energia polifonicznego śpiewu, potem o nasze ciała uderza fala pobudzonego tańcem powietrza. I znów. I znów. Bohaterów otacza wzburzone morze, wichry, piana fal, rozpacz rozbitków i targające nimi namiętności. Nie ma tu szekspirowskiej magmy zdarzeń. Raczej kolekcja scen. Sklejanych rytmem światła i muzyki.

Cudem wieczoru z pewnością jest Orla McCarthy. Piękno wcielone. Miranda? Może jednak Amfitryta. Ale przede wszystkim żywioł panujący nad światem Prospera, lecz animujący zdarzenia z chirurgiczną precyzją. Jej ciało jest skończenie doskonałe, mniejsza upozowane czy wściekle roztańczone, nie pomijając banalnego, medialnego – by tak rzec – piękna młodości. Wraz z pozostałymi tancerzami tworzy niezapomniane układy choreograficzne. Lekkość, wręcz oniryczność tego ruchu oszałamia, zwłaszcza, że układy są ekspansywne, energetyczne i trwają aż do umęczenia ciał.

Pamięć ruchu jest w tancerzach w Wyspie perfekcyjna. Opisując tańcem skomplikowane uczucia i stany natury, sięgając do głębi doznań człowieka śniącego o miłości i wolności, poruszają się wewnątrz kompletnego świata. Zaiste bez trudu przełożycie obraz z własnych oczu na stany i doznania każdej z postaci, na lęki i zachwyty. Świetnie wykonana praca Ivána Péreza oraz całej szóstki. McCarthy wyróżniam za nieopisaną lekkość bytu i naturalność postaciowania. Ale doceńcie Christophera Tandy’ego, Ines Belder Nacher, Yi-wei Lo, Leona Poultona i Willa Thompsona. Tworzą jeden organizm.

4.
Skromne libretto Alicji Bral to wiersze autorskie, fragmenty Antygony Sofoklesa, tradycyjne pieśni gruzińskie i greckie, ułamki z Ptaków Arystofanesa. Za eksplikację całości niech posłużą wersety z pieśni Prosper: „Nie wiedziałem kim jestem – wszystko trwało bez przyczyny / Pojawił się lecz był nieobecny / Stary człowiek z popękanym jak sosna ciałem / Jego oczy – wyspa pośrodku głębokiej samotności. / Jego serce pulsowało. / Ocalał”.

Oszczędne słowa młodej kobiety, która czyta Szekspira niezwykle zmysłowo, widzi jego bohaterów w minimalistycznych obrazach. To nie jest zapis ze smartfonu. Przeglądamy się w kadrach-metaforach, które sporo miejsca zostawiają dla nas, widzów oszołomionych powietrzem z wyspy-grobu Prospera. „Szacuję wartość mojego życia” – czytamy w książeczce-programie. „Oddychamy wspólnie / wypełnieni miłością”. Przypomina mi się Breathe Pink Floydów i tamte lata miłości. One także miały swoich Kalibanów i Mirandy.

5.
Prosperem zda się w tym spektaklu sam Grzegorz Bral. To przyjemność patrzeć, kiedy – usadziwszy widzów – siada obok nich na poduszce i całym sobą ogląda Wyspę. Jego ciało i twarz mówią wiele. Jest jak jedno z animowanych przez aktorów luster. Daje znaki. Zachęca do wysiłku. Świeci światłem spektaklu. Okazuje zachwyt. Wreszcie spokojnym głosem oznajmia: „It’s all over!”. Wtedy słychać kilkunastominutowe owacje.

Wyspy nie sposób zrecenzować. To rzecz, którą powinno się oglądać wielokrotnie live, potem, wciskając stop/play, oglądać klatka po klatce zapis wideo, jeśli kiedyś powstanie. Następne spektakle można zobaczyć od 9 do 12 lutego we Wrocławiu. Idźcie koniecznie!

28-12-2016

 

Teatr Pieśń Kozła, Wrocław
Wyspa / Island
według Burzy Williama Szekspira
reżyseria: Grzegorz Bral
dramaturgia i teksty pieśni: Alicja Bral
muzyka: Jean-Claude Acquaviva, Maciej Rychły i tradycyjne pieśni gruzińskie
choreografia: Ivan Perez Aviles
przygotowanie pieśni: Łukasz Wójcik
przygotowanie chóru: Kelvin Chan
obsada: Obsada: Anu Salonen-Almagro, Julianna Bloodgood, Jenny Kaatz, Olga Kunicka, Natalia Voskoboynikova, Magdalena Kumorek, Katarzyna Janekowicz, Magdalena Wojnarowska, Dimitris Varkas, Kelvin Chan, Michał Rudaś, Łukasz Wójcik, Peyman Fallahian Sichani
tancerze: Christopher Tandy, Ines Belder Nacher, Orla Mc Carthy, Yi-wei Lo, Leon Poulton, Will Thompson
premiera: 1.12.2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: