AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zachwyt wsteczny

Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
 

Wydawnictwo Uniwersytetu Oksfordzkiego opublikowało na początku października książkę pod intrygującym tytułem: Surfing Uncertainty: Prediction, Action, and the Embodied Mind („Serfując po niepewności: Przewidywanie, działanie i umysł wcielony”). Autor – Andy Clark, profesor logiki i metafizyki na uniwersytecie w Edynburgu – proponuje fascynującą wizję pracy mózgu. Swoją teorię nazywa PP: predictive processing, „procesowanie przewidywania”. Zdaniem Clarka nasz mózg nie odbiera świata pasywnie, reagując na informacje dostarczane przez zmysły, ale z góry przewiduje, jakie informacje może otrzymać.

Uczestniczy zatem aktywnie w konstruowaniu obrazu rzeczywistości. Upraszczając nieco całą wielce złożoną teorię, można powiedzieć, że postrzegamy w świecie głównie to, co wcześniej spodziewamy się zobaczyć. Jeśli nie przewidujemy, że na boisku podczas meczu koszykówki pojawi się człowiek w kostiumie małpy, to możemy tego człowieka po prostu nie zauważyć, jak dowodzi głośny amerykański eksperyment.

Na czterystu stronach swej książki Clark przekonująco dowodzi, że projektowanie przyszłości zostało wbudowane w biologię naszego mózgu. Z różnym skutkiem, nie zawsze pozytywnym. Jeśli błędnie wyobrazisz sobie rzecz, której właśnie szukasz, możesz jej nie znaleźć.

Testowałem teorie Clarka podczas jednego z przedstawień tegorocznego Festiwalu Dialog. Wybrałem się na spektakl artystów z Nowej Zelandii. Tytuł przedstawienia, W jej ustach kamienie, z niczym mi się nie kojarzył. Byłem ciekaw, co mój mózg wykreuje z tego zupełnie mi obcego wydarzenia. Pełen nieoczekiwań udałem się na Wrocławskie Bielany do dużego studia ATM.

Wchodząc na widownię, od razu zostałem oślepiony silną lampą ze sceny, jedynym i raczej ekscentrycznym sposobem oświetlania olbrzymiej przestrzeni. Mój mózg desperacko i bez powodzenia usiłował nadać sens narastającej niewygodzie ciała. Wreszcie światło zgasło. Zaczęły się śpiewy w ciemnościach. Chór kobiet melorecytował unisono wersy w bardzo pięknym języku. Domyśliłem się, że to maoryski. Po kilku powtórzeniach na podłodze z przodu sceny rozbłysnął intensywny neon. Nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. Moje sędziwe oczy odmówiły współpracy. Z bólu. Na szczęście miałem ze sobą lornetkę. Mogłem ominąć nieznośny neon. W mrokach przestrzeni scenicznej jawiły się tymczasem fragmenty kobiecych ciał. Z głośników płynęła elektroniczna muzyka. Przez lornetkę mogłem podziwiać egzotyczną urodę Maorysek. Były ubrane w czarne suknie. Ich usta też zostały pomalowane na czarno. Jedna z pań miała bardzo duże wargi i jej czarne usta sprawiały wrażenie wielkiej dziury w środku twarzy. Dość przerażający widok.

Wszystkie panie unisono wykonywały zwykle podobne gesty. Większość tych gestów kojarzyła mi się wyłącznie z różnymi treningami aktorskimi. Tylko kiedy panie wysuwały gwałtownie rękę do góry, słyszałem niemy krzyk. Cały spektakl przez hipnotyczną powtarzalność gestów miał chwilami atmosferę transowego obrzędu. Przez lornetkę mogłem jednak zobaczyć, że nie wszystkie panie równo się ruszały i równo śpiewały, a jedna, w partii solowej, wręcz straciła głos. Pewnie z powodu czerwonego pyłu, którym się posypywała w trakcie wykrzykiwania pieśni. Prawdopodobnie osiadł na jej strunach głosowych.

Niektóre obrazy były naprawdę piękne. Przez lornetkę. Bo kiedy próbowałem oglądać spektakl nieuzbrojonym okiem, natychmiast moje spojówki wybuchały płaczem. Najpiękniejszy był koniec. To zresztą jedyna scena w przedstawieniu, którą potrafiłem w całości zrozumieć. Panie z czarnymi ustami i w czarnych sukniach zapadały się w czarny mrok. Wracały do innego świata.

Wychodziłem z dużego studia z ulgą i skołowany. Nie potrafiłem ogarnąć tego przedsięwzięcia. Bolały mnie oczy. W domu zagłębiłem się w Internet, żeby poczytać o maoryskim przedstawieniu. Pomysł, reżyseria, scenografia i choreografia to dzieło jednego człowieka. Nazywa się Lemi Ponifasio. Pochodzi ze wsi Lano na jednej z wysp archipelagu Samoa. W roku 1995 założył w Auckland zespół teatru i tańca współczesnego MAU. Nie jest to stała grupa teatralna, bo wykonawcy dobierani są do każdego projektu osobno. Głównym demiurgiem artystycznym projektu pozostaje do dziś Ponifasio. Jest sławny. Rok temu festiwal w Edynburgu zamówił u niego specjalne przedstawienie na stulecie wybuchu I wojny światowej. Spektakle MAU pokazywane są na całym świecie.

W rozmowie w Agatą Saraczyńską Ponifasio wyznał, że swoją sztuką chce ożywiać lepszą cząstkę człowieka, że jego artystki są piękne, co im często powtarza, i że tych, którzy jak on piękna szukają, zabiera z małych wiosek rozsianych po Pacyfiku na największe sceny świata. Dowiedziałem się też z Internetu, że Ponifasio konstruuje swoje spektakle z lokalnych rytuałów i obrzędów. Że źródłem przedstawienia pokazanego podczas Dialogu był tom poezji Romy Potiki Stones in Her Mouth (1992), poświęcony maoryskim kobietom. 

W miarę czytania moja pamięć o przedstawieniu w dużym studiu ATM ulegała modyfikacjom. Coraz lepiej myślałem o tym spektaklu. Coraz więcej rozumiałem. Nagle dużej mocy nabrał czerwony krzyż wymalowany na ciele nagiej kobiety. Mój mózg skutecznie zmieniał nie tylko mój obraz przeszłości, ale też moje odczucia. Oślepiające światło przestało dominować nad moimi wspomnieniami z tego wieczoru. W miarę jak Ponifasio i rdzenne artystki z MAU wzbudzali mój szacunek, ich spektakl podobał mi się coraz bardziej…

Wszystko to działo się zgodnie z teorią Clarka. Mózg projektuje świat zarówno w przyszłość, jak i w przeszłość, a doświadczenie owe projekty modyfikuje. Nasz „światoobraz” nie jest bowiem stabilny. Wciąż się przemienia i mutuje, a nasz umysł nie ustaje w formułowaniu nowych hipotez, które lepiej jeszcze przewidzą kolejne doświadczenie i będą bardziej spójne z aktualnymi okolicznościami lub dominującymi ideologiami.

Teraz spektakl z Nowej Zelandii mi się podoba, a nawet mnie zachwyca. Już wiem, że autorzy tego przedsięwzięcia to osoby poważne, podejmują ważkie problemy, a nade wszystko reprezentują lud rdzenny, a ludy rdzenne należy szanować, bo zbyt wiele krzywd wycierpiały…

28-10-2015

 

VIII Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog – Wrocław, 17-18.10.2015

Teatr MAU, Nowa Zelandia
Lemi Ponifasio
W jej ustach kamienie
pomysł, reżyseria, scenografia i choreografia: Lemi Ponifasio
reżyseria światła: Helen Todd
kompozycja moteatea: Ria Te Uira Paki, Te Ara Vakaafi, Rangipo Wallace-Ihakara, Mere Boynton
kompozycja whaikorero/oratorium: Hinerongonui Kingi
kompozycja poi: MAU Company
obsada: Hinerongonui Kingi, Kasina Campbell, Manuao Ross, Mere Boynton, Mihirewiti Morgan, Rangipo Wallace-Ihakara, Ria Te Uira Paki, Rosie TeRauawhea Belvie, Te Ara Vakaafi, Te Rau o Te Huia Pou
 premiera: 7.12.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: