Autor się boi, niedobrze
Magda Piekarska: Czy pani się boi przyszłości?
Magdalena Drab: Tak.
Czego najbardziej?
Niestety, jestem z natury lękliwa, więc przyszłość jako wielka niewiadoma jest źródłem wielu moich obaw. Teraźniejszość nie pomaga w opanowaniu tego strachu. Dziś dzięki narzędziom internetowym otrzymujemy codziennie taką ilość informacji, jakiej nie jesteśmy w stanie przetworzyć i jaka wcześniej nie miałaby szans do nas dotrzeć. Ponadto przeważająca ich część jest zła. Kilkaset lat temu człowiek wiedział, co dzieje się w jego wsi, miasteczku czy dzielnicy. Dziś docierają do nas informacje z całego globu. To spory ciężar. Dla mnie trudny do udźwignięcia i zdecydowanie większy, niż to zaplanowała natura. Trudno w takim świecie nie zwariować. Jako szary człowiek mam mnóstwo narzędzi do poszerzania wiedzy czy pozyskiwania informacji i niemal żadnego wpływu na rzeczywistość. To podatny grunt dla lęków i frustracji. Poza tym jestem sentymentalna, lubię świat, do jakiego się przyzwyczaiłam. Myśl o tym, że się zmieni, wywołuje we mnie opór i lęk.
Czego najbardziej się pani boi?
Najbardziej przeraża mnie kryzys klimatyczny i jego konsekwencje. To zupełnie nowa sytuacja dla ludzkości. Nie mamy sprawdzonych recept, a czas goni. Boję się o przyszłość mojej córki. Martwię się, czy będzie bezpieczna i szczęśliwa. Czuję się za nią odpowiedzialna. Mam niestety przeczucie, że segregowanie śmieci i sadzenie drzew to za mało. A prezydentem raczej nie zostanę.
Czy te lęki znajdują odzwierciedlenie w serialu teatralnym 5.0, który można oglądać na internetowej antenie Teatru Modrzejewskiej w Legnicy?
Mam nadzieję, że nie, że udało mi się je opanować i spojrzeć na różne aspekty przyszłości z dystansu. Chociaż kiedy zobaczyłam pierwszy odcinek, pomyślałam sobie: „Autor się boi, niedobrze”. I mimo że w kolejnych odcinkach mówimy o nienajlepszych wariantach zmian następujących w przyszłości i o mało przyjemnych konsekwencjach naszych dzisiejszych działań, mam nadzieję, że nie widać w nich mojego prywatnego lęku.
Z lękami można sobie różnie radzić – opowiadając o nich, albo biorąc je w nawias, traktując z przymrużeniem oka.
Nie lubię straszyć ludzi, także w teatrze. W 5.0 chciałam zastanowić się nad możliwościami rozwoju wydarzeń, nad tym, co wynika z pewnych tendencji i prognoz. Chciałam oswajać ten świat także poprzez poczucie humoru, bo ono zawsze jest uzdrawiające. Jednocześnie bardzo chciałam, by serial był dotkliwy, dawał do myślenia – nie chciałam poczuciem humoru bagatelizować problemów, o których opowiadamy. Towarzyszyła mi magiczna wiara, że jak sobie opowiemy taką historię w teatrze, to pomysł zostanie spalony i ludzkość będzie musiała wymyślić własną, lepszą wersję wydarzeń. W tym sensie oswajam swój lęk, realizując sztucznie w teatrze pewien scenariusz.
Przyjrzyjmy się tym lękom. W pierwszym odcinku ludzie z punktu widzenia władzy zbędni, w tym weganie, mają zostać zesłani na Marsa. Warunków dla przetrwania naszego gatunku wprawdzie tam nie ma, za to świetnie sobie radzą rośliny.
W pierwszym odcinku Ziemia przestanie być wystarczająca, planeta nie wytrzymuje naszego ciężaru, odrzuca go, więc nowym pomysłem na ekspansję ma być przestrzeń kosmiczna. W drugim na podstawie badań genetycznych przelicza się użyteczność ludzi, to, czy warto w nich inwestować, na ile są opłacalni. Pula genów decyduje o tym, kto się nadaje, a kto nie, Ziemia staje się miejscem dla wybranych, a tematem odcinka są inwalidzi genetyczni i ich los. Jest tu zawarta też opowieść o przerodzeniu się sztucznej inteligencji w byt równy człowiekowi. Trzeci odcinek mówi o tym, jak galopująca poprawność polityczna zostaje posunięta do ostatecznych granic, jak pogłębia się inwigilacja, a emocje przestają być własnością człowieka. Czwarty to opowieść o potrzebie miłości, o głodzie społecznej akceptacji wywindowanym do nieznośnego poziomu, o emocjonalnych igrzyskach, którym towarzyszy jednoczesne zmniejszanie się wrażliwości społecznej. Bohaterem ostatniego, podsumowującego, krótszego od pozostałych odcinka jest dziecko, które narodziło się już tylko jako byt cyfrowy, wirtualny, po tym, jak ludzie zaczęli masowo rezygnować ze swojego biologicznego ciała. To dziecko zastanawia się, kim chce być i czy aby na pewno człowiekiem. W tym celu uczy się między innymi o nas z roku 2021. Patrzy na nas jak na postaci historyczne z dziecięcą naiwnością.
Co było inspiracją? I czy tylko netflixowe Black Mirror?
Moim pierwszym skojarzeniem było Black Mirror, ale pomysł serialu bez wspólnych bohaterów wszystkich odcinków był też dyktowany myśleniem praktycznym w trudnych czasach epidemii i kwarantanny. Podział na mniejsze grupy, które ostatecznie jednak zmieszały się ze sobą, miał pozwolić nam grać w zależności od tego, kto byłby zdrów i cały. W Black Mirror inspirowała mnie niczym nieograniczona zabawa z przyszłością i konwencją, a także poruszanie ważnych tematów, często istotnych także we współczesności i przez to interesujących. Bo przyszłość przychodzi niepostrzeżenie i nie przypomina sterylnej wizji pokładu statku kosmicznego rodem z produkcji SF z przełomu wieków.
Zależało mi, żeby 5.0 było zakotwiczone w dzisiaj, żeby to nie była jakaś odległa, obca, pojechana wizja. Zawsze łatwiej utożsamić się z takim obrazem przyszłości, która zaczyna się ziszczać na naszych oczach. Szukaliśmy z reżyserem Piotrem Ratajczakiem i Joanną Kowalską badań naukowych i prognoz. Znaleźliśmy rzeczy, które jeszcze nie tak dawno wydawały się nie do pomyślenia. Pamiętam artykuł o tym, że amerykańska armia pracuje nad telepatią, licząc, że za sześć lat będzie ją wdrażać do działań wojskowych. I o locie na Marsa – są ludzie, którzy święcie wierzą, że za cztery lata tam się znajdą. Czytałam też o nanobotach, o tym, że będzie można wszczepić człowiekowi na przykład talent do komponowania muzyki lub poczucie humoru. Dla mnie jako osoby z branży kreatywnej taka wizja jest przerażająca. Talent, ta wydawałoby się nieuchwytna cecha, której nie można się nauczyć, stanie się dostępny dla każdego. I koniec z poczuciem wyjątkowości!
Czarownice napisane dla teatru Układ Formalny też są odpowiedzią na współczesne lęki?
Mierzą się przede wszystkim z wielkim bagażem przeszłości. Z tym, co wypada, a czego nie. A to się niestety niewiele zmienia na przestrzeni wieków. Straszna, przemądrzała kobieta, która nie pasuje do wzorca, budzi współcześnie agresję i niechęć, tak samo jak kilkaset lat temu. W tym tekście ważne było dla mnie opowiadanie historii, poszukiwanie magii i rytuału jako rzeczy coraz bardziej obcych naszej cywilizacji, a bardzo potrzebnych i kobiecych.
Pandemia intensyfikuje strach?
Miałam różne momenty podczas pandemii. Jako pierwsze pojawiły się euforia i szczęście. Byłam naprawdę bardzo zmęczona i nagle wszystkie zobowiązania zniknęły. Wreszcie można było odpocząć, spędzić chwile z rodziną. Przypomniałam sobie, czym jest wolny czas. Zrozumiałam, że bardzo wypaczyłam to pojęcie w dorosłym życiu, kiedy zamienił się w przymusowe wyjazdy i kolekcjonowanie atrakcji. Od lat z wakacji przyjeżdżałam zmęczona, a już trzeba było iść do pracy. Przyszła pandemia i nagle przestaliśmy cokolwiek musieć. Poczułam się, jakbym była znów dzieckiem. Siedzę sobie na dywanie pośród zabawek i czekam, aż pan premier powie mi, co zdarzy się jutro. Nic mnie nie goni. Robiłam naprawdę to, na co miałam ochotę bez żadnych ograniczeń czasowych. Rzadki luksus. Nasza cywilizacja funkcjonuje z przymusem posiadania celu, a kiedy przymus zniknął, bo celu nie dało się umieścić w żadnym konkretnym punkcie przyszłości, okazało się, że mamy naprawdę wolny czas. Cudowne doświadczenie.
I jak ten brak przymusu wpłynął na twórczość?
Nie najlepiej, bo przestałam pracować. Oczywiście, na początku myślałam, że teraz zrobię wszystko, na co nie miałam czasu do tej pory, nadrobię zaległe lektury, zrealizuję własne projekty. Po czym doszłam do wniosku, że najbardziej chcę sadzić kwiaty i tym się zajmowałam przez pierwsze cztery miesiące pandemii. A potem pojawiły się już pewne lęki bytowe. Dorośli ludzie powinni jednak od czasu do czasu pracować.
No dobrze, kwiaty posadzone i co dalej?
To było pytanie, które zadałam sobie w okolicach wakacji. Odpowiedzi na nie pojawiają się na bieżąco. Nie robię w tym sezonie nic z tych rzeczy, które planowałam, a miałam być bardzo aktywna reżysersko. Jednak teatry się zamknęły, produkowanie nowych rzeczy stało się ryzykowne, skurczyły się fundusze, plany się rozmyły. Dziś nawet nie dopytuję, kiedy będą miały szansę na realizację, bo nie wiem, czy ktokolwiek zaryzykuje odpowiedzi na takie pytania. Znów jesteśmy w momencie, kiedy nie wiemy, czy nie zamkną nas znowu.
Te znaki zapytania wiążą się nie tylko z pandemią – także z przyszłością legnickiego teatru, z którym jest pani związana. Na stanowisko dyrektora zarząd województwa dolnośląskiego ogłosił konkurs.
Tak, teraz słowo konkurs nabrało szczególnych rumieńców, także dlatego, że nie wiemy, czym taka decyzja jest podyktowana, czego możemy się spodziewać, co zarząd w ten sposób stara się uzyskać.
Może się okazać, że w czerwcu, kiedy konkurs zostanie rozstrzygnięty, będzie to inny teatr niż ten, do którego pani trafiła kilka lat temu. I ta stała: Teatr Modrzejewskiej = Jacek Głomb, zostanie zburzona.
Studiowałam w Łodzi, gdzie w Teatrze Jaracza dyrekcja Waldemara Zawodzińskiego też była stała. Nie wydawało mi się to zjawiskiem dziwnym. Brak stabilizacji w tej kwestii kojarzył mi się z niekonsekwentna linią artystyczną i problemami w zespole. Do Legnicy trafiłam, bo chciałam pracować w teatrze, który będzie miał zadowalający poziom i da mi poczucie stabilności. Nie widziałam się w farsach albo na castingach w Warszawie. Legnica wydała mi się takim właśnie uczciwym, dobrym miejscem.
Modrzejewską utożsamia się z Jackiem Głombem. Jak się pracuje w teatrze tak mocno naznaczonym postacią dyrektora?
Cóż, trudno, żeby było inaczej po 27 latach dyrekcji, kiedy prawie cały zespół zaczynał pracę, kiedy Jacek już tu był. To on stworzył to miejsce i zasady w nim panujące. Ostatnio zaczęłam dużo pracować w innych teatrach i odróżniać to, co jest specyfiką Jacka. Wcześniej myślałam, że wszędzie jest tak samo. A nie jest. Sposób, w jaki Jacek prowadzi ten teatr, na pewno wpływa na to, jacy jesteśmy jako zespół. Tu się gra dużo, w wielkoobsadowych spektaklach. Jacek ceni sobie przywiązanie, nie przychodzi się do tego teatru na jeden czy dwa sezony. Efektem są dobre relacje między aktorami, ale też czasem niedosyty i potrzeba wykazania się inicjatywą. Taki teatr uczy pokory, ale też budzi głód robienia więcej. Jest twórczy, wymagający, z dobrą atmosferą między ludźmi. Nie wyczuwa się tu rywalizacji, co jest super, bo nie wszędzie tak jest. Aktorskie stereotypy, to całe budowanie własnej legendy, egocentryzm, przeżywanie recenzji – na to nie ma tu miejsca. Z drugiej strony, cóż Legnica ma do zaoferowania oprócz teatru? Chociaż ostatnio na rynku z rozmowy między przechodniami wyłapałam krzepiące zdanie: „nie wiem, czy wiesz, ale Legnica jest w pierwszej piątce jeśli chodzi o iluminacje”.
Są jeszcze monstrualne czerwone donice.
Więc jeśli teatr zniknie, zostaną nam iluminacje i donice. Jestem spokojna.
Zostanie pani w Legnicy po rozstrzygnięciu konkursu?
Nie wiem, zależy, kto go wygra. Mam obawy, że w związku z tą sytuacją nikt sensowny do niego nie stanie, oprócz Jacka. Tak naprawdę wszystko może się zdarzyć. Wolę nie fantazjować ani o wynikach konkursu, ani o pandemicznych obostrzeniach.
Jeśli wrócą, wróci online. Pisze pani z myślą o tej formule?
Nie, pracuję z myślą o żywym teatrze, to sytuacja zmusza nas do pracy ze spektaklami streamingowanymi. Na pisanie ma to jednak niewielki wpływ.
Ale na formułę serialu już tak.
Z pewnością. Oglądanie spektakli online na początku pandemii było dla mnie trudnym doświadczeniem, ale mam wrażenie, że uczymy się nowego medium i dziś te realizacje są już o wiele lepsze. Teatr online powinien mieć jednak jakiś powód, temat, który sprawi, że nabierze sensu. Wiele fajnych spektakli niekoniecznie dobrze wypada w streamingach, nagraniach. Dlatego nie jestem zwolenniczką tego, żeby je puszczać w sieci po to tylko, żeby wykazać, że mimo pandemii teatr istnieje. On istnieje przede wszystkim na żywo i widzowie przez kilka miesięcy o nas nie zapomną. Wracają po otwarciu teatrów, słychać owacje po zakończeniu przedstawień i to jest ważne. Teatr nie powinien mieć kompleksów, lęków o siebie, choć oczywiście to, jak jesteśmy traktowani przez władzę, je prowokuje. Pamiętajmy, to zawsze była rozrywka dla niewielkiego procenta społeczeństwa. Oczywiście, są też inne powody tej internetowej nadprodukcji teatralnej – dla gigantycznej grupy wolnych strzelców pandemia stała się piekłem, odcinając ich od możliwości zarabiania na twórczej pracy. Ale czy nie lepszy byłby sensowny program pomocy, pozwalający przeczekać zły czas, zamiast wspierania niewielkimi kwotami tysięcy internetowych projektów? Czy nie ważniejsze jest to, żeby artyści mieli zapewniony byt, niż żeby robili cokolwiek za bardzo niewielkie pieniądze? Przyznam, że teatr w sieci zaczyna mnie jednak uruchamiać jako nowe medium.
I co pani w nim widzi?
Szansę na samotne, intymne spotkanie z widzem. Dobre dla krótkich form albo konceptów igrających z tą błahością i bylejakością naszego obsesyjnego wchłaniania treści przez ekran telefonu.
I za to się pani dziś zabiera?
Przede wszystkim pracuję teraz nad powieścią, na której napisanie dostałam stypendium prezydenta Wrocławia. To będzie mocno oniryczna opowieść o nieistniejącej gwieździe kina, która występuje w nienakręconych filmach, wyświetlanych w nieistniejącym kinie. Dziś mogę zdradzić, że będzie nosić tytuł Betty Bloom. Projekcje nienakręconych filmów. W tym projekcie pociąga mnie mieszanie języka scenariuszowego z prozą, bawienie się ujęciem, filmowymi gatunkami. A nienakręcone filmy jakoś się zrealizują, bo chciałabym, żeby w przyszłości książkę promowały jak najbardziej filmowe trailery.
Ale myślę też o indywidualnym selfie-projekcie, internetowym spektaklu, który będzie kręcony z ręki i który opowie o tej naszej żebraninie o odrobinę uwagi.
Tym aktorskim?
Też, bo przecież cały ten onlajnowy wysyp spektakli jest łaknieniem akceptacji, potwierdzenia, że jest się potrzebnym. Ale myślę o tym szerzej, bo dziś wszyscy tego uznania jesteśmy spragnieni. Chciałabym zrobić to w formie internetowej modlitwy o uwagę. I opowiedzieć też o tym, co nam umyka. Bo choć jesteśmy tu i teraz, choć utrwalamy nasze życie na bieżąco, bo stało się to prostsze niż kiedykolwiek wcześniej, to ostatecznie szybko zapominamy, co się wydarzyło. Sama widzę, że mam więcej pamiątek po sobie z dzieciństwa, niż po swoim życiu obecnym.
Zaczęłyśmy rozmowę od lęków, to może skończmy bardziej optymistycznie – na nadziei?
Mam wiele nadziei. Wierzę, że natura będzie mądrzejsza od nas, że my też trochę zmądrzejemy, że nauczymy się funkcjonować w tej rzeczywistości, która tak szybko się zmienia.
Że zaczniemy za nią nadążać czy sobie odpuścimy?
Chciałabym, żebyśmy umieli sobie odpuścić i żeby to nie brzmiało dla nas jak klęska.
Pytanie, czy możemy się zatrzymać?
Konsumpcjonizm nie był z nami od zawsze, pojawił się w pewnym momencie jako wynalazek naszych czasów. Skoro przestanie się sprawdzać, może znajdziemy lepszy pomysł, nowy model. Rozpoczniemy nową erę. Czemu nie?
A czy po antyutopii nie chodzi pani po głowie teatralna utopia?
Oj, nie wiem. Teatr, ten mój także, raczej czepia się nieprzyjemnych rzeczy. Ale zrobić coś, co jest absolutnie pozytywne, ale nie pretensjonalne, to byłaby wielka rzecz w teatrze.
24-02-2021
Magdalena Drab – aktorka, dramatopisarka, reżyserka teatralna. Absolwentka PWSFTviT w Łodzi. Zawodowo związana z Teatrem Modrzejewskiej w Legnicy (od 2014) i z offowym Teatrem Zamiast. Dla tego pierwszego ostatnio napisała scenariusz serialu teatralnego 5.0, wyreżyserowanego przez Piotra Ratajczaka, i zagrała w drugim jego odcinku. Laureatka m.in. Nagrody The Best Off za autorski monodram Curko moja ogłoś to – rytmizowany biuletyn z wystawy Marii Wnęk i Gdyńskiej Nagrody Dramaturgiczną oraz Alternatywnej Nagrody Dramaturgicznej za tekst Słabi. Ilustrowany banał teatralny.
Ale Ty jesteś naiwna córka dulskiej
Jako dramatopisarka kompletna grafomanka.