AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Komedia o końcu świata

Marcin Hycnar  

Jakub Kasprzak: Reżyserujesz dyplom Wydziału Aktorskiego warszawskiej Akademii Teatralnej. Skąd pomysł, żeby wystawić Fizyków Friedricha Dürrenmatta?

Marcin Hycnar: Jestem z Fizykami za pan brat od czasów licealnych. Wtedy przeczytałem tę sztukę po raz pierwszy i od tamtej pory jest ona dla mnie jakoś ważna… Wielokrotnie wracałem do niej z zamiarem wystawienia jej. Proponowałem ją kilku dyrektorom różnych teatrów w Polsce, ale żaden nie był zainteresowany. Twierdzili, że sztuka jest mało współczesna, że nie bardzo jest po co ją dzisiaj wystawiać. Kiedy ze strony studentów 4 roku Wydziału Aktorskiego pojawiła się propozycja współpracy nad spektaklem dyplomowym, dałem im do wyboru dwa teksty. Oba były równie interesujące pod względem materiału aktorskiego, oba dawały szansę pokazania się, ponieważ posiadały odpowiednią ilość ról z dobrą proporcją między kobietami i mężczyznami. Ku mojemu zaskoczeniu i radości studenci zainteresowali się Fizykami. Chyba zdecydowali się na nich właśnie z tego względu, że to mało znany tekst. Bo powiedzieć, że jest rzadko wystawiany, to nic nie powiedzieć. Nie grano go naprawdę od bardzo dawna. A wydaje mi się, że niezwykła forma tego tekstu, połączenie kryminału i groteski z wypowiedzią na naprawdę niebłahy, korespondujący ze współczesnością temat, sprawia, że warto go dzisiaj wystawić.

Zdradzisz, co stanowiło alternatywę?

Tak – to był Ożenek Gogola. Ta sztuka także chodzi mi po głowie i pewnie ten zamiar również kiedyś urzeczywistnię. Ale tym razem stanęło na Fizykach.

Kryminalna fabuła, poruszająca problem dylematów współczesnej nauki, okazała się dla studentów atrakcyjniejsza niż gogolowska satyra na relacje damsko-męskie?

Myślę, że zaważył fakt, że Ożenek jest znaną i często grywaną sztuką i mimo że mój pomysł zahaczał o aktualne konteksty, poniekąd zapisane w tekście i możliwe do wydobycia, to jednak prawem pierwszego zachwytu wygrała precyzyjna struktura tekstu Dürrenmatta.

Tekst został napisany w latach sześćdziesiątych jako reakcja na zaogniającą się zimną wojnę i lęk przed katastrofą nuklearną. Dyrektorzy, z którymi rozmawiałeś, nie dostrzegali w tym niczego aktualnego?

Mieli prawo myśleć, że jedyne obowiązujące w tym tekście konteksty dotyczą lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, bo takie inscenizacje widzieli i takie pamiętają. Ale mi się zdaje, że wciąż Fizycy są o czymś, że warto ich wystawiać. Może dziś trochę inaczej niż wtedy, z innymi przesunięciami akcentów, ale jednak.

Odpowiedzialność uczonego za swoje odkrycie to według ciebie nadal palący problem etyczny?

Dzisiaj myśl o odpowiedzialności świata nauki za postęp, który jest niestety okupiony ofiarami, nabiera szerszego wyrazu. Oskarżamy przecież nie tylko fizykę, ale w ogóle cały postęp cywilizacji. Bardzo dotkliwie odczuwamy to w ostatnich miesiącach. Obrazy pokazywane w mediach poszerzają spektrum wypowiedzi i otwierają dyskusję o zyskach i stratach wynikłych z postępu.

Czyli wątek ekologiczny?

Trudno dzisiaj od tego uciec. Odpowiedzialność spoczywa nie tylko na świecie nauki, ale także na przemyśle, na technologii, na każdym pojedynczym człowieku. Jak pisał Dürrenmatt w swoich 21 punktach w związku z „Fizykami”: treść fizyki dotyczy tylko fizyków, ale skutki fizyki dotyczą całej ludzkości. To brzmi górnolotnie, ale wydaje mi się, że odpowiedzialność za losy świata spoczywa na każdym, kto korzysta z owoców postępu.

Tak jak kiedyś oskarżano Oppenheimera o skutki wynalezionej przez niego bomby atomowej, tak teraz na ławie oskarżonych posadzić można Łukasiewicza – wynalazcę lampy naftowej, Benza i Diesla – konstruktorów silników spalinowych czy rodzinę Rockefellerów, która zbiła fortunę na wydobyciu ropy?

Tak, wydaje się, że spektrum winnych bardzo się poszerzyło od 1961, kiedy powstała sztuka.

To ciekawe, że nie doszedłeś do porozumienia z żadnym dyrektorem. Temat ekologii, którym żyją dzisiejsze media, często pojawia się w najnowszych produkcjach. Radosław Rychcik w Iwonie, księżniczce Burgunda kazał głównej bohaterce przemawiać słowami Grety Thunberg, Weronika Szczawińska w Komunie // Warszawa wystawiła Rozmowę o drzewach...

Co mogę powiedzieć? Tamte rozmowy nie były konfliktowe, ale spotkania z dyrektorami są, jakie są, i jasna sprawa, że nie wszystkie propozycje jednej strony są akceptowane przez drugą. Może moi rozmówcy byli zbyt konserwatywni i w temacie ekologii nie widzieli jeszcze takiego zagrożenia? Ale faktycznie nikt nie był zainteresowany. Myślę, że jest to propozycja repertuarowa nienależąca do najłatwiejszych. Ja jako twórca zadaję sobie trud przede wszystkim rozczytania tego, co napisał autor. Za swoje główne zadanie uważam wyrażenie myśli dramatopisarza poprzez wybór odpowiednich środków wyrazu. To jest oldschoolowe myślenie, ale w przypadku tego tekstu, tak dawno niewystawianego w Polsce, to jest konieczne. Szukam widza, który przychodzi do teatru nie tylko po rozrywkę, nie tylko po emocje, ale nie boi się także usłyszeć kilku słów refleksji na temat kondycji świata. Wierzę w publiczność. Może nie u wszystkich ta wiara jest równie mocna?

Mówiłeś, że twoim zdaniem Fizycy zawierają odpowiedni materiał aktorski na dyplom studentów 4 roku. Co konkretnie miałeś na myśli?

Wydaje mi się, że tekst zawiera kilka krwistych postaci, a do tego atrakcyjną, quasi-kryminalną fabułę z elementami thrillera i groteski. Świat Fizyków doprowadzony jest do granic logiki i dlatego wydaje się groteskowy, chociaż nie absurdalny. To ważne rozróżnienie. Rzeczywistość Dürrenmatta nie jest nonsensowna. Wręcz przeciwnie – sens pociągnięty do ostateczności daje wrażenie groteski. Ten aspekt komediowości jest obecny i pozwala dźwignąć ważne tematy. Autor w każdej kolejnej scenie igra z przyzwyczajeniami widza, ciągle detonując to, co widz brał za pewnik. Dürrenmatt ciągle wpuszcza nas w maliny, kiedy w kolejnych sekwencjach okazuje się, że to, w co wierzyliśmy, to wkręt. Dzięki temu bohaterowie są niejednolici – na przestrzeni sztuki zmieniają barwy. To daje szansę na zbudowanie migotliwych, mozaikowych postaci, ciekawych i silnych, jeśli chodzi o charaktery.

Słyszałem kiedyś anegdotę o Tadeuszu Łomnickim, który grał w Teorii Einsteina Cwojdzińskiego i który, przygotowując się do roli, rzeczywiście czytał o teorii względności. Kiedy podczas jednego z przedstawień zdarzyło mu się pomylić tekst, zaczął własnymi słowami tłumaczyć widzom, dlaczego czas jest pojęciem względnym. Czy uważasz, że aktor grający w spektaklu poruszającym naukowe zagadnienia powinien je studiować i zrozumieć?

Są aktorzy, którzy potrzebują podtekstów spoza tekstu literackiego, i są tacy, którzy nie. Celem i wyzwaniem jest przede wszystkim to, żeby dla wykonawców jasne były słowa, które padają ze sceny. Jeśli będą dla nich zrozumiałe, zrozumieją je też widzowie. To naturalna kolej rzeczy. Nie nastawałem, żeby studenci zgłębiali dostępne materiały, żeby czytali książki o Einsteinie. Ale to, co pada w sztuce, staraliśmy się zanalizować tak dokładnie, żeby sensy były komunikatywne.

Konflikt pomiędzy humanistyką a naukami ścisłymi zdaje się być dzisiaj wciąż żywy. Wielu ludzi ceniących jedną z tych dziedzin, pogardza drugą. Znam środowiska, w których nie wypada popełniać błędów językowych, ale ignorancja dotycząca na przykład matematyki jest w dobrym tonie. Dostrzegasz ten problem wśród aktorów, z którymi pracujesz?

Myślę, że Dürrenmatt zadbał o to, żeby dramat był dobrze napisany i żeby chciało się go grać. Co do konfliktu, o którym mówiłeś, to mogę tylko powiedzieć anegdotycznie, że w liceum uczyłem się w klasie o profilu matematyczno-informatycznym i zdawałem maturę z matematyki. Moja mama powtarzała wtedy, że jestem dobrym przykładem na to, że „humanista to nie jest ten, który nie umie matematyki”.

Reżyserując dyplom, starasz się podchodzić do tej pracy jak do każdej produkcji teatralnej czy kierujesz się specjalnymi zasadami? Jesteś reżyserem czy jednak bardziej nauczycielem aktorstwa?

Uważam, że to jest system naczyń połączonych. Szale powinny być zrównoważone. Spektakl dyplomowy jest dla tych młodych ludzi okazją do pierwszego kontaktu z pełnym procesem produkcji przedstawienia. Zależało mi, żeby przebiegał on tak, jak przebiega w każdym profesjonalnym teatrze. Oczywiście jest to spektakl dyplomowy, czyli jeszcze jakiś etap nauki. Jeżeli mam szansę i mogę przekazać studentom coś ze swojego doświadczenia, to się tym dzielę i staram się kontynuować proces ich edukacji. Mówię o doświadczeniu, bo doświadczenie jest chyba najlepszym nauczycielem w tej branży. Przyświeca mi myśl, że aktorzy w dyplomie powinni móc się pokazać. Oni są w determinującym momencie walki o swoją przyszłość zawodową i myślę, że nadużyciem byłoby, gdyby reżyser sprowadził ich rolę do jakichś zunifikowanych marionet, które są tylko elementami inscenizacyjnej wizji. Myślę, że studenci w swoich dyplomach muszą dostać bogaty materiał aktorski i zmierzyć się z przebiegami postaci. Ale myślę też, że na spektakle dyplomowe przychodzi także regularna publiczność, że nie są to tylko reżyserzy castingów i dyrektorzy. Dlatego dbam o to, żeby przedstawienie było kompletne. Nie traktuję dyplomu jako spektaklu z taryfą ulgową. Staram się, by cała inscenizacja: praca kostiumograficzna, scenograficzna, oświetleniowa, była na takim samym poziomie jak w każdej innej propozycji profesjonalnego, repertuarowego teatru instytucjonalnego. Chcę, by Fizycy byli spektaklem kompletnym, pełnowartościową propozycją teatralną. Z tym tylko zastrzeżeniem, że studenci 4 roku muszą mieć szansę się pokazać.

W którym roku ty ukończyłeś Wydział Aktorski?

W 2006.

Czyli minęło 14 lat. Widzisz różnicę między twoim rokiem, a tegorocznymi studentami?

Na pewno są pewne różnice. Świat się zmienia, postęp cywilizacyjny przeobraża nasze życia, to się przekłada na społeczne relacje, konteksty obyczajowe, zakres skojarzeń. Na pewno czuję, że ci ludzie są już trochę z innej epoki. Pracuję z rocznikiem, na którym studiuje mój rodzony brat i to jest dla mnie wyjątkowy moment. Po 14 latach od mojego dyplomu mój o 14 lat młodszy brat Jędrzej sam kończy tę szkołę i bierze udział w tym spektaklu. Po drodze zrobiłem jeszcze dwa spektakle dyplomowe: Tonację blue i Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, i pewnie jakoś ta współpraca ze studentami ewoluuje. Zakres skojarzeń podczas rozmów nad analizą tekstu jest trochę inny. Ale sama komunikacja między reżyserem i aktorami i wspólna, ogromna chęć całego zespołu, żeby nam się powiodło, pozostaje bez zmian.

Cele, do których dążą studenci, ich fascynacje i marzenia, uległy dużym przeobrażeniom?

To się wiąże z pewnymi modami. Nie chciałbym tego deprecjonować, ale jest oczywiste, że nazwiska głośnych reżyserów czy adresy teatralne, które stają się aktualną Mekką, ulegają zmianie. Moje Mekki się prawdopodobnie zestarzały. Mój rok chciał grać w Teatrze Narodowym, w ówczesnym Teatrze Powszechnym, w Teatrze Współczesnym, który wtedy nie stronił jeszcze od poważniejszego repertuaru, takiego jak Wniebowstąpienie Konwickiego w reżyserii dyrektora Macieja Englerta czy spektakli w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Dzisiaj uwagę młodych przyciągają pewnie raczej TR Warszawa czy Nowy Teatr.

Ale jednak nadal teatr? Tu się nic nie zmieniło?

Myślę, że ta szkoła kształci przede wszystkim do tego. Większość studentów, jak sądzę, marzy o tym, żeby nie stracić kontaktu ze sceną. Nie mówiąc już o wygodzie i stabilizacji, jaką daje posiadanie etatu w instytucji kultury.

Myślisz, że rynek, na który wchodzą dzisiejsi absolwenci, jest trudniejszy lub łatwiejszy niż ten, w którym sam musiałeś się odnaleźć?

I w moich czasach, i dzisiaj rynek jest czymś szalenie trudnym. Teatry ciągle cierpią na niedofinansowanie. Te dylematy, przed którymi stawaliśmy w 2006 roku, są nadal aktualne. Czy czekać na angaż w Warszawie albo innym dużym mieście: Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie, czy też, jeżeli nadarzy się okazja, zgodzić się na etat gdzieś z dala od centrum. Zdaje się, że dzisiaj rynek telewizyjny jest bardziej rozwinięty, kręci się jeszcze więcej seriali, jeszcze więcej reklam, to jest kuszące, bo daje dobry zastrzyk gotówki, a za coś żyć trzeba. Wydaje się, że możliwości i pokus jest dzisiaj więcej, ale też pojawiło się więcej szkół prywatnych i więcej jest osób, które bez szkół próbują swoich sił nie tylko w telewizji, ale czasem i w teatrze. Konkurencja rośnie. Gdy zdawałem na studia, kandydatów na wydział aktorski było o połowę mniej niż dzisiaj. Liczba corocznych zgłoszeń już dawno przekroczyła tysiąc.

Kim byli twoi mistrzowie podczas studiów aktorskich?

Oboje moi opiekunowie roku, czyli Jan Englert, który po roku został dyrektorem Teatru Narodowego, i następnie Agnieszka Glińska, która nas przejęła po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Na pewno to są dwie osoby, którym zawdzięczam najwięcej zarówno w kontekście wymiernych korzyści artystycznych w postaci tych wszystkich spektakli, które robiliśmy w szkole i po szkole, jak i sposobów myślenia o tym zawodzie, które mi zaszczepili.

Czujesz, że pracując w szkole, kontynuujesz ich drogę, wpisujesz się w ich linię poszukiwań?

To byłoby nadużycie, gdybym powiedział, że jestem kontynuatorem, ale staram się iść wskazaną przez nich drogą. Jeżeli chodzi o Agnieszkę Glińską, to dla mnie zawsze była wzorem reżysera, z którym chciałbym współpracować, bo z jednej strony była zawsze przygotowana do pracy i wiedziała, czego chce, a z drugiej była otwarta na propozycje aktorów i czujna na to, co może się wydarzyć w procesie i co może przyjść od współpracowników – nie tylko aktorów, ale i innych realizatorów. To połączenie przygotowania i otwartości wydało mi się cenne.

Próbujesz być takim reżyserem, z jakim sam chciałbyś współpracować?

Chciałbym, ale nie wiem, czy zawsze mi się udaje. Chyba jestem zbyt niecierpliwy. Lubię pracować szybko, efektywnie, nie marnować czasu. Szybko nie znaczy krótko – zawsze staram się, żeby produkcja trwała przynajmniej dwa miesiące, przy większych produkcjach trzy, co dzisiaj bywa uciążliwe dla wielu dyrektorów i aktorów.

Zamknięcie się w teatrze na trzy miesiące jest problemem?

Rynek, o którym mówiliśmy, oferuje tyle zajęć pozateatralnych, że aktorom trudno wejść na trzy miesiące do sali prób i doświadczać tylko procesu powstawania tego jednego przedstawienia. To jest dzisiaj trudniejsze niż kiedyś. Ale jeden z moich kolejnych mistrzów, z którym spotkałem się w Teatrze Narodowym, Jerzy Jarocki, nauczył mnie, żeby nie odpuszczać i zawsze dążyć do upragnionego kształtu. Był człowiekiem niezwykle trudnym w pracy, wymagał ogromnej precyzji, ale spotęgował we mnie potrzebę podążania do ideału za wszelką cenę. Jestem w związku z tym nieustępliwy i do ostatnich dni egzekwuję to, na co się umawiam z aktorami.

To, co łączy cię z Glińską, Englertem, Jarockim, to, jak sądzę, także podejście do tekstu. Mówiłeś o poszanowaniu słowa, o próbie odczytania intencji autora...

Rzeczywiście nie jestem pod tym względem barbarzyńcą. Myślę, że jeżeli wybierze się dobrą literaturę, a po taką staram się sięgać, to byłoby pychą i nadużyciem udawanie, że jest się mądrzejszym od autora, który naprawdę wiele umiał w zakresie swojego rzemiosła. Kim ja jestem, żeby być mądrzejszym? Staram się raczej, by współczesnemu widzowi forma danego przedstawienia nawet nie tyle przypadła do gustu, co wydała się na tyle zajmującą, żeby treści zaprogramowane przez autora stały się zrozumiałe i nie pozostawiały go obojętnym.

Zdaje mi się, że czymś istotnym jest dla ciebie komizm. Pamiętam twoje egzaminy reżyserskie ze szkoły. Nawet w Romeo i Julii szukałeś akcentów komicznych.

Ciężko mi uprawiać ten zawód bez poczucia humoru. To byłoby smutne dla współpracowników i ciężkie dla mnie. Po pierwsze liczy się dla mnie tekst i rozczytanie go, a po drugie skupienie się bardziej na człowieku niż na ideach czy ideologiach. Bo nawet gdy utwór zahacza o idee, jak w przypadku Fizyków, to jednak nośnikami tych idei zawsze są ludzie. A jeżeli przyglądasz się kondycji człowieka, to zauważasz, że zawsze jest w nim coś zabawnego.

Jesteś aktorem, reżyserem i dyrektorem teatru. Domyślam się, że dzięki temu możesz doświadczać współczesnego życia teatralnego z rozmaitych perspektyw. Ale z drugiej strony, czy te różne role zawsze dają się ze sobą pogodzić?

Jestem osobą dosyć zorganizowaną, wiele rzeczy planuję z wyprzedzeniem i udaje mi się godzić rozmaite zajęcia. Wydaje mi się zresztą, że tylko różnorodność jest twórcza. Nawet gdy przyszedł ten moment, w którym zająłem się przede wszystkim reżyserią, to wydaje mi się, że nie zrobiłem dwóch identycznych przedstawień. Zawsze szukam czegoś, żeby się samemu nie znudzić. Nie interesuje mnie odcinanie kuponów. Rozwijam się tylko wtedy, gdy stawiam przed sobą kolejne wyzwania. Decyzje o podjęciu studiów na reżyserii czy potem o dyrekcji w Tarnowie były dla mnie takimi wyzwaniami. Z innej strony, staram się zachować higienę pracy. Kiedy etat aktorski w Teatrze Narodowym w znaczącym stopniu kolidował z moimi planami reżyserskimi, to podjąłem decyzję o rezygnacji z tego etatu. Kiedy pojawiła się propozycja objęcia dyrekcji artystycznej teatru, to poza reżyserowaniem spektakli w Tarnowie przez pierwsze dwa lata właściwie nie robiłem nic innego, bo chciałem się skupić na tym miejscu. Higiena, planowanie i stawianie wyzwań to są trzy filary, na których staram się budować moją obecność w środowisku teatralnym.

Czego życzysz aktorom, z którymi teraz współpracujesz? Czego życzysz swojemu bratu?

Szczęścia w tym zawodzie. Żeby trafili na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. Wyzwań i spełnień.

07-02-2020

Marcin Hycnar – aktor, reżyser. Absolwent Wydziału Aktorskiego (2006) i Wydziału Reżyserii (2016) warszawskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Wykładowca na Wydziale Reżyserii AT. W latach 2006–2016 aktor Teatru Narodowego. Od 2017 roku dyrektor artystyczny Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Współpracował z Teatrem im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, z teatrami warszawskimi: Polskim, La M.ort, Laboratorium Dramatu, Montownia, Syrena, Powszechnym im. Zygmunta Hübnera, a także z Teatrem Polskiego Radia i Teatrem Telewizji Polskiej. Laureat nagrody głównej za rolę Plazmonika Blödestauga w Bezimiennym dziele Witkacego w reż. Jana Englerta w AT na Festiwalu Szkół Teatralnych ISTROPOLITANA PROJECT w Bratysławie (2006). Uhonorowany Nagrodą im. Andrzeja Nardellego Sekcji Krytyków ZASP za najlepszy debiut aktorski sezonu 2005/2006, za rolę Fuksa w Kosmosie Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym (2006). Uhonorowany Nagrodą im. Leona Schillera za osiągnięcia w dziedzinie sztuki aktorskiej, m.in. za role Marka w Mroku i Artura w Tangu Mrożka w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym (2010). Wyróżniony II nagrodą na Forum Młodej Reżyserii w Krakowie za reżyserię spektaklu Jakobi i Leidental Levina w warszawskim Teatrze Powszechnym (2014). Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi (2017).

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Widz
    Widz 2020-02-10   13:50:38
    Cytuj

    Dyrekcja w Tarnowie mu się średnio udała. Powstały może z trzy spektakle godne uwagi.