Wciąż fascynują mnie utopie
Rozmowa z Lechem Raczakiem tuż po spektaklu Spisek smoleński, poprzedzonym demonstracją Poznańskiego Związku Patriotycznego „Wierni Polsce”.
Ewa Obrębowska-Piasecka: Twój spektakl mnie dziś oczyścił. Pewnie nie ze wszystkiego, co się dzieje w Polsce w związku ze Smoleńskiem, ale z tego, co się stało dziś na ulicy pod klubem, w którym gracie, na pewno. Usłyszałam od grupki demonstrujących wiele obelżywych epitetów pod twoim, aktorów, władz miasta, ale także swoim – jako widza – adresem. Dowiedziałam się, że „kiedy prawda zwycięży”, zostanę „odnaleziona, osądzona i skazana za oglądanie tej hańby”.
Lech Raczak: Nie chciałem słuchać tego, co krzyczą o mnie, ale w pewnym momencie przyszli dziennikarze i zapytali, co o tym sądzę, Zrobiło mi się strasznie przykro, kiedy się dowiedziałem, że zostałem „komuchem”. Nie mam kombatanckich skłonności, ale działałem w opozycji długo przed „Solidarnością”. „Komuch” to dla mnie obelga.
Dla demonstrantów jesteś dziś „beneficjentem reżimowego układu”.
Bliższe prawdy jest to, że rewolucja mnie pożarła jako jedno z własnych dzieci. Mam jednak dostatecznie dużo lat, żeby pozbyć się złudzeń, iż mogłoby być inaczej.
Jesteś lewakiem?
Ani lewakiem, ani prawakiem. Wciąż jednak fascynują mnie utopie. Mają diabelską moc zamieniania ludzi w lewaków i prawaków, ale wierzę, że w tym nie wyczerpuje się ich istota.
Próbowałam rozmawiać z protestującymi. Trudno to robić, kiedy ktoś skanduje hasła i jest głuchy na jakiekolwiek argumenty drugiej strony, ale przecież należymy do tego samego gatunku, do tej samej nacji, do tego samego pokolenia, mieszkamy w tym samym mieście… Nie przyszło ci do głowy, żeby zejść na dół i zaprosić demonstrantów na spektakl? W końcu oni także są jego głównymi bohaterami.
Przecież oni tego nie chcą oglądać. Wystarczą im fragmenty z Internetu. Każdego z osobna, kto chciałby Spisek… zobaczyć, zaprosiłbym. To jasne. Nie wpuszczę jednak na widownię zorganizowanej grupy, umundurowanej w organizacyjne koszulki, oflagowanej, uzbrojonej w megafon. Choćby przez wzgląd na widzów, którzy kupili bilety i chcą przedstawienie zobaczyć w spokoju.
Byłam dziś na tej ulicy kompletnie ogłupiała. Po jednej stronie „Wierni Polsce”, serwujący z magnetofonu pieśni, które znam na pamięć i które – bywało – w uniesieniu śpiewałam, choć dziś brzmiały mi wyjątkowo fałszywie.
Ja też je znam, też je z wiarą i nadzieją śpiewałem i dziś też czuję w nich fałsz.
Po drugiej – garstka młodych ludzi, którzy próbują ten protest ośmieszyć. I to też jest groteskowe. Stałam pośrodku, nie wierząc w to, co słyszę i widzę. W poczuciu, że nie należę do żadnej ze stron. Żadnej nie rozumiem. Z żadną się nie identyfikuję. Zrobiłeś spektakl dla tych, którzy „nie należą”? Tylko dla tych? Nie widzisz żadnych szans na spotkanie, porozumienie?
Ci, którzy stoją po „spiskowej” stronie, są przekonani, że życie ich „uszkodziło” z powodu realnie istniejącej zmowy, którą nazywają na wiele różnych sposobów – także wzajemnie się wykluczających. Mój spektakl nie jest dla nich tylko i wyłącznie z tego powodu, że na niego nie przyjdą.
Było kilka osób, które przyszły z nieufnością, z wyraźnie negatywnym nastawieniem. Wytrwały do końca i klaskały ze wszystkimi, wychodziły, nic nie mówiąc. Nie wiem, co myślały. Ale wierzę, że myślały.
Pewnie robiłem Spisek… głównie z myślą o ludziach, którzy mają podobne doświadczenia, dylematy i rozterki, jak ja czy ty. Martwi mnie to, że nie jestem w stanie dotrzeć z nim do ludzi młodych – jak widzisz, nie ma ich zbyt wielu na widowni, przeważają ci, których życie już doświadczyło i posiniaczyło. Smoleńsk to temat, który dla młodych nie istnieje.
Dla nich ty i ja też jesteśmy ciężko chorzy i nie ma z nami o czym rozmawiać?
Pewnie tak. Oni nie są tak silnie naznaczeni literacką tradycją, która na nas wycisnęła piętno.
Myślisz, że oni są dzięki temu zdrowi?
Tego nie wiem. Grozi im pewnie wiele innych chorób.
To porozmawiajmy o tej, która toczy nas. Twój spektakl powinien się nazywać Dziady smoleńskie.
Wiem. On się tak czasem nazywał na różnych etapach pracy, ale z premedytacją z tego zrezygnowałem. Po pierwsze jest już książka Dariusza Kosińskiego pod tym samym tytułem. A po drugie przecież ja te Dziady głównie parodiuję.
Oczywiście, że parodiujesz. Na tym polega siła tego przedstawienia. Ono jest przecież głównie o tym, że nie ma większego koszmaru niż bycie Polakiem, niezależnie od tego, po której stronie nowej narodowej barykady przychodzi nam właśnie stanąć, a główną winę za taki stan rzeczy ponosi właśnie narodowy wieszcz i jego niesceniczny, nieskończony dramat. Rozliczasz się w swoim Spisku… nie z tym, z czym się zmagamy przez ostatnie cztery posmoleńskie lata, ale z całą naszą romantyczną przeszłością. Po obejrzeniu twojego spektaklu trudno czytać serio Mickiewicza.
A ja bardzo chciałbym jego Dziady zrobić jeszcze raz… Tu je rzeczywiście w paru momentach parodiuję, ale jestem w końcu polonistą i kiedyś je szalenie kochałem. Mam poczucie, że wciąż jesteśmy romantyzmem naznaczeni i okaleczeni znacznie bardziej, niż nam się wydaje.
Ty nie czujesz się zarażony?
Czułem się ciężko chory w momencie, kiedy pisałem Spisek smoleński. On mnie leczył. Wyrzucałem z siebie zapiekłość, złość. Zdobywałem się na to, żeby mówić, że nie chcę mieć nic wspólnego z tym romantyzmem. I uwalniałem się w trakcie pisania.
Teraz jesteś wolny?
Napisawszy ten tekst, włożyłem go do szuflady i nie miałem potrzeby, żeby do niego wracać. Przez chwilę poczułem się wolny. Smoleński wątek wrócił jednak w ostatnim czasie na nowo, z nową siłą; to mnie przekonało, żeby tekst jednak z szuflady wyciągnąć i zrobić spektakl.
No i uwolniłeś demony. Demonstranci mówili, że nie przyjdą na Twój spektakl, bo „szydzisz ze śmierci”.
Na starość jestem coraz bliżej końca. Większość moich ostatnich przedstawień tego końca dotyczy. Dla mnie jest to tak naturalne, że nie myślę o tym jako czymś specjalnym. Na pewno nie chciałem szydzić ze śmierci. Ona się zbliża do każdego z nas. Wszyscy jesteśmy w samolocie do Smoleńska, który się niebawem roztrzaska o ziemię.
Chciałbyś, żeby Spisek… kłuł i budził sumienia, jaki kiedyś Przecena dla wszystkich czy Więcej niż jedno życie? Żeby ludzi zmieniał? Otwierał? Zbliżał do siebie w poczuciu, że jednak nie dali się zwariować?
Chciałbym. Pewnie, że tak. Mam nadzieję, że to wciąż możliwe.
Masz poczucie, że w latach 70. i 80. publiczność rzeczywiście czytała ten wcale niełatwy teatralny język, który stworzyliście w Teatrze Ósmego Dnia?
Nie. Miałem poczucie, że wciąż się go uczy.
A czy dziś nie mamy do czynienia z wtórnym analfabetyzmem?
W jakimś sensie tak. On się przekłada czasem na „nic z tego nie rozumiem”, a czasem na „jest tak pięknie, jak kiedyś”. Z jednego i drugiego niewiele wynika.
Ja bym tego drugiego nie deprecjonowała. Kto raz w tym języku naprawdę coś zrozumiał, już nie zapomni.
Może masz rację.
Ale jest i inny aspekt: powiedziałeś kiedyś, że w Teatrze Ósmego Dnia stawialiście znaki zapytania, a rzeczywistość zamieniała je w wykrzykniki. Uniwersalność ustępowała miejsca doraźności. Dziś też tak się dzieje?
Sytuacja jest jednak trochę inna, a mnie cały czas towarzyszy poczucie, że czegoś w tym spektaklu nie powiedziałem, nie domknąłem. Że czegoś jeszcze brakuje. Chcę tego poszukać.
Wrócę jeszcze do tej młodej widowni. Bardzo mi na nich zależy. Bardzo mi zależy na tym, żeby poczuli, że w teatrze możliwy jest pewien szczególny rodzaj kontaktu. Tak naprawdę to by mi dziś wystarczyło.
W tym moim nowym Trzecim Teatrze chciałbym spróbować odbudować język, formę, którą porzuciłem po rozstaniu z Teatrem Ósmego Dnia, a potem zrobić jeszcze krok dalej. Planuję cykl warsztatów dla młodych aktorów i reżyserów. Spotkałem w różnych miejscach w Polsce ludzi, z którymi można to zrobić.
Myślisz, że ci ludzie gotowi są płonąć z tobą na stosie?
Nie sądzę. Ale też nie ma dziś takiej potrzeby. Człowiek zajmuje się albo polityką, albo teatrem. Ja wybrałem teatr.
Zmusiłeś swoją nastoletnią włosko-polską córkę do przeczytania Dziadów?
Nie. Nie zmuszam jej do czytania. Cieszę się, że czyta sama z siebie na przykład Rok 1984. W jej szkolnych lekturach obowiązkowych najważniejsza jest Boska Komedia.
I to cię uspokaja?
Tak.
14-03-2014
Lech Raczak – reżyser, dramaturg, autor scenariuszy teatralnych, teatrolog, współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia (1964). W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kierownik artystyczny i reżyser wszystkich przedstawień tego zespołu. W latach 1995-98 dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu, od 1993 do 2012 był też dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Malta” w Poznaniu.
proponuję zwrócić uwagę na język, którego używa mój kolega i były dyrektor, a dziś laureat dyndających świecidełek na wstążeczce... Wg niego ja na niego "pluję"... Gdzie? Kiedy? A na teatralny.pl pławi się w cytowaniu ohydnych, anonimowych komentarzy pod swoim adresem - co zwalnia go z przytaczania jakichkolwiek argumentów (usłużna dziennikarka chwali się - jest chwalona - za "parę tysięcy tekstów", ale nie za wieloletnią współpracę z "GW", to się przemilcza), czyli uprawia moralność wybiórczą i ustawianie siebie w charakterze pokrzywdzonego. Każdy język nienawiści wart jest potępienia, ale trzeba pamiętać, kto zaczął - co tu jest skutkiem a co przyczyną! Lech Raczak zachowuje się dokładnie jak wynajęty przez władzę Lasek (wcześniej Taras), tzn. odmawia dyskusji na argumenty, tylko śmieje się z "puszki" (jako polonista demonstruje tu tylko swą ignorancję w dziedzinie podstaw fizyki, nos na konfitury i "przydupstwo" rządowe). Wzywam go by publicznie zadeklarował swe poparcie dla idei konferencji naukowej zespołu Laska z naukowcami (www.jacekrzysztof.blog.onet.pl)
fot. smoczehistorie.blogspot.com Nie mogłem uwolnić się od poczucia absurdalności, gdy media zaczęły donosić o „wielkim” wydarzeniu artystycznym jakim jest „Spisek smoleński” Lecha Raczaka wystawiony w poznańskiej obskurnej knajpie. W momencie kiedy toczy się kryzys ukraiński, grupa artystów z Poznania wystawia spektakl o smoleńskich mitach polskiego narodu. Przyjmuje bezkrytycznie putinowską wersję wydarzeń, o której z całą pewnością wiadomo, że nie jest prawdziwa. Gdyby myśleć o tym kategoriami klasycznej polityki, raison d’état, to działalność agenturalna, która wpisuje się w reguły wojny psychologicznej. Mamy do czynienia chyba z nową generacją opisanych przez Lenina pożytecznych idiotów, oderwanych od życia, nie respektujących zasady rzeczywistości, którzy własne urojenia biorą za rzeczywistość i podlegają klasycznej zasadzie przeniesienia tych urojeń na innych. Zresztą to przypadek dość częsty w świecie zwłaszcza lewicowych mandarynów a nawet geniuszy. Przywołam chociażby Bertranda Russella, angielskiego wielkiego filozofa i matematyka, na starość duchowego przywódcy ruchu pacyfistycznego, o którym znawcy polityki mówili, że to „najmędrszy dureń Anglii”, nie wspominając o filozoficznej lewicy francuskiej kwestionującej w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia istnienie Gułagów w ZSRR. Lech Raczak okiem artysty-psychoterapeuty przypatruje się wyznawcom mitów smoleńskich. Te mity, to coś naturalnego w życiu społeczeństw, gdy nie wiadomo, co jest przyczyną takich tragedii. Trzeba to rozumieć i uszanować bo taka jest natura rzeczywistości. Trudno sobie wyobrazić, aby artysta amerykański robił sobie satyrę z przeżyć ludzi związanych ze śmiercią na przykład prezydenta Kennedy’ego, do tego jeszcze za pieniądze podatników? To, co wyreżyserował Raczak jest absurdalne. To Ionesco w czystej postaci, straszny obciach. Ale jednocześnie ciekawy temat na sztukę teatralną lub subtelne opowiadanie dla inteligentnego twórcy, o tym jak Lech Raczak inscenizuje wydarzenie artystyczne, robi sztukę o mitach smoleńskich. Sztukę, która jest pretensjonalnym kiczem. Wydarzenia ostatnich dni dopisały kontekst, który uczynił z reżysera przeciwieństwo bardzo mądrego człowieka. Wcześniej nie było to tak oczywiste dla wielu. Teraz to się właśnie staje. Jasna staje się coraz większa niejasność kwestii smoleńskiej. Niewykluczone, że w kwestii tego, co stało się w Smoleńsku, to wyszydzane mohery mają rację, to znaczy, że ich wyczucie materii historycznej jest dobre. A radykalne przeciwieństwa mądrych ludzi ciągle z nich szydzą, powiększając radykalizm i głębokość tego przeciwieństwa. Dotyczy to zresztą wszystkich, którzy na szydzeniu z mitów smoleńskich usiłowali się „utuczyć” medialnie. Raczak jak nieszczęsny obywatel Piszczyk spóźnił się, bo rzeczywistość okazała się wyjątkowo złośliwa względem zamierzeń twórczych reżysera. (...) Zresztą ten rekonstruujący narodowe mity rewolucyjny teatr Raczaka nie wiele ma chyba wspólnego z subtelnością Comédie Francaise, czy naszego Teatru Narodowego. Byłem kiedyś na jakimś spektaklu Teatru Lecha Raczaka i to, co wyniosłem, to wrażenie strasznego hałasu. Ale nie jestem krytykiem teatralnym, nie znam się na tej materii, dlatego zawierzam Horubale. Coś z tym hałasem jest jednak chyba na rzeczy. Stefan Drajewski pisząc o „Spisku smoleńskim” i nawiązując do poprzednich ponoć znakomitych realizacji Raczaka celnie stwierdza: Podobnie jak w tamtych spektaklach i tu reżyser łapie za mordę widza, uderzając w podniosły ton, by za chwilę okpić go, obśmiać, wykrzywić. Toż ten „Spisek smoleński” to chyba jakiś zbiorowy rytuał masochistyczny. Któż bowiem o zdrowych zmysłach chodzi do teatru, w którym jest „łapany przez reżysera za mordę, okpiony, obśmiany”? I zachwycony jeszcze za to płaci? I potem tacy ludzie, którym Raczak inscenizuje podejrzaną quasi-narodową psychoterapię, naigrywają się z moherów, że niby takie niewykształcone, nieeuropejskie. Trudno nie zadać pytania, i to pytania bardzo delikatnego w zamian za bardziej dosadne: kto tu tak na prawdę jest obciach i ciemnogród? MACIEJ MAZUREK