AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/272: Buffo

Michał Chorosiński  

Z dziejów demokracji w Polsce
Ujawnione przez rzeczniczkę prasową marszałka województwa łódzkiego wyniki głosowania członków komisji mającej wyłonić nowego dyrektora Teatru Jaracza: Michał Chorosiński: 4 głosy, Mariusz Grzegorzek: 3 głosy.

Ujawnione przez radę dzielnicy wyniki głosowania w plebiscycie na najlepszego piłkarza na Osiedlu Oficerskim w Krakowie: Łukasz Drewniak: 4 głosy, Leo Messi: 3 głosy.

Życie pod zastaw
Nie do końca rozumiem oburzenie środowiska teatralnego i lokalnych łódzkich polityków lewicy możliwością objęcia przez Michała Chorosińskiego dyrekcji Teatru Jaracza. Spośród wielu niesprawiedliwych zarzutów wytaczanych przeciwko tej kandydaturze prawdziwie obiektywnych obserwatorów polskiego życia teatralnego mogą zaboleć szczególnie trzy.
 
Pierwszy to oskarżenie Michała Chorosińskiego o to, że jest tylko szeregowym aktorem Teatru Polskiego we Wrocławiu i nigdy w życiu nie prowadził żadnej instytucji jako dyrektor czy kierownik artystyczny. Drugi zarzut dotyczy żony Michała Chorosińskiego, aktorki Dominiki Figurskiej, obecnie posłanki Prawa i Sprawiedliwości. To żona miała naciskać na start Chorosińskiego w konkursie i załatwić zakulisowo dyrektorską nominację, przedstawiając męża jako zdolnego menedżera kultury, osobę o poglądach konserwatywnych, dobrego ojca i wyrozumiałego partnera. Trzecia armata wytoczona przeciwko Michałowi Chorosińskiemu to supozycja, że szansę na zostanie dyrektorem Jaracza zyskał już z chwilą znalezienia się w obsadzie kultowego w pewnych kręgach filmu Smoleńsk w reżyserii Antoniego Krauze. W trosce o dobre samopoczucie pana marszałka i samego Michała Chorosińskiego rozprawmy się pokrótce z każdą z tych niesprawiedliwych supozycji.

Otóż prawdą jest, że Michał Chorosiński jest od lat członkiem zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wszyscy: reżyserzy, dyrekcja, koledzy ze sceny, od lat znali jego prawicowe poglądy. Niektórym, jak Monice Strzępce, nie przeszkadzały jednak wcale w obsadzeniu Chorosińskiego w gejowskiej roli w Tęczowej trybunie 2012. Jeśli dodamy do tego występ Dominiki Figurskiej mniej więcej w tym samym czasie i w tym samym teatrze w spektaklu Utwór o matce i ojczyźnie w reżyserii Jana Klaty, niektórzy wyrażą nieco melancholijne przekonanie, że prawie dekadę temu rodzina Chorosińskich nie była jeszcze tak ultraprawicowa i hurrapatriotyczna, jak jest teraz. Albo była, tylko nikomu to nie przeszkadzało. Ludzie o różnych poglądach nawet po katastrofie smoleńskiej mogli ze sobą pracować, spotykać się na gruncie zawodowym. Teraz już nie. Nie zgadzając się z tą tezą w wielu elementach, zaprezentuję własną, mniej ryzykowną, a mianowicie taką, że Chorosiński był ze swoim prawicowym odchyłem akceptowany głównie ze względu na miłą powierzchowność. Tak to już jest, że przystojny aktor wygłaszający światopoglądowe brednie może więcej niż aktor brzydki, gruby i stary. I tak jest nie tylko w teatrze, ale i w życiu również. Na przykład ja osobiście zawsze chciałem wyglądać jak Michał Chorosiński, to znaczy najpierw jak Jude Law, a dopiero potem jak Michał Chorosiński z braku możliwości realizacji pierwszego wcielenia. W każdym razie Michał Chorosiński był zawsze jakąś wizerunkową opcją i przyjąłbym ten jego atrakcyjny wygląd nawet za cenę posiadania niesłusznych poglądów Michała Chorosińskiego. Uważam, że aparycja à la Chorosiński znacząco pomogłaby w recepcji mojej twórczości krytycznej. Czy można więc zarzucać aktorowi, że pragnie po latach wykorzystać ją do czegoś więcej niż tylko do stworzenia roli na scenie? Skoro samo wykonywanie zawodu aktora daje artyście prawo do rozważenia ewentualnej możliwości decydowania o tym, jak powinno się prowadzić teatr, tak samo wykonywanie zawodu aktora połączone z posiadaniem osobistej efektownej prezencji daje jeszcze więcej powodów do widzenia siebie w roli dyrektora. Osobiście uważam, że dyrektorzy scen polskich powinni być ładni. Cóż złego w przystojnym szefie? Szef bez doświadczenia, ale za to świetnie się prezentujący wizualnie zawsze będzie na wygranej pozycji w zestawieniu z dyrektorem bez doświadczenia i bez wyglądu. To proste: czego Chorosiński nie zrealizuje, to dowygląda. Zawsze się tak mówiło o aktorach: czego nie dogra, to dowygląda. „Dowyglądanie” jest przyszłością polskiego teatru. Urok osobisty wrocławskiego aktora będzie zapewne działał także i w Łodzi, nie słyszałem, żeby panowały tam drastycznie odrębne kanony scenicznego piękna. Michał Chorosiński wspólnie z Krzysztofem Głuchowskim, szefem krakowskiego Teatru Słowackiego, mogliby nawet utworzyć frakcję Przystojnych, Wysokich i Szczupłych Dyrektorów w ramach Stowarzyszenia Dyrektorów Scen Polskich, a nawet zorganizować cosezonowe wybory Mistera Krajowych Dyrekcji. Nie mówicie, że nie jest to potrzebna inicjatywa. Paweł Szkotak i Adam Orzechowski już się nieco opatrzyli, potrzebujemy w organizacji świeżej krwi i nowych pomysłów. Michał Chorosiński nadałby stowarzyszeniu nowy wizualny impet. Poza tym byłby dyrektorem sprawiedliwie wynagrodzonym za aktorską traumę. Wciąż przecież należy do najbardziej doświadczonego przez los zespołu w naszej XXI-wiecznej historii. Aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu rozpierzchli się po kraju, stracili najlepsze lata za dyrekcji Cezarego Morawskiego, a i teraz światełko w tunelu jakieś marne. Nic dziwnego, że milczący przez te lata, lojalny członek zespołu Michał Chorosiński, który przecież osobiście Morawskiego nie sprowadzał do Wrocławia i niewiele na jego przyjściu de facto skorzystał, domaga się zadośćuczynienia. I teraz ta sama władza, która patrzyła przez palce na dobijanie Polskiego, chce mu to wynagrodzić. Dać pracę w miejscu, w którym jeszcze nie ma zgliszcz. Dziwne? Nie dziwne! Sprawiedliwe. Michał Chorosiński zasługuje na taką stabilizację. „Cierpiałem, płakałem i milczałem dla was przez te stracone lata – mógłby powiedzieć Chorosiński – dajcie za to przynajmniej jakąś dyrekcję”. No więc może dostać. A przynajmniej jest to rozważane. Uroda i cierpienie. Stereotyp i wykluczenie – nie znam lepszych bloków startowych dla artysty teatru chcącego odmienić zasłużoną łódzką scenę.

Rozbijmy w proch i pył także drugi zarzut – ten o nepotyzmie. Gdyby Michał Chorosiński dostał pracę w biurze poselskim Dominiki Figurskiej, moglibyśmy mówić o nepotyzmie. Gdyby został z jej podszeptu konsultantem społecznym do spraw teatru przy Panu Prezydencie Andrzeju Dudzie, moglibyśmy podejrzewać, że coś jest nie tak. Że kolesiostwo, karierowiczostwo, brak kompetencji. Tymczasem to wolny kraj. Małżonkowie posłów i polityków, nawet tych najbardziej prominentnych, muszą gdzieś pracować. Michał Chorosiński nie został wciśnięty ukradkiem do spółki skarbu państwa, wybrał drogę trudniejszą, poddał się demokratycznej weryfikacji w ramach konkursu na dyrektora Teatru Jaracza, zorganizowanego przez urząd marszałkowski. Póki co jeszcze nie jest dyrektorem, ale może być p.o. Być może tylko przetarł drogę innemu równie wyrazistemu kandydatowi. Oceniajmy gest, a nie rezultat. Michał Chorosiński, startując w konkursie na dyrektora Teatru Jaracza, nie zażądał wcale: „Muszę być dyrektorem!”. On tylko zasugerował: „Sprawdźcie mnie panowie urzędnicy, bo może się nadaję”. I czwórka z nich, uwierzyła, że jest najlepszym kandydatem. Odkąd to demokracja wyklucza kandydowanie? Zwłaszcza to daremne. Gdyby jednak, gdyby to stało się naprawdę i Chorosiński objął na dłużej lub krócej szefostwo w Jaraczu, jego rodzinne koneksje z wpływową posłanką wyszłyby tylko teatrowi i łódzkiemu urzędowi na dobre. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach odrzuciłby możliwość pozaparlamentarnego lobbingu na rzecz Jaracza? Kto jak kto, ale Chorosiński miałby do takiego lobbingu najwięcej okazji. Te rozmowy przy kolacji i odprowadzaniu dzieci do przedszkola, te wspólne spacery z posłanką! Wystarczyło by rzucić parę znaczących kwestii, na przykład: „Robię taki spektakl o Powstaniu Styczniowym, Dominika, nie wiesz czasem, czy Fundusz Sprawiedliwości ma jeszcze jakieś środki na pomoc rodzinom niezrehabilitowanych kombatantów z 1863 roku?”. A posłanka Figurska na to: „Nie wiem, ale może KAKAO będzie widzieć, zadzwonię, Misiu, zadzwonię…”. Powiedzcie, mili Państwo, jaki urzędnik, wiedząc, że jeden z kandydatów może uruchomić dodatkowe środki na prowadzenie teatru, pensje aktorskie i produkcję nowych premier, powstrzyma się przed głosowaniem na niego w komisji? Żaden. Sam bym głosował za tak wszechmocnym i ustosunkowanym kandydatem.

Trzeci zarzut, który można nazwać „smoleńską trampoliną”, także jest chybiony. Gdyby rzeczywiście film Krauzego był przepustką do władzy nad kulturą i sztuką, Ewa Dałkowska zajęłaby już dawno stanowisko Wandy Zwinogrodzkiej, a Lech Łotocki w cuglach wygrałby ostatnie wybory prezydenckie. Nie podejrzewałbym jednak pisowskich elit urzędniczych o bałwochwalczy stosunek do filmu Krauzego, a tym bardziej traktowanie go jako kuźnię dyrektorskich kadr. Rzeczywistość jest o wiele mniej wyrafinowana, tam się szuka, gdzie się ogląda, to się bierze, z czym się jest oswojonym. Polska jak długa i szeroka ogląda nie patriotyczne wyciskacze łez, tylko paradokumentalne tasiemce, to z nich czerpie wiedzę o rodzinnych komplikacjach, uczy się standardów zachowań w pracy zawodowej i przygląda postawom moralnym. Ba, sama chciałaby w takiej produkcji zagrać i najczęściej gra. Albo wierzy, że to, co się tam gra, nie jest grą, tylko samą prawdą, samym życiem. Telewizja Puls oferuje tej gorącej i wiernej widowni serial kryminalno-ekonomiczno-obyczajowy pod tytułem Lombard. Życie pod zastaw. Przez cztery lata nakręcono 312 odcinków. Nie ma możliwości, by popołudniową porą nie trafić na jakiś jego odcinek, skacząc po kanałach. Dlatego wierzę, że to nie film Smoleńsk zwrócił uwagę pisowskich władz na charyzmę Michała Chorosińskiego, tylko skromny, niskobudżetowy serial paradokumentalno-fabularny emitowany w TV Puls. I tam właśnie, w Życiu pod zastaw, jak sądzę, wypatrzono Chorosińskiego. Bo wiarygodnie i ładnie wypada w setkach mówionych do kamery. Michał Chorosiński gra w Życiu pod zastaw obok Zygmunta Buczkowskiego jedną z głównych ról. Format zakłada, że obok amatorów występują w nim także aktorzy profesjonalni, a nad spójnością konwencji czuwa podwójna osobowość artystyczna Buczkowskiego, który mix amatorstwa i zawodowstwa przed kamerą doprowadził do słusznej perfekcji. I za nią jest kochany, dzięki niej jest rozpoznawalny bardziej niż Janusz Gajos. Słyszysz sztuczną intonację Buczkowskiego i myślisz: jaki zły aktor! Patrzysz na szczerą twarz Buczkowskiego i mówisz: jaki prawdziwy, zwykły Polak. Bo tylko prawdziwy Polak odzywa się tak, jakby źle grał, los przydzielił mu w życiu rolę sztuczną i niechcianą.

Akcja kręconego na Dolnym Śląsku serialu koncentruje się wokół pracowników i klientów wrocławskiego lombardu. Bardzo często za jego ladą stoi uczciwy i przystojny Michał Chorosiński. Gra niejakiego Mariusza Ryniewicza vel Wiktora Rajczaka, jak się dowiadujemy z opisu serii: „w przeszłości był oficerem służb specjalnych, przez co ukrywał się pod innym imieniem i nazwiskiem. Gdy odkryto jego tożsamość, uciekł chcącym go zatrzymać policjantom, jednak po jakimś czasie rozliczył się z przeszłością i wrócił do pracy”. Kto wie, może niejeden urzędnik marszałkowski z Łodzi pomyślał, że to prawdziwa postać. Patrzysz na telewizyjnego Mariusza i widzisz, jaki przystojny aktor, słuchasz jego kwestii i myślisz: no Buczkowski to nie jest, mówi dobrze, więc pewnie nie aktor. Tylko aktorzy mówią sztucznie w paradokumentach, właśnie jak Buczkowski. A Chorosiński mówi jak naturszczyk. Jeden z nas. Osiedlowy amant. Marzenie teściowej. Oficer polityczny na tajnej misji. Bohater Chorosińskiego, zacytujmy raz jeszcze materiały reklamowe: „jest dobrym i odpowiedzialnym człowiekiem, nierzadko wykorzystuje nabyte podczas służby umiejętności do pomocy innym”. O, i to są kompetencje potrzebne w zawodzie dyrektorskim! Dajcie spokój ze Smoleńskiem! To film pomnik, film muzeum. Prawdziwe życie, prawdziwa Polska jest w paradokumentach. Tam ludzie grają po prostu siebie, każdy może być aktorem. Nic więc dziwnego, że aktor grający prawdziwego człowieka jest prawdziwy w dwójnasób. Może nawet zostać wzięty nie tylko za prawdziwego człowieka, ale nawet za prawdziwego dyrektora o przeszłości w spec-służbach. Wystarczyło, że Michał Chorosiński w kluczowej rozmowie castingu dyrektorskiego taktownie przemilczał to i owo. Niewypowiedziane, niepotwierdzone staje się prawdą. Biografia postaci z serialu jest prawdziwym życiem aktora wziętego za naturszczyka. Któż w urzędzie nie chciałby mięć dyrektora o przeszłości w służbach? Filmy Patryka Vegi przecież oglądali…

Więc nie złapiecie mnie na narzekaniu na kandydaturę Michała Chorosińskiego! Michał Chorosiński jest Redbadem Klynstrą na miarę naszych, łódzkich możliwości. Pamiętajcie, zawsze mogło być gorzej. Jednym z popularniejszych aktorów Życia pod zastaw jest Dominik Dąbrowski, łysy, zwalisty i umięśniony policjant o gołębim sercu. Nosi ksywkę „Beton”. Niewiele brakło, a to on mógłby przejąć Jaracza. Niewiele.

Bal debiutantów
Telepatyczny przekaz, który nie tak dawno szeptał mi do wewnętrznego ucha: „Raźniak, nawierno budiet rukowaditielom tieatra w Polszy”, nie był jednak głosem rosyjskich służb specjalnych ani tajną wieścią od doktora Patryka Kenckiego z obrad komisji konkursowej w Bydgoszczy, tylko fragmentem korespondencji między departamentami w MKiDN. I nie chodziło o bydgoski Teatr Polski, tylko o Narodowy Stary Teatr w Krakowie. Poza tym wszystko się w nim zgadzało. Przeczytałem internetowy news Jacka Cieślaka o spodziewanej krakowskiej intronizacji Waldemara Raźniaka i pomyślałem o dwóch paradoksach. Czy jeśli Waldemar Raźniak jednak wygra konkurs w Bydgoszczy, to będzie łączył obie dyrekcje jak Czesław Michniewicz pracę z reprezentacją młodzieżową polskiej piłki nożnej i trenowanie Legii Warszawa? Czy może raczej zrezygnuje z jednej posady i będziemy zgadywać z której? Albo i nie. Dyrektor Teatru Miejskiego w Gliwicach, Grzegorz Krawczyk, jest od jakiegoś czasu równocześnie dyrektorem miejscowego muzeum, to znaczy, że zostając szefem teatru, nigdy nie przestał być dyrektorem muzeum, co w sumie otwiera, drogą precedensu, Waldemarowi Raźniakowi drogę do podwójnej misji. Fuzji Bydgoszczy i Krakowa oraz trudnej sztuki bilokacji.
 
Drugi paradoks jest znacznie bardziej skomplikowany. Każdy dyrektor jest w miejscu odbywania nowej dyrekcji w pewnym sensie debiutantem, ale są też tacy debiutanci, którzy jakby debiutują podwójnie. Bo w ogóle debiutują. Nigdy dyrektorami nie byli. Nie mieli gdzie eksperymentować, gdzie pomylić się pierwszy raz. Od razu wchodzą do najważniejszego teatru w Polsce, przepraszam, do najważniejszego teatru na południu Polski, przepraszam, do najważniejszego teatru w Krakowie – i muszą już wszystko umieć, genialnie zarządzać, każdy błąd grozi rozerwaniem na strzępy jak mina przeciwpiechotna. Zastanówmy się więc, czy naprawdę narodowa scena to jest miejsce dla debiutu dyrektorskiego? Klata, powiecie, też tu debiutował. Prawda, debiutował dyrektorsko, ale znał zespół, zrobił wcześniej parę świetnych przedstawień, rozpoznał teren, miał mocniejszą pozycję na rynku reżyserskim. Raźniak nie ma na koncie żadnego z tych testów, z Klatą łączy go tylko tyle, że zadebiutuje jako dyrektor. I minimum przez dwa sezony we łzach i panice będzie uczył się panowania nad repertuarem, prowadzenia zespołu, kontroli nad wizerunkiem teatru i wreszcie najważniejszego: sztuki zaufania właściwym ludziom. Klata miał lepszy background niż Raźniak, a i tak musiał przez to piekło przejść. I nie obyło się bez strat w ludziach, pękniętych serc i nadwyrężonych karier. Jeśli Raźniak nie zdaje sobie sprawy z tych okoliczności debiutu dyrektorskiego w Starym, musi być człowiekiem bardzo odklejonym od polskiej rzeczywistości teatralnej i przez to niewiarygodnie odważnym. Jeśli jednak zdaje sobie sprawę, z godnością i ufnie przyjmuje przyszłą rolę męczennika. Będzie bolało, będzie trudno. Gdy ostatecznie potwierdzą się pogłoski o nominacji Raźniaka już tej jesieni, już w październiku, długo przed końcem dyrekcji Marka Mikosa, Raźniak zostanie rzucony na głęboką wodę.

Nie protestuję przeciwko tej kandydaturze, bo żaden protest nic nie da. Można ją obśmiać, zanegować, można minimalizować jej długofalowe skutki. Można też mówić, że to i tak postęp w porównaniu z propozycją pod tytułem „dyrektor Marek Mikos”. Macham ręką i czekam na rezultaty, bo w tej chwili w pisowskiej Polsce nie istnieją żadne skuteczne mechanizmy obrony teatru przed narzuconymi dyrektorami. Listy? Strajki? Hejt fejsbukowy? Jedyne co pozostało poza rytualnym: „Nie ma zgody!”, jest próba zaakceptowania zaistniałej sytuacji. Sobie zostawiam wygodny absurd – wy, drodzy artyści, będziecie się musieli z Raźniakiem dogadać. Szukajmy pozytywów, wzniecajmy iskrę dobra u przypadkowego człowieka, reżysera, który ma marzenia o sławie, władzy, niezależności. Powtarzam: zawsze mogło być gorzej. Irracjonalna władza sięga często po irracjonalne rozwiązania. Przed Waldemarem Raźniakiem na giełdzie pojawiały się na poważnie dwa inne mocne nazwiska na nowego dyrektora Starego.

Pierwszym miał być Jan Maria Tomaszewski, słynny kuzyn prezesa i przyjaciel artystów, kolaudator spektakli Teatru TV. Myślałem sobie: jak przejdzie w Łodzi na jesieni Chorosiński, to za rok latem przejdzie i kuzyn. Drugim mocnym i bardzo tajnym kandydatem miał być Marek Kochan. Niegrany nigdzie poza TVP i Polskim Radiem dramatopisarz, felietonista „Teatru”, trener personalny Jarosława Kaczyńskiego, spec od erystyki i wizerunków polityków, współpracownik Jacka Kurskiego, wplątany 10 lat temu jako konsultant w słynną prowokację z rzekomym pobiciem aktorki z pisowskich spotów, Anny Cugier-Kotki, przez bojówkę PO. Plotka o Kochanie w Starym miała silne podstawy, bo Marek Mikos uczynił wiele, by w lockdownie wprowadzić go na narodową scenę kuchennymi schodami. W odstępie kilku tygodni odbyły się dwa czytania sztuk Marka Kochana. Zapewne Mikos przekonał autora, że skoro jest nowym Sławomirem Mrożkiem i to Stary Teatr będzie teraz jego dramatycznym domem, Kochan zgodził się, bo po pierwsze dotąd nie miał sceny tylko dla siebie (w ogóle nie miał żadnej sceny!), a po drugie Wojciech Tomczyk dalej jej nie ma. Najpierw był projekt internetowy Szczęście Kolombiny, czyli zoomowa półinscenizacja pod kierunkiem Tadeusza Bradeckiego, a niedawno Stary Teatr zapraszał na Dużą Scenę, gdzie odbyło się czytanie Redut. Jak donosiły portale, utwór Marka Kochana przeczytała reżyserka Aleksandra Skorupa, potem nastąpiło spotkanie z autorem, które poprowadził profesor Krzysztof Koehler.

Więc jako realista, gdybym miał wybierać, kto będzie lepszy dla narodowej krakowskiej sceny: Raźniak, Tomaszewski czy Kochan, przy braku jakichkolwiek innych kandydatów, błagałbym na kolanach Raźniaka, by podwawelskich aktorów ratował. Ktoś kiedyś napisze fenomenologię plotki w erze Prawa i Sprawiedliwości, pójdzie ukrytym tropem plotek, prześledzi ich drogę z ust do ust, określi w czasie narodziny i śmierć. Bo w tej chwili myślę, że specjalnie straszono nas kuzynem i specem od katastrof wizerunkowych, żebyśmy projekt „Waldemar Raźniak” powitali biciem w dzwony. Naprawdę na tym kuzyńsko-piarowskim tle, nie tylko Waldemar Raźniak, ale nawet Michał Chorosiński błyszczałby swoją apolitycznością i niezależnością.

Kapelusz pełen kandydatów
Jak jednak Ministerstwo wpadło na tę Raźniakową kandydaturę? Kto połączył nazwisko Raźniaka ze Starym Teatrem? Kto uwierzył, że to się uda? Przecież Raźniak nigdy nie reżyserował w Starym, nie znam też żadnej jego wypowiedzi medialnej, w której zgłaszałby aspiracje do wzięcia narodowej sceny. Raźniak nie ruszał się poza warszawską Akademię Teatralną. Co najwyżej jakiś projekt z Choreą zrobił. Długo nad tym myślałem, bardzo długo, tymczasem odpowiedź była na wyciągnięcie ręki. Pamiętacie film Brunet wieczorową porą Stanisława Barei? Właśnie. Otóż, gapowaci śledczy z MO, olśnieni detektywistycznymi zdolnościami bohatera granego przez Krzysztofa Kowalewskiego, pytają, jak wpadł na trop sprytnego przestępcy. Kowalewski zgodnie z prawdą, która pomieszała mu się z telewizyjną fikcją, czyli amerykańskim filmem o gangsterach, odpowiada: „Przez kapelusz! Pamiętajcie panowie, czerwony kapelusz jest zawsze podejrzany!”. I potem widzimy słynny kadr: staruszka z laseczką, w płaszczyku i w czerwonym kapelusiku na głowie drepcze sobie wolno po warszawskim chodniku, a obok niej zatrzymuje się nagle milicyjny radiowóz. Funkcjonariusze wciągają ją brutalnie do środka. Prewencja. „Staruszka, nie staruszka, ma czerwony kapelusz? Ma. Trzeba przesłuchać!”. Fraza z filmu Barei: „kapelusz jest zawsze podejrzany!”, nie dawała mi spokoju. Co ma kapelusz do Narodowego Starego Teatru? W końcu znalazłem powiązanie. Otóż, niby przypadkiem, a może wcale nie przypadkiem w nowym cyklu rozmów o premierach na portalu E-teatr pod błyskotliwym tytułem Moroz do Szkrzydelskiego, Skrzydelski do Moroza na zdjęciu reklamującym pierwszy odcinek obok dwóch krytyków pojawił się znamienny rekwizyt. Jakub Moroz prezentuje się w gustownym nakryciu głowy. Tak, jest to kapelusz! I teraz uwaga: identyczny kapelusz był przez lata atrybutem Waldemara Raźniaka! Na pewno nosił go w okresie pracy nad Joanną szaloną Jolanty Janiczak w Gdyńskim Teatrze Miejskim. I pewnie nie tylko tam. Poskładajmy elementy w całość: Moroz nosi kapelusz. Raźniak nosi kapelusz. Raźniak zostaje kandydatem na dyrektora Narodowego Starego Teatru. A kto decydował o wyborze Marka Mikosa na dyrektora Narodowego Starego Teatru? Obok Piotra Tomaszuka i Antoniego Libery w komisji był… Jakub Moroz. Nie wiem jak Państwu, ale mnie to się łączy w spójną całość. Wypróbowany współpracownik ministerstwa nosi kapelusz i nadzieja ministerstwa w Narodowym Starym Teatrze też nosi kapelusz. Nie ma przypadków. Wielbiciele męskich kapeluszy w kratkę muszą się po cichutku wspierać.

I właśnie dlatego polski teatr wygląda tak, jak wygląda. Buffo pożarło w nim serio. Tylko że od rozmiarów tego buffo chce się już naprawdę płakać.

23-09-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone