AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/275: Osiem gwiazdek

fot. Bartek Sadowski  

W Swietłanie, sztuce Przemysława Wojcieszka, prawie nie wychodzimy z samochodu. Kierowca Ubera, były reżyser teatralny, emigrant z pisowskiej Polski, jeździ po nocnym Berlinie i opowiada o kraju, z którego się wyniósł, o zakneblowanych teatrach i zmęczonym społeczeństwie, niemożności dogadania się z niemieckimi przyjaciółmi w kwestii polskiego obywatelskiego upadku. Bo to jest już upadek całkowicie poza skalą. W kilku sytuacyjnych rozbłyskach widzimy bohatera w interakcjach z klientami i zmiennikami za kółkiem. Ale w gruncie rzeczy najważniejsza u Wojcieszka jest nieprzerwana logorea P, demaskującego wyzysk korporacyjny i emigracyjne pułapki. Wojcieszek nazywa to „procesem zombizacji kierowcy Ubera”, choć można go rozciągnąć także na inne branże, zwłaszcza artystyczne, kiedy intensywność pracy za marne pieniądze wyklucza normalne funkcjonowanie w rzeczywistości. Kiedy praca cię zżera, kiedy przestajesz istnieć poza pracą. Narrator próbuje wyczuć puls miasta, chłonie Berlin wszystkimi zmysłami, ale przegrywa z własnym ciałem i jego ograniczeniami. Bez przerwy na amfie i z chorym pęcherzem nie da się napisać miejskiej Odysei. Ba, nie da się nawet zrozumieć jej sensu. P Wojcieszka jest Polakiem, który patrzy na Zachód i widzi w nim spotęgowane wszystkie nasze wschodnie, słowiańskie, postsowieckie i imigracyjne traumy. P sprawia jednak wrażenie, jakby tłumaczył swój polityczny i emocjonalny bagaż słuchaczowi z Zachodu, niewidzialnemu nocnemu klientowi na tylnym siedzeniu, i może właśnie dlatego Swietłana jest ostatnią polską sztuką Wojcieszka. A mówiąc precyzyjnie – sztuką w rozkroku, napisaną jeszcze pod wpływem doświadczeń polskich, ale już szukającą zrozumienia pośród innej widowni. Nowy, „poswietłanowy” Wojcieszek (niedrukowane sztuki Lotus Flower i Fuck the System) tworzy dla swojego teatru (Polnisches Theater Berlin), działającego nie tylko dla Polonii, próbującego się komunikować przede wszystkim z berlińczykami o różnorodnym narodowym backgroundzie. Niczym Iwan Wyrypajew odsłowiańszcza realia, bohaterami swoich scenicznych opowieści czyni Europejczyków, zanurza ich w klasowe spory, pokazuje wady systemu, każe redefiniować kapitalizm, marzyć o rewolucji. Jest trochę tak, jakby w Berlinie Wojcieszek z Piłsudzkiego polskiego dramatu zmienił się w Różę Luksemburg od sztuk naprawdę zaangażowanych. Potrzeba europejskiej rewolucji zastąpiła mu marzenie o sprawiedliwości w Polsce. Może jest z Wojcieszkiem tak, jak z tym przegrywającym od jakiegoś czasu, ale zawziętym na zwycięstwo zawodnikiem. Kiedy zawodnikowi wyczerpują się możliwości zmiany wyniku rozgrywki, zwyczajnie zmienia boisko i zaczyna grę o inną stawkę. Z innym przeciwnikiem.

Kierowca Ubera ze Swietłany jest póki co Ostatnim Polakiem Wojcieszka. Bliskim autoportretu, ale oczywiście nie do końca. Część frustracji i przygód P została w sztuce spreparowana pod niemieckiego odbiorcę, Polskę opowiada się w Swietłanie tak, by tamtejsi widzowie jasno zrozumieli, co się u nas dzieje, by poczuli grozę pełzającego autorytaryzmu. Niuanse muszą zamilknąć. Jeśli autor chce osiągnąć efekt zdumienia i przerażania punktem, do którego zmierza współczesna Polska, potrzebuje sięgnąć po hiperbolę, uruchomić popularny schemat agonii sztuki i demokracji. Dlatego historia wilczego reżyserskiego biletu dla narratora, utraty możliwości pracy artystycznej przez P i jego żonę, zamykanie niepokornych publicznych i prywatnych teatrów, które odważyły się sprzeciwiać władzy, o których to faktach jest mowa w Swietłanie, na razie bardziej pasuje do modelu węgierskiego niż nadwiślańskiego. Piszę „na razie”, bo nie wiadomo, co będzie po pandemii i kolejnych lockdownach. Inspirowane rozproszeniem zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu i kłopotami artystów z Narodowego Starego Teatru losy P przeglądają się na przykład w historii Arpada Schillinga i jego opowieściach o końcu niezależnych teatrów w systemie Wiktora Orbana. My przyglądamy się konstrukcji Wojcieszka i trochę się krzywimy, bo proces zastraszania i konformizacji środowiska teatralnego wygląda jednak trochę inaczej niż w relacji P. Na pewno jednak owa wizja artysty-emigranta upadającego na dno jest atrakcyjna także dla polskiego odbiorcy. Bo choćby antycypuje to, co może się stać za chwilę, jeśli odpuści się walkę tutaj. Trwanie i szarpanie się z ministerstwem, prawicowymi publicystami, lokalnymi urzędnikami i narodowo-katolickim wzmożeniem. Unikanie kontrowersyjnych tematów. W Swietłanie polskiego czytelnika uwodzi coś innego niż niemieckiego. Nawet brawurowo podrasowana opowieść o zamordyzmie w Polsce pozostaje znacznie ciekawsza niż kluczowy koncept Wojcieszka o miłości kierowcy Ubera do tajemniczej klientki, ekskluzywnej call girl, którą wozi na kolejne zlecenia. Nie może z nią rozmawiać, zakazano mu na nią patrzeć. Swietłana jest Rosjanką i uwodzicielsko pachnie. P zakochuje się w niej do szaleństwa. Jak Polacy kiedyś w wolności czy w wilczym kapitalizmie, a teraz w naszości i Kaczyńskim. To właśnie do osiągnięcia podobnego sprzężenia potrzebował autor środowiskowych uproszczeń. Wojcieszek sprytnie tasuje filmowe klisze – coś z Taksówkarza, coś z Wożąc Miss Daisy, coś z Gry pozorów. Myśli kinem, ale chce rozmawiać teatrem. Kiedy w końcu poznajemy prawdę o Swietłanie, nie czujemy się oszukani. Bohater też nie. Chwyt jak z rubasznego koszarowego żartu albo bawarskiego porno wzmaga coś innego niż ból. Prawdziwa tożsamość tajemniczej kochanki jest jak odkrycie po latach, że żyliśmy iluzją, w skłamanym świecie, w układzie fałszywych wartości. Kochaliśmy fantom i dlatego nas, excusez le mot, wydymano. Nie ważne, gdzie za nim goniliśmy: w pisowskiej Polsce czy w wolnym Berlinie. Dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy, i tylko to. Byle jaki bohater dostaje szemraną nagrodę. Triumf i spełnienie jest jakby jeszcze jednym upadkiem. Na przykład w inną iluzję.

Zanim jednak Wojcieszkowy P przejdzie przez to piekło pragnienia i poznania, dużo rozmawia z pewnym wyimaginowanym pasażerem. Gdyby to był film, a nie projekt spektaklu, ów pasażer pojawiałby się co jakiś czas na chwilę, na jedną ripostę na przednim siedzeniu. I zaraz potem znikał – dzięki trickowi montażowemu. Mały nazistowski bohater filmu Jojo Rabbit ma wymyślonego przyjaciela – Adolfa Hitlera. Führer jest jak postać z kreskówki, ulepiona z dziecięcej wiedzy o świecie i politykach, z naiwnych przekonań o prawdomówności i lojalności zmiksowanych z państwową propagandą. Pomaga bohaterowi z Hitlerjugend w rozwiązywaniu dylematów moralnych, zachowując się niekoniecznie tak, jak zachowałby się prawdziwy Hitler. Wspominam o tej analogii po to, by dobrze zrozumieć sens istnienia widmowego pasażera kierowcy Ubera od Wojcieszka. Z P jeździ bowiem sam Jarosław Kaczyński. Mentorzy, dogaduje jak kochany, aczkolwiek nieco upierdliwy wuj. Kreacja takiego Emerytowanego Zbawcy Narodu jest o niebo ciekawsza od próby Demirskiego, który – jak pamiętamy – rozgryzał Kaczyńskiego w swoim K. Może dlatego, że Wojcieszkowy Kaczyński jest postacią epizodyczną, a nie główną, nie ma potrzeby wiwisekcji przeszłości szefa PiS-u, relacji z mamą, bratem, Tuskiem i rzeszą klakierów. Kaczyński ze Swietłany to odwetowa projekcja P. Każdy chciałby mieć takiego kieszonkowego wroga na podorędziu, nie tyle po to, by go regularnie obsobaczać, tylko po to, żeby po prostu był. By przypominał, dlaczego jest się w tym a nie innym miejscu życia i z czyjej winy. Kaczyński Wojcieszka jest jak wyrzut sumienia, jak emanacja innej, niepojętej Polski. P wkłada mu w usta zdania, które rymują się z własnymi przemyśleniami „ubermenscha”, na przykład:
KACZYŃSKI
Nie ma nic gorszego niż wypaść z mainstreamu. Wiem jakie to uczucie. Okropne.

Albo:
KACZYŃSKI
Cena jaką płacisz za niezależność jest straszna. Wiem coś o tym. Chciałem to zmienić, ale nie zmienia się systemu. Jestem sympatycznym starszym panem, ale żeby utrzymać władzę muszę otaczać się ludźmi brutalnymi i pozbawionymi dobrych manier. Z góry za to przepraszam.

A także:
KACZYŃSKI
(…) Jak cię słucham dociera do mnie jak doskonały system zbudowałem.
Polacy są jak dzieci. Musiałem wziąć ich za rękę. (…)
Zamiast narzekać, poszukaj sobie lepszej pracy. Ja też nie znam żadnych języków. Jesteśmy sobie bliżsi niż ci się wydaje.

I jeszcze:
KACZYŃSKI
Emigracja to śmierć. Nawet tak bliska jak Berlin. (…) Wyjeżdżając z Polski nie wynosisz ze sobą żadnego systemu wartości. To bardzo trudne. Dlatego nigdy nie emigrowałem.

Kaczyński ze Swietłany jest dziadem odciętym od zaplecza, skazanym na towarzystwo P. Niewidzialny przyjaciel cierpi tak samo jak ten, który go wymyślił. Wyrwano go z Nowogrodzkiej, wrzucono w ciemne zaułki Berlina. Pewnie boi się tego miasta, dlatego gada tylko z narratorem, jego poucza, jemu objawia prawdy objawione. Jedyna Polska, jaką ma, to P za kierownicą. Chcąc nie chcąc, musi żyć jego życiem. Kaczyński w Swietłanie zaistniał jakby za karę. Na początku gada jeszcze sloganami pasującymi do wizerunku Jarosława „Polskęzbaw”:
KACZYŃSKI
Nic nie posiadam, bo posiadać nie chcę. Działam całkiem bezinteresownie i tak właśnie, całkiem bezinteresownie, poświęcam się dla was. Nie śpię dla was po nocach, nie jem, wyrzekam się wszelkich ziemskich przyjemności.(…) Postawcie pomnik mojemu bratu.

Ale im bliżej końca sztuki, tym bardziej Kaczyński ulega deklasacji. Gada i myśli już nie jak inteligent z Żoliborza i polski narodowy katolik, ex-chadek, tylko zombie z Ubera:
KACZYŃSKI
Nie kłam! Przyjechałeś tu, żeby robić sobie selfie w kiblu!
(…)
KACZYŃSKI
Nie wiedziałem, że amfetamina jest taka szkodliwa.
KACZYŃSKI
Zanim zostaniesz dziedzicem Tomasza Manna uważaj, żeby butelka po Yerba Mate nie pomyliła ci się z butelką z własnym moczem.

P nie bluzga na Kaczyńskiego. P żali mu się na naród. Ofiara systemu rozmawia z twórcą systemu nie o tym, jak go teraz rozmontować, tylko o ludziach, którzy odnaleźli w nim sens życia. Dywaguje Wojcieszek ukryty za maską Ubera:
P
A może mój naród gustuje w faszyzmie i w końcu dostał szansę, żeby się w nim rozsiąść? Minęły już ponad trzy lata i siedzi w nim jak panisko.
(Widmowy Kaczyński wybucha śmiechem)
P
Przemoc jest fotogeniczna krew na ulicach, gaz łzawiący, pobici ludzie prowadzeni do karetek pogotowia. To wszystko budzi natychmiastowy opór. Dlatego współczesny faszyzm polega na zmęczeniu. Zmęczenie jest niemedialne i nie sposób przeciwko niemu protestować, bo wszyscy są, kurwa, zmęczeni.

Sympatycznego starszego pana na przednim siedzeniu w wizji Wojcieszka łączy wiele z sympatycznym smagłym Adolfem, biegającym w krótkich spodenkach po lesie wraz z bohaterem Jojo Rabbit. Jest, bo jest. Staje się jedynym przyjacielem, ostatnią emanacją znikającej w niepamięci, niepotrzebnej w Uberze ojczyzny. Może być powiernikiem i kochankiem. Nostalgią za dawną walką i gniewem. Wojcieszek nie oswaja Kaczyńskiego, pokazuje raczej jego marionetkowy demonizm. To, że boimy się bardziej siebie i o siebie niż jego. Kaczyński z Ubera znika tuż za połową sztuki, daleko przed jej końcem i ujawnieniem tożsamości Swietłany. Tak nie zwykło się usuwać żadnych imaginacji ze scenicznego świata. Wojcieszek sięga po chwyt nieskodyfikowany w żadnym podręczniku scenopisarstwa. Osobisty wróg, a może nawet alter ego bohatera rozpływa się po prostu w powietrzu, przestaje ni z tego ni z owego być narratorowi potrzebny. Nie ma mentora i rezonera, głuchnie i milknie echo taksówkowego świata. Nie dzieje się tak po żadnym dramatycznym zwrocie akcji. Nic takiego. Kończy się jedna dygresyjna rozmowa i pstryk, Kaczyńskiego nie ma. Trudno podejrzewać doświadczonego autora, że zgubił ot tak, przez nieuwagę drugoplanową postać, porzucił frapujący wątek na rzecz innego, jeszcze ciekawszego. Owszem, Kaczyński Wojcieszka znika wtedy, gdy Swietłany jest coraz więcej i więcej, kiedy pragnienia bohatera nagle się materializują – w absurdalnej, może nawet surrealnej postaci. Ale Wojcieszek żegna Kaczyńskiego znamienną kwestią, którą zaraz zacytuję, choć jest bulwersująca, ryzykowna, okrutna dla wielu czytelników i samego zainteresowanego. Zacytuję ją, bo w końcu sztuka jest dostępna na stronie Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, była publikowana w „Dialogu”. Na wrocławsko-berlińskiej prapremierze nie padła, bo Wojcieszek zmienił tekst, popędził w stronę stand-upu, przygotował dla aktora sieć interakcji z widownią. Tamta Swietłana była, jak tłumaczył autor, opowieścią taksówkarza, który wpadł do sali teatralnej w pościgu za klientem, który nie zapłacił za kurs i nagle zaczął nawijać o swoim życiu i pracy. W zrealizowanym w Gdyni z aktorami Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza czytaniu sztuki Wojcieszka Piotr Ratajczak albo odtwórca roli Kaczyńskiego, Mariusz Żarnecki, również ominęli tę pożegnalną ripostę Emerytowanego Zbawcy Narodu. Nie podejrzewam ingerencji cenzury. Istnieją po prostu takie kwestie, zaplanowane przez autora do wypowiedzenia na scenie, które jakby nie mieściły się chętnie w aktorskich ustach. Może włącza się autokorekta, aktorowi coś nie pasuje w przeskoku świadomości, w wulgaryzmie, autodemaskacji postaci. Pojawia się intuicyjny strach nie przed prokuraturą, tylko ze względu na poczucie przyzwoitości. Mariusz Żarnecki partnerował grającemu P Szymonowi Sendrowskiemu dowcipnie i taktownie. Siedział z boku w kaszkiecie i tanim płaszczyku zapiętym pod szyję. Aktor wymyślił sobie nawet rewelacyjny greps: przy każdym odezwaniu się Kaczyńskiego wyciągał z kieszeni kłębek kociej sierści i rozrzucał dookoła siebie. Trudno o celniejszą metaforę przemówień szefa PiS-u. Zwłaszcza z ostatniego roku. No, ale w sztuce Wojcieszka Kaczyński kończy swój sceniczny byt z przytupem. Pamiętam, jak czekałem we wrześniu w Gdyni na to ostatnie zdanie Wojcieszkowego Kaczyńskiego. Wiecie już, że nie padło. A tymczasem tamten Kaczyński z dramatu powiedział ni z tego ni z owego coś takiego:
KACZYŃSKI
Obciągnąłbym soczystą młodą pałę. Jesteś dla mnie za stary. Nie wiem, po co w ogóle z tobą rozmawiam?

No właśnie. Postać dramatyczna mówi comingoutowy tekst i najzwyczajniej w świecie znika, jakby P ze Swietłany go wyparł, przeraził się własnej wyobraźni, która włożyła w usta Ukochanego Przywódcy właśnie te słowa. Te, a nie inne. Oczywiście, Wojcieszek nie śmieje się z domniemanych ukrytych skłonności Jarosława Kaczyńskiego, nie bawi się w tanią psychoanalizę. Kaczyński ze Swietłany odzywa się tak po pierwsze z czystego pragnienia zemsty. To znaczy nie on się mści na nas, tylko autor na nim. Jakąż bowiem inną broń ma w zanadrzu artysta? Co może wobec wszechmocy polityków? Może ich wykpić. Może skompromitować. Może im naubliżać. Ale, jak się okazuje, jest jeszcze jeden sposób rewanżu. I po niego właśnie sięga Wojcieszek. Trzeba wymyślić sobie półprawdziwego Kaczyńskiego i z jego pomocą złamać tabu. Nie to sceniczne, ale to obyczajowo-polityczne. Wyobraźmy sobie, że prezes PiS-u przemawia na konferencji prasowej i nagle – za sprawą pomyłki freudowskiej, lapsusu językowego czy postępującej demencji – mówi to pierwsze ze swoich trzech pożegnalnych zdań ze Swietłany. Co poczulibyśmy wtedy? Czy ktoś odważyłby się roześmiać? Czy uwierzylibyśmy w to, co słyszymy? Wojcieszek testuje nas tą kwestią. Owszem, mści się na nielubianym polityku, ale jednocześnie sprawdza, co stanie się z rzeczywistością, która dopuści możliwość zaistnienia podobnego zdania i jego późniejszego zniknięcia. W teatrze, w przestrzeni publicznej. Jak wiemy, teatr niespecjalnie się na nią odważył. Jak byłoby z rzeczywistością? Widmowy Kaczyński w tej swojej finałowej kwestii jest absolutnie wolny. Mówi to, czego nie może powiedzieć żaden polityk czy celebryta. Wykorzystuje swoją widmowość. Przeszywa odbiorcę zdaniem tyleż śliskim i prowokującym, co odważnym i szczerym. Po którym zapada cisza niewiary. To można tak z żyjącym pierwowzorem? Na podstawie jakich przesłanek z polityka-ascety w polityka-lubieżnika? Moim zdaniem fraza Kaczyńskiego o soczystych członkach działa mocniej na wyobraźnię odbiorcy niż stek wyzwisk pod adresem przeciwników politycznych. To już nie mordy zdradzieckie, to nie upust złej krwi, tylko rozbłysk marzenia. Erupcja ludzkiej słabości. Wojcieszek naruszył tabu, bo zseksualizował Najukochańszego Lidera. Nie pokazał go w sytuacji intymnej, dał mu w usta intymne pragnienie. I co potem można zrobić w dramacie z tęsknotą drania? Z wyznaniem tak zmysłowym, że bohater po jego wypowiedzeniu znika. Zgoda, bohater znika, sęk w tym, że my, którzy to słyszeliśmy, sobie to, co chciał Wojcieszek w Swietłanie, całkiem plastycznie wyobraziliśmy. Na kilkanaście sekund w głowie czytelnika widmowy Kaczyński zastępuje Julię Wyszyńską w słynnej scenie z Klątwy. Nie robi się pikantnie, robi się nerwowo. Duszno. Gęsto od niemożliwego.

Chwyt Przemysława Wojcieszka udowadnia, że żyjemy już w takiej Polsce, w której nikt nie usłyszałby takiego zdania, jak to, które padło w Swietłanie, nikt nie uwierzyłby, że je słyszy. W Polsce, w której życie toczyłoby się dalej tak samo, mimo że to zdanie padło. I to nie byłaby opowieść o strachu i obłudzie, tylko o tym, że powstał system, w którym jednostce, wyjątkowej jednostce, wolno więcej, wolno wszystko. Nie spotka jej za to żadna kara, żadne wykluczenie i naznaczenie. Wojcieszek skonstruował mechanizm-pułapkę. Maszynę adjustacyjnego wyparcia. Jarosław Kaczyński może naprawdę powiedzieć to, co powiedział w sztuce Wojcieszka, i nadal będzie kochany, wielbiony i szanowany przez połowę społeczeństwa. A ta druga nie będzie sobie umiała z tym poradzić, zabuksuje w błocie reakcji niemożliwych i nieusprawiedliwionych. Nie z racji tolerancji narodowej dla mężczyzn kochających chłopców, tylko dlatego, że istnieją miłości poza możliwą oceną i weryfikacją powodów, dla których kochamy. Miłość części Polaków do Jarosława Kaczyńskiego jest właśnie taką miłością. Dlatego dziś – i to jest zdanie cholernie aktualne – jeden starszy Pan może zrobić z polskimi kobietami to, co właśnie zrobił. Może na przykład powiedzieć: „Lubię patrzeć, jak kobiety rodzą zdeformowane płody”. Albo: „Skoro mogły się puszczać, mogą i rodzić”. Albo: „Nie ważne, co się urodzi, ważne żeby to ochrzcić i pochować w poświęconej ziemi”. Co zrobilibyśmy, gdyby nie widmowy Kaczyński, ale ten prawdziwy Kaczyński powiedział te zdania albo podobne? No co? Jedno z trzech powyższych zdań jednak wypowiedział.

Chwyt Przemysława Wojcieszka z Kaczyńskim nie jest byle jakim, dwuznacznym etycznie dowcipasem. Wojcieszek uchwycił samo sedno. Wolność słowa polega także i na tym, żeby pokazać sytuację, w której tylko jednemu człowiekowi w całym kraju wolno powiedzieć, co chce.

28-10-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone