AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Dziady poznańskie, czyli gdzieś już widziałem ten film

Doktorant w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor artykułów naukowych poświęconych tematyce teatru tańca, widowisk sportowych oraz performatycznych aspektów cielesności.
A A A
Fot. Jakub Wittchen  

W „dziadomanię”, która ogarnęła ostatnio polskie teatry, wpisuje się również ostatnia premiera w poznańskim Teatrze Nowym. Nie wiem, jaki stopień zrozumienia tekstu osiągnął Radosław Rychcik, gdy czytał Dziady Adama Mickiewicza, ale na pewno zrobił je po swojemu: we własną interpretację Mickiewiczowskiego arcydramatu wplótł kontekst segregacji rasowej. Problem rasizmu zaprezentowany został w charakterystyczny dla Rychcika sposób, czyli przez pryzmat kalki filmowej.

Moje ostatnie spotkanie z twórczością Radosława Rychcika, czyli Diabeł w szczecińskim Teatrze Współczesnym, było bardzo traumatyczne i pełen obaw szedłem na niedzielny spektakl, pierwszy po sobotniej premierze. Szybko zdałem sobie sprawę, że Rychcik zastosował cześć chwytów teatralnych z Diabła również w Dziadach, jak np. obecność aktorów przed spektaklem w foyer, wprowadzenie chóru w postaci swingującego tria czy kopiowanie wizerunków aktorów i granych przez nich postaci filmowych na scenie – Gabriela Frycz jako Ewa to Marilyn Monroe, a Guślarz, czyli Tomasz Nosiński, to Joker z filmu Mroczny rycerz Christophera Nolana (poznański aktor wyglądał tu jak teatralne alter ego wcielającego się w tę postać Heatha Legera).

Dużym plusem poznańskiego spektaklu był fakt, że Rychcik skupił się wyłącznie na reżyserii, scenariusz opierając na mickiewiczowskim arcydziele, bowiem w przypadku Diabła, gdzie twórca ten odpowiadał i za reżyserię, i za scenariusz, ta „kreacja totalna” nie wyszła spektaklowi na dobre. Dzięki skoncentrowaniu się Rychcika tylko na reżyserii, połączone w jeden spektakl wszystkie (choć oczywiście znacznie skrócone) części dramatu Mickiewicza mogły wybrzmieć jako całość. Dodajmy jednak od razu, że momentami były reżyserowane bardzo niespójnie.

Spektakl ten może mieć zarówno zagorzałych fanów, jak i ich adwersarzy, odsądzających Rychcika od czci i wiary, uznających go za reżysera teatralnej klasy B. Zapewne Rychcik na takie rozbieżne głosy liczył, ponieważ filmowym kontekstem, który był dla mnie w Dziadach najbardziej oczywisty, była tu znowu twórczość Quentina Tarantino.

Kiedy amerykańskiemu reżyserowi w 1994 roku przyznano w Cannes Złotą Palmę za Pulp Fiction, głosy krytyków bardzo się podzieliły. Kultowy film Tarantino znalazł szereg zwolenników, którzy wieścili (bardzo słuszne, jak się dzisiaj wydaje), że wraz z Pulp Fiction otworzyły się nowe drzwi w światowej kinematografii – wreszcie przestano wstydzić się „masowego” pochodzenia dziesiątej muzy. Teoretycy głosili wtedy, że Tarantino rozpoczął „filmowy postmodernizm”, łącząc z dużą sprawnością chwyty rodem z filmów klasy od A do Z oraz czerpiąc z wszystkich gatunków i wątków, a jednocześnie nie próbuje ukrywać tego, że film coś aranżuje, odgrywa i udaje.

Spektakl ten może mieć zarówno zagorzałych fanów, jak i ich adwersarzy, odsądzających Rychcika od czci i wiary, uznających go za reżysera teatralnej klasy B. Nie da się jednak, mimo najlepszych chęci, ogłosić Radosława Rychcika „teatralnym postmodernistą”. Zabrakło mi w poznańskich Dziadach właśnie owej sprawności w łączeniu tego, co prezentuje się na scenie. Łączenia mogą być maksymalnie absurdalne i nieoczywiste, ale muszą jednak składać się na jedną spójną myśl. Co więcej, mam silne przekonanie, że reżyser nie zapanował nad śmiałym połączeniem szkolnej klasyki ze współczesnym problemem, z którym mierzy się dzisiaj społeczeństwo polskie. Po prostu wypuścił temat z rąk.

Złączenie problemu rasowego z twórczością naszego narodowego wieszcza wydaje się zabiegiem szalenie ciekawym i w dużej mierze uzasadnionym. Dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy nieszczęśliwy kochanek – Gustaw (Mariusz Zaniewski) z IV części Dziadów w części trzeciej stał się Konradem zupełnie innym, niż pamiętałem go z lektury, a także z innych inscenizacji dzieła Mickiewicza. Na przykład Wielką Improwizację Konrada widz w Teatrze Nowym jedynie usłyszał. W całkowitym mroku z nagrania popłynęła popisowa interpretacja Gustawa Holoubka z Lawy Tadeusza Konwickiego, a ja… nie mogłem tego znieść! Uszy mi puchły od kolejnych wersów pragnącego „rzędu dusz”, pełnego pychy „Milijona, który za milijony kocha i cierpi katusze”. Wtórowali mi młodzi ludzie z studium aktorskiego, których na premierze było bardzo wielu i którzy po owej piętnastominutowej scenie, rozgrywanej w egipskich ciemnościach, ironicznie krzyknęli: „Bis!”.

Konrad z III części Dziadów w spektaklu Rychcika wygłasza także (po angielsku) płomienną mowę Martina Luthera Kinga, w której mówi „jedynie o swoich marzeniach”, o tym jak powinno być, bez demonstrowania roszczeniowej postawy, żądającej od Boga i ludu należnej mu władzy. Ta zamiana miała jasne przesłanie i dobrze obrazowała, jakich przywódców dzisiaj potrzebujemy. Nie są to „Konrady”, zrodzone z romantycznej, a więc i historycznej tradycji, ale współcześni „Kingowie”, którzy aktywnie reagują na krzywdę i niesprawiedliwość, dotykającą również ich samych. Potrzeba nowych liderów wynika z faktu, że o wolność osobistą dzisiaj najczęściej musimy walczyć wewnętrznie, pomiędzy sobą.

Mariusz Zaniewski jako Gustaw-Konrad prezentował się również dużo lepiej jako ten drugi, nie tylko wtedy, gdy po angielsku deklamował wspomniany tekst najbardziej znanego przemówienia Martina Luthera Kinga z 1963 roku, wygłoszonego na schodach Mauzoleum Abrahama Lincolna w trakcie Marszu na Waszyngton. Natomiast kompletnie nie przekonał mnie on w roli Gustawa. Usprawiedliwieniem może być fakt, że reżyser postawił mu bardzo trudne zadanie. Gustaw w interpretacji Zaniewskiego jest zblazowanym, zarośniętym hipsterem, popijającym coca-colę. Poznański aktor zagrał go w duchu iście romantycznym, wspartym na nadekspresji, przez co wypowiadany przez niego tekst rozminął się z jego scenicznym wizerunkiem luzaka, na którego widok większości kobiet powinny mięknąć nogi, a on sam powinien sprawiać wrażenie, że wszystko ma w głębokim poważaniu.

Problem segregacji rasowej zarysowany został mocno w pierwszej części spektaklu, rozegranej się w sali gimnastycznej w jakiejś szkole. Widz mógł zobaczyć rzędy piętrzących się ku górze trybun, przeznaczonych dla publiczności, na których ciągle panował wzmożony ruch, ponieważ okupowali je aktorzy, którzy w danym momencie nie brali udziału w akcji na środku sceny. Przed widzem roztaczał się widok kawałka boiska do gry w koszykówkę, czarno-biały telewizor, przed którym siedziały zbyt blisko – jak mają to w zwyczaju robić małe dzieci – dwie dziewczynki (Grzegorz Gołaszewski i Marta Szumieł), zasypana czasopismami ława w stylu art-deco z paterą i owocami oraz trzema modernistycznymi krzesłami, na których zasiadał swingujący chór (Oksana Hamerska. Anna Mierzwa, Julia Rybakowska). Warto dodać, że po raz kolejny Teatr Nowy w Poznaniu udowodnił, jak świetnie śpiewające aktorki ma w swoim zespole. Cała trójka wykonała wszystkie piosenki bardzo lekko, co wyraźnie kontrastowało z powagą rozgrywanych symultanicznie scen, jak np. „wieszanie dla zabawy” czarnoskórych aktorów. Po raz kolejny jestem też pod wrażeniem świetnej gry Anny Mierzwy. Ta aktorka to prawdziwe sceniczne zwierzę i nawet w niemal trzecioplanowej roli potrafiła przykuć mój wzrok.

Aktorska obecność wśród publiczności rozpoczęła się jednak znacznie wcześniej niż samo przedstawienie, ponieważ już w foyer przybyłym widzom usługiwali aktorzy i aktorki o wyraźnie nieeuropejskiej urodzie, ucharakteryzowani (po raz kolejny bardzo dokładnie) na pracowników kina ze złotej epoki Hollywood. Zabieg ten postawił mnie w bardzo niewygodnej sytuacji i czułem się maksymalnie niekomfortowo. Jednak widząc zachowanie innych widzów, zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie bardzo są zorientowani, co dzieje się wokół nich. Zastosowany przez reżysera chwyt traktowali jedynie w kategoriach estetycznych, a nie światopoglądowych. Może wynikać to z faktu, że problem z codzienną obecnością w naszym kraju osób o niepolskich korzeniach jest bardzo świeży. Do dzisiaj zdarzają się gapie niemogący uwierzyć, że ktoś ma zwyczajnie więcej melatoniny w skórze.

Ten przedspektaklowy performans postawił przed nami pytania, czy przeszkadza nam to, że w naszym otoczeniu są osoby, które nie pochodzą z Polski, oraz w jakiej roli je postrzegamy? Jako tanią siłę roboczą czy jako równoprawnych obywateli naszego kraju?

Zabrakło mi w poznańskich Dziadach właśnie owej sprawności w łączeniu tego, co prezentuje się na scenie.Odpowiedź na rodzące się przy wejściu do sali teatralnej pytanie spróbował dać reżyser, kiedy w zdecydowanie najlepszej scenie spektaklu wszyscy aktorzy niepolskiego pochodzenia zostali rozebrani i postawieni na środku sceny, co mogło przywołać na myśl łagrową rzeczywistość. Wśród nich był również zakuty w kajdany Gustaw (Mariusz Zaniewski) wygłaszający słowa Martina Luthera Kinga. Aktorzy trzęśli się z zimna, a do tego co chwila któryś z koszykarzy-oprawców (Michał Kocurek, Mateusz Ławrynowicz, Bartosz Roch Nowicki i Andrzej Niemyt) szarpał ich i zaczepiał. Jednak w pewnym momencie również i oprawcy się rozebrali, włączając się do marznącego tłumu. Następnie Michał Kocurek zainicjował, uderzając o piłkę do koszykówki, rytm dla wspólnie wykonanej, na wzór pieśni gospel, Zemsty na wroga.

Scena ta rozegrana została z ogromnym smakiem: aktorzy stali w półcieniu, który stanowił coś w rodzaju listka figowego. Była ona też bardzo wymowna, ponieważ ofiara i oprawca stanęli razem na tym samym poziomie, pokazując, że niczym się od siebie nie różnią; wszyscy są nadzy, każdy wygląda tak samo. Połączenie w jedną grupę polskich patriotów z wileńskiego Towarzystwa Filomatów i Zgromadzenia Filaretów z III części Dziadów z czarnoskórymi aktorami było dla mnie niemal symbolicznym głosem tych pierwszych, mówiących: „Nie o taką Polskę my walczyli, jaką teraz przedstawiacie”. A głos ten skierowany został do tych wszystkich radykałów, którzy często wykorzystują patriotyczne symbole dla swojej irracjonalnej argumentacji na rzecz „czystości naszego, krajowego pejzażu.”

Najspójniej w inscenizacji II części Dziadów wypadła scena ze Złym Panem, bardzo dobrze zagranym przez Macieja Zabielskiego, ucharakteryzowanym na plantatora bawełny z nieodłącznym batem. Jego prośbę o uwolnienie własnej duszy zakwestionowali wszyscy ci, którzy usługiwali w foyer, a którzy w początkowych scenach spektaklu siedzieli wśród widzów. Pozostałe sceny z Józiem i Rózią (Grzegorz Gołaszewski i Marta Szumieł) ubranymi niczym bliźniaczki z Lśnienia, oraz z Zosią (Marta Zaremba), ubraną w strój czirliderki z pomponami oraz z przepaską na oku, (wyglądającą jak skrzyżowanie bohaterek Kill Billa i Grindhouse: Death Proof Quentina Tarantino) trudno było odnieść do głównego, rasowego wątku, przez który przefiltrowano dramat Mickiewicza.

Kostiumy i scenografia w spektaklu  wiernie oddawały filmową atmosferę, a Anna Maria Karczmarska po raz kolejny (analogicznie było w Diable) wykazała się dużą starannością w przywoływaniu „amerykańskiego ducha” i jej pracę należy ocenić wysoko.

Brak spójności w części guślarskiej Dziadów nie jest jednak moim największym zarzutem względem spektaklu Rychcika. Reżyserowi najzwyczajniej w świecie zabrakło odwagi, żeby doprowadzić temat do pełni. Spektakl kończy się sceną konfrontacji pomiędzy Senatorem (Mirosław Kropielnicki), a Panią Rollison (Maria Rybarczyk), ucharakteryzowaną na ciotkę Jemimę, czyli grubą Murzynkę-pomoc domową, która w filmowej popkulturze najbardziej zapisała się jako Mammy w Przeminęło z wiatrem. Ta właśnie dwójka bohaterów w towarzystwie księdza Piotra (Mariusz Puchalski – jeden diabeł wie, czemu ucharakteryzowany na Stephena Hawkinga) oraz trójki członków Ku Klux Klanu (Marta Szumieł, Grzegorz Gołaszewski, Maciej Zabielski) próbuje zjeść kolację. Członkowie Ku Klux Klanu mówią niczym „czystej krwi” Polacy, ale – co dziwne – pozwalają towarzyszyć sobie przy jednym stole „czarnej” Pani Rollison, a nawet wchodzą z nią w rozmowę.

Obrzydzenie względem członków rasistowskiej grupy wzbudzało bardziej to, w jaki sposób jedli, a raczej wypluwali na siebie nawzajem ugotowaną kukurydzę, niż to, jak wyglądali w swoich charakterystycznych białych strojach ze spiczastym kapturem. Spektakl kończy się w sposób drastyczny: Pani Rollison, czyli czarnoskóra gosposia (zapewne niewolnica), bierze odwet za śmierć swojego syna i za pomocą położonego na stole karabinu maszynowego rozprawia się z piekielną trójką oraz Senatorem. Stół, przy którym spożywano kolację, zalewa potok krwi, którą bardzo nieporadnie (co odczytuję jako celowe) wylewają aktorzy z pojemników ukrytych pod ich strojami. Wszystko ma wyglądać, jakby było udawane, a sztuczna krew ma rozlewać się po nieskazitelnie białej odzieży. Brzmi znajomo? Oczywiście: podobnie było w Django Quentina Tarantino, a fakt, że na ekranach kin można jeszcze obejrzeć nagrodzonego Oscarem za najlepszy film Zniewolonego: 12 lat niewolnictwa Steve’a McQueena, w którym „czarny” ostatecznie wygrywa z „białym” sprawia, że nietrudno odnieść wrażenie, iż reżyserowi ogromnie zależało na zgrabnym odwoływaniu się do filmowych cytatów oraz że bardziej zapatrzony jest on w filmy, które z lubością przywołuje na scenie, niż w to, co sam tworzy w teatrze.

Czarnoskórzy aktorzy  wcielający się w postacie Sowy (Sibonisiwe Ndlovu Sucharska), Kruka (Muhsin Nassir Ali) i chóru ptaków nocnych (Sylwia Achu, Aster Haile, Maria Magdalena Haile, Luiza Avelino Viegas, Leopold Abai, Mandar Purandare) okazali się najsilniejszym punktem spektaklu Rychcika. Biła od nich nieskrępowana naturalność i całkowita swoboda, grali bez napięcia, a ich mierzenie się z „naszym” trudnym językiem jest dla mnie jedynie dowodem na to, jak wiele odcieni ma „nasz” kraj, który przez długie lata wyglądał niczym monolit, a dzisiaj pokazuje, że to jest również „ich” język i „ich” kraj. Żeby jeszcze bardziej dolać oliwy do ognia: sklepowy wózek z gratami jakiegoś bezdomnego, który reżyser postawił w foyer w trakcie przerwy, ubrałbym nie we flagę amerykańską, ale w biało-czerwoną, bo Rychcik opowiada w swoim spektaklu o problemach, które trzeba rozwiązać tu, a nie za wielką wodą. Natomiast muzykę puszczoną widzom w tracie przerwy, czyli Odę do radości, pogłośniłbym tak, by zagłuszała toczące się na korytarzu rozmowy i przypominała, że jest hymnem obywateli demokratycznego państwa ludzi wolnych i równych, tak jak prorokował to Martin Luther King.

2-04-2014

galeria zdjęć Dziady, reż. R. Rychcik, Teatr Nowy w Poznaniu Dziady, reż. R. Rychcik, Teatr Nowy w Poznaniu Dziady, reż. R. Rychcik, Teatr Nowy w Poznaniu Dziady, reż. R. Rychcik, Teatr Nowy w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Nowy im. T. Łomnickiego w Poznaniu
Adam Mickiewicz
Dziady
reżyseria: Radosław Rychcik
scenografia i kostiumy: Anna Maria Karczmarska
muzyka i multimedia: Michał Lis, Piotr Lis
obsada: Mariusz Zaniewski, Gabriela Frycz, Tomasz Nosinski, Marta Szumieł, Grzegorz Gołaszewski, Martyna Zaremba, Maciej Zabielski, Maria Rybarczyk, Michał Kocurek, Mirosław Kropielnicki, Mateusz Ławrynowicz, Bartosz Roch Nowicki, Andrzej Niemyt, Mariusz Puchalski, Oksana Hamerska, Anna Mierzwa, Julia Rybakowska, Sibonisiwe Ndlovu Sucharska, Muhsin Nassir Ali, Anthony Juste, Emily Wong, Sylwia Achu, Aster Haile, Maria Magdalena Haile, Luiza Avelino Viegas, Leopold Abai, Mandar Purandare
premiera: 22.03.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (5)
  • 2024-02-05   13:03:45
    Cytuj

    Astounding, this is awesome as you need to take in more, I welcome to This is my page. concierge doctor naples

  • Użytkownik niezalogowany wiku
    wiku 2020-01-26   20:31:16
    Cytuj

    Kto się uczy do egzaminu? tylko ja? pozdrawiam

  • Użytkownik niezalogowany Gośka
    Gośka 2015-10-22   23:25:51
    Cytuj

    Spektakl był niespójny i nudny. Gra aktorska słaba. Ksiądz - nijaki. Kto pamięta rolę Porczyka z Teatru Polskiego we Wrocławiu, nie był w stanie znieść słabej interpretacji i beznadziejnej dykcji Mariusza Zaniewskiego. Druga część - irytująca. Brak tempa. Przegadane. Właściwie nie wiadomo było, o co reżyserowi chodzi. Jeśli o problem rasizmu w USA, to po co Wielka Improwizacja Holoubka i monolog Księdza przy stole? To się wcale kupy nie trzymało.

  • Użytkownik niezalogowany zonka
    zonka 2015-01-26   15:12:49
    Cytuj

    Widmo złego pana pochodzi z części II a nie IV :)

  • Użytkownik niezalogowany szymon
    szymon 2015-01-24   22:57:25
    Cytuj

    Mnie się ten spektakl nie podobał. Był po prostu nudny.